"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 16 grudnia 2011

Dzień czterdziesty- słowotwórstwo.


Ja wiem, jestem młody i wspaniały. Człowiek sukcesu, jeśli nie liczyć pracy w urzędzie. Ostatnie wspaniałe pokolenie ludzkości i jej ostatnia nadzieja. W porównaniu do moich współpracowników jestem niemal półbogiem. Wystarczająco młody, aby mieć obsługę komputera czy popularne (po upadku muru berlińskiego) języki obce w jednym palcu ale też wystarczająco stary, żeby zakończyć pozytywnie edukację wyższą i cieszyć się pełnią praw obywatelskich przysługujących jednemu z milionów magistrów w naszym pięknym kraju nad Wisłą.
Szczególnie tego obycia z technologią część z moich współpracowników mi zazdrości. To, że piszę na komputerze szybko i bez patrzenia na klawiaturę. To, że programy pakietów biurowych nie mają przede mną tajemnic. To, że umiem sprawnie posługiwać się Internetem, mailem, wyszukiwać potrzebne informacje, automatyzować swoją pracę z komputerem by nie musieć powielać niepotrzebnych czynności, używać urządzeń nie mając do nich instrukcji. Na to wszystko patrzą z zazdrością, choć gdyby chcieli, mogliby się sami tego nauczyć. Albo ja mógłbym ich tego nauczyć, ale wiadomo „ja nic nie umiem” i duma im nie pozwala przyznać, że jednak pod pojęciem „nic nie umiem” kryje się tylko obycie z przepisami, które można przyswoić rzetelną pracą w góra 2-3 miesiące.
Łaskawie (bo taki ze mnie dobry człek) nie robię im wyrzutów, nie wyśmiewam i staram się w ogóle nie zwracać uwagi na głupoty których codziennie dokonują. Po co ma być im przykro? I po co mam tracić pozycję uber-niewolnika? O ile rozumiem, że 64 letnią kobietę może przerastać arkusz kalkulacyjny, czy sprawdzenie pociągów przez stronę internetową PKP, o tyle niektórych innych rzeczy chyba nigdy nie zrozumiem.
Dokumenty urzędowe wpina się w teczki i aby tego dokonać, co zrozumiałe, musimy wsadzić je w „bolce” (wybaczcie moje profesjonalne nazewnictwo części składowych przyborów biurowych). Każde dziecko, a człowiek dorosły tym bardziej wie, że aby wsadzić bolec potrzebna jest dziura. Te z kolei, robi się dziurkaczem, jeśli nie ma ich ab ovo. Problem z robieniem dziur jest taki, że muszą one być zrobione symetrycznie względem środka kartki. Jeśli się pomylimy może się okazać, że część dokumentów będzie wystawała górą, a część dołem segregatora i najzwyczajniej w świecie będą się niszczyły.
W zakres moich rozlicznych obowiązków wchodzi także dziurkowanie, którego nowy szef postanowił mnie nauczyć. Dzięki ci łaskawco, po 5 latach studiów i niemal roku w urzędzie z pewnością trzeba mnie oświecić w tej materii. Więc pokazuje i instruuje „bierzesz po 3 kartki, pierwszą zginasz w pół, delikatnie zaprasowujesz jedną stronę, składasz z resztą i przykładasz pod celownik dziurkacza, trach i możesz wpinać równo”. Yhm. Od razu zacząłem brać po 5 kartek, bo to przecież prawie o połowę skrócenie czasu jaki temu poświęcę i zginałem wszystkie kartki zamiast bawić z jedną i dopasowywaniem do reszty. Szybko jednak i to porzuciłem, bo jak się okazało dziurkacz, który towarzyszy im bez mała przez kilka już dobrych lat, ma taki specjalny „dyngs” z boku, który można sobie wysunąć według potrzeb i opisu na nim, który automatycznie po przyłożeniu jednego boku kartki wyznacza nam jej środek. Nikt, oprócz mnie, tego do dziś nie używa nadal zginając dziurkowane kartki w pół…
Ponieważ 80% pracy urzędu to kawa, a pozostała część papierki to pozostańmy przy nich jeszcze trochę. Dokumenty zbędne trzeba niszczyć. Ogółem powinno nam wszystkim, w sensie nam nie urzędnikom, na tym zależeć. Mogą się znaleźć na nich informacje, jakich nie chcemy ujawniać- wysokość naszych dochodów, dane konta bankowego, adres zamieszkania, etc. W niektórych biurach brak niestety niszczarki, więc się je po prostu drze- kartkę A4 na 4-8 części. Słabo nie? Pracując w takim biurze starałem się drzeć mocniej tylko te części, na których były m.in. wymienione wyżej informacje. W nowym biurze jednak już dysponuję niszczarką. Ma chyba z 15 lat, zamiast pojemnika pod częścią pracującą jest zwykły kosz na śmieci, ale działa.
Nie do końca działa za to komunikacja urzędnicza związana z nią. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w biurze w urzędzie (ja wyobrażać sobie nie muszę, ale Was zachęcam). Popijamy leniwie kawę/herbatę, prowadzimy niemy monolog z leżącą i kuszącą nas czekoladą pomału poddając się jej urokowi, gdy nagle od szefa słyszymy
-Weź zepsonuj te dokumenty.
-Że proszę co? Gdzie mam je zdeponować?
-Zepsonuj, nie zdeponuj. No już, bierz i idź.
Wziąłem więc i poszedłem. W cholerę. Co znaczy „zepsonuj”? Myślę idąc przez biuro i rozglądając się po nim. Są już niepotrzebne, więc pewnie muszę je gdzieś wywalić? Zdeponować? Zniszczyć? I w tym momencie mój wzrok padł na niszczarkę, na której dumnie widniał napis EPSON.

piątek, 9 grudnia 2011

Dzień trzydziesty dziewiąty- Buck Dich.


I znowu nowe biuro, nowe piętro, nowe skrzydło, nowi współpracownicy, nowe sprawy. Wpierw szok, którego liczyłem że już nie doznam- znów nie mam swojego miejsca i swojego narzędzia pracy, komputera. Przynajmniej na czas jakiś, ale mimo wszystko… Ponieważ podejrzewałem taki obrót sprawy zabrałem swoją małą, czarną bestię, ale tu szok kolejny- „po co Ci, te kilka tygodni wytrzymasz bez”. Że co proszę? No cóż, jak mus to mus, siedzę więc bez kompa vis-a-vis nowego szefa i patrzę mu w oczy. Nie mogę sprawdzić fejsa, nie mogę maila, nawet kutasów na kartce nie porysuje. Mogę tylko czytać ustawy. Nie zaczyna się najlepiej, ale od czego jest Internet w komórce? No właśnie.
Ustawy są nudne, nie czytam ich tylko przeglądam aby mniej więcej się orientować o co kaman. Popijając oczywiście owocowego Liptonka. Zwyczaj mam taki, że nie chce mi się wywalać torebki zaraz po zaparzeniu. Wywalam przed kolejnym lub przed myciem naczynia, ot takie lenistwo, poza tym wydaje mi się, że dzięki temu ma intensywniejszy smak/aromat. Dochodzi 14 (na zegarze, w końcu pracuję w burdelu urzędowym, a nie burdelu burdelowym), godzina i do domu, herbaty powinno wystarczyć na kolejne 50 minut, gdy nagle wbiega sprzątaczka i niczym błyskawica opróżnia wszystkie śmietniki i znika z pola widzenia.
Eeeee… A moja torebka? Jest piątek, mam ją wywalić do śmietnika, żeby czekała tam do 15 w poniedziałek? Paaaaaaniiiiiii… już sobie poszła. Nie leżała do 15 w poniedziałek. Czekała do 14 bo o 14 znów wpadła sprzątaczka i jak szatan wypadła. Pomyślałem sobie, następnego dnia ją dorwę i powiem, że trochę za wcześnie wywala śmietniki. Mój plan jednak się nie powiódł, zanim zdążyłem przejść do meritum zaczęła ze mną dyskutować o boksie.  Od dziś wyrzucam torebki punk 13.58 i później nie robię sobie już herbaty…
Sprzątaczka ta ma też denerwujący zwyczaj sprzątania za wszelką cenę. Jak dodam do tego jeszcze zamiłowanie do boksu to trochę się zastanawiam, czy ona czasem kursu rangersów nie skończyła? W każdym bądź razie sprząta jakby to było zadanie wojenne. Wjazd na biuro robi na pełnej prędkości wywalając niemal drzwi z kopa. Rzuca się z wielkim, czarnym worem na śmietniki opróżniając je (cały czas boję się czegoś powiedzieć, żeby pewnego dnia ten czarny wór nie wylądował na mojej głowie, a ja sam wpierw w bagażniku, a potem w lesie), a gdy z tym się już upora, czyli jakieś 0.00023 sekundy po wejściu bierze się za wycieranie kurzu. Możesz mówić, że nie chcesz, że nie potrzeba, że czysto, nawet skłamać że ciężko pracujesz. Nic to, ten Rambo w spódnicy i laczkach zetrze każdy kurz z powierzchni biurka nie pierdoląc się przy okazji z takimi pierdołami jak dokumenty, segregatory, klucze, telefony komórkowe, myszki, komputery. Wszystko przestawi, a jeśli masz nieszczęście akurat tego używać to przestawi też Ciebie.
Praca w nowym miejscu ma też jeszcze jeden minus, nowe zwyczaje. A ten, o którym chcę teraz napisać wydaje mi się szczególnie głupi. Jestem młody (w końcu to pamiętnik młodego urzędnika, nie tylko stażem pracy) i nie lubię ubierać się jak mój ojciec czy dziadek. Sweterków zazwyczaj nie noszę, marynarki mi się zdarza założyć ale nie w urzędzie bo za ciepło, więc najlepiej pomyka mi się w koszuli. Jej poły ładnie powiewają jak biegam, jak mi za ciepło odpinam się do pępka prężąc wątłą muskulaturę i inne takie. Ale to już przeszłość. Od dziś mam, według mojego szefa, koszule nosić w gaciach. Niby, że tak schludniej, że mi się nie wkręci w niszczarkę i w ogóle bezsensu. Jak ja wyglądam z koszulą w gaciach? Minimum +10 lat i -10 do aparycji. Pomijając już zupełnie fakt, że muszę pożegnać się z klamrami w stylu „żelazny krzyż” czy „pornking”… To nie jest dobra wiadomość…

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Dzień trzydziesty ósmy- adios amigos!


Mój plan wyszedł niemal w 100%. Trzymałem się długo w tym niemiłym miejscu, wszyscy zaczęli mnie już chwalić i wtedy ja powiedziałem „nie”. Miłego szukania innego leszcza, czasu zostało wam niewiele, hehe. A ja się przenoszę. Wiadomość ta gruchnęła do mnie z samego rana głosem telefonicznym mojego aktualnego szefa. Akurat byłem sam w biurze, więc swoją radość wyraziłem stawiając na jego środku fotel, po czym usiadłem na nim, rozłożyłem ręce pokazując faki w dwie przeciwne strony i kręciłem się w kółko powtarzając nową mantrę „chujwamwdupy”. Ale, ale, nie tak szybko z radością, zanim przejdę muszę jeszcze pozamykać i uporządkować wszystkie moje sprawy.
O ile to pierwsze już miałem gotowe, o tyle porządkowanie nie było rzeczą, której jakoś specjalnie bym pragnąłem. Spojrzałem więc z rezygnacją na sterty papierów piętrzące się na moim biurku, myśląc jakim cudem zrobiłem tyle w tak mało czasu? A, chwila, przecież nie jestem urzędnikiem. Zgarniam więc wszystko na trzy kupki- załatwione, oczekujące na zwrotki, do załatwienia. I nagle patrzę- ups. Fakturka. Termin płatności? UPS. Dwa tygodnie temu. Hm… Jeszcze raz powtarzam sobie swoją mantrę i dochodzę do wniosku, że mogę im zrobić prezent wkładając to gdzieś po środku spraw do załatwienia.
Gdy wreszcie ktoś z moim współpracowników raczył zjawić się w biurze zacząłem zdawać jej papierki. Tu jest to, tu jest tamto… A co to za faktura? Noszzzz kurde, miałaś zobaczyć to jutro. Cholera, skoro wlazłeś między wrony musisz krakać jak i one.
-Jaka faktura?- idę w zaparte udając głupiego.
-To ja się pytam jaka faktura?
-Ale skąd mam wiedzieć jaka faktura?
Podsadza mi ją pod nos.
-O,  co to za faktura?
-No właśnie się pytam co to za faktura? Do kiedy termin zapłaty?
-A skąd mam wiedzieć do kiedy termin zapłaty, skoro nie wiem co to za faktura?
-Oż kurwa, dwa tygodnie temu?! Czemu nie jest zapłacona?
-No właśnie, czemu nie jest zapłacona?
-Czemu nie zapłaciłeś?
-Czemu miałem zapłacić, skoro pierwszy raz na oczy widzę tę fakturę?
Hehehe. Mimo tej sprawnej inaczej linii obrony musiałem wypić naważone przez siebie piwo. Przynajmniej tak stwierdzili. Fajnie, jak w kombajnie, szczególnie że załatwienie tego zajęło mi 5 minut i nawet gdy mówiłem „NAM się zapomniało zapłacić” to nie zgarniałem od nikogo opierdolu. Teraz jeszcze tylko uścisnąć dłoń eks-szefa w myślach powtarzając mantrę i mogę lecieć ku wolności, swobodzie i normalności. Wróć, normalność wykreślić.
Zanim jednak doniesienia z kolejnej linii frontu zakończmy ostatecznie wątek tego wydziału. Otóż w dwa dni po rozstaniu dzwoni do mnie telefon. „Gdzie jest taka-a-taka sprawa?” „We wszystkich sprawach, które Ci dawałem, poszukaj.” „Chodź tu natychmiast musze to mieć”. Ruszyłem więc swoją szlachetną dupę i wchodząc z rozmachem do biura jednym tchem wyrzuciłem „Częśćocoznowuchodzi?” Zgubili dokumenty. Oni zgubili, bo ja je pamiętam i wiem co z nimi zrobiłem. I od razu chwyciłem za segregator spraw z tej kategorii. I od razu na samej górze leżała ta sprawa.
-A w segregator patrzył?
-Nie, czemu w segregator?
Bo może, dla normalnego człowieka normalne jest, że dokumenty przypisane do jednego miejsca się w nim znajdują. Może tak dla porządku, jakby ktoś ich kiedyś szukał…

niedziela, 4 grudnia 2011

Dzień trzydziesty siódmy- I wanna take you to a gay bar.


Nie, tego przybytku nie zaliczyłem jeszcze i oby nigdy. Jednak odbyłem podróż po innym, podziemnym świecie i o tym zaraz Wam opowiem. Wreszcie dowiedziałem się jakie mam obowiązki, jaki jest ich zakres. Jest ogromny. W skrócie- jeśli miasto w którym mieszkam zostanie zalane, to będzie to moja wina. Dodatkowo moje decyzje wysyłam bezpośrednio do województwa, a tam lubią się czepiać. Widziałem akta jednej sprawy- 3 segregatory po kilkaset stron wypełnionych po brzegi skrótami art., dz. us., rozp. oraz niezrozumiałymi cyferkami. Milczeniem pominę rozległe wzory na powierzchnię, objętość czy prędkość. Dobrze, że umiem robić dobrą minę do złej gry.
Trochę nad tym posiedziałem, przeczytałem kilka rzeczy i odkryłem zależności nimi rządzące. 99% z nich robione jest (jak wszystko w urzędzie) na jedno kopyto, trzaska się maszynowo według wzoru. Pozostały 1% to umiejętne złożenie fragmentów gotowców w jedno dzieło. Stempel, stempel i jechane. Widząc to mój nauczyciel nie był zadowolony, za szybko to rozgryzłem. Postanowił mi więc dosrać czymś innym. “Ubieraj się młody, idziemy w teren”.
I poszliśmy. Dowiedziałem się szczegółów technicznych wielu nowych urządzeń i budowli, łącznie z łączącymi je liniami. Nie wiem jednak nadal, które są nasze, a które nie, za które odpowiadam, a za które nie. Na zakończenie przeszliśmy się jedną z tych linii. Ogółem można ją streścić słowami mojego przewodnika- niedługo się jebnie, Twoja odpowiedzialność, koszty remontu liczymy w milionach, ogółem nikt nie wie jak wygląda całość i nie dowie się bo to za droga zabawa.
Pocieszony tymi słowami wróciliśmy do biura, a tam na dzień dobry sru na moje biureczko kilka opinii, decyzji i uzgodnień. “Masz młody, baw się”. Oczywiście, że się zabawię. Bo taki jest mój plan, który wyknuł się dzień wcześniej, a którego założenie wstępne teraz Wam przedstawię. Mam zamiar przyswoić tą wiedzę, a przynajmniej robić wrażenie, że robię ogromne postępy, idę jak przecinak, łykam przepisy jak tic-taci, rozwalam w drobny mak wszystko co mi dadzą. Więc szybko miałem to gotowe, wstępnie oczywiście. Druk i pokazuję. “Tu masz błąd, ma być od nowej linii”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem. “Dobrze, błąd jest jeszcze tutaj, postaw kropkę”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem. “Popraw też ten błąd, bo tu ma być pogrubione”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem... Nie jestem w stanie opisać jak krew się we mnie gotowała, ale faktycznie szybko zapamiętałem wiele rzeczy. W ramach drobnej zemsty pomieszałem im sprawy. Ok, to wyszło mi niechcący, po prostu sprawy wsadziłem do dobrego segregatora, tylko niewłaściwej jego części. “Upsik”, se poszukają.
W międzyczasie, bonusowo, zajmuję się klientami, petentami, czy jak ich zwał. Spoko, nie raz to robiłem, problem tylko w tym, że to ludzie przychodzący do zupełnie kogo innego, bo nieszczęśliwie się złożyło, że dwa działy siedzą w jednym biurze i “musimy” się wspierać. No i jest to niestety wydział zajmujący się sprawami socjalnymi. Słabo, serio słabo jest słuchać jak ludzie albo obwiniają Cię za wszystkie nieszczęścia, albo starają się oszukać żeby coś wyłudzić. Wśród tego jednak pojawiają się też całkiem zabawne motywy. Jedna kobieta przyszła do nas ze słowami “moja właścicielka umarła”, aż chciałem wypalić “trudno, dalej zbieraj bawełnę”. Niestety był akurat mój szef, pan Bezpośredni, który wyręczył mnie słowami “niech się pani nie martwi, zadowolimy panią”. Wiele z tych osób serio klepie biedę nie do pozazdroszczenia. Ale hej! Nie bylibyśmy sobą, gdyby wśród nich nie znaleźli się tacy, co chcą wydupczyć państwo (czytaj nasze podatki) jeśli tylko się da i jak tylko się da.
Ostatnio mieliśmy wizytę takiej pani, która potrzebowała mieszkania socjalnego. Zasada przyznania, m.in, jest taka że dochód na łebka nie może przekraczać 600 zł/miesięcznie. Tej miłej pani dochód przekracza 2700 PLN na łebka na miesiąc, razem prawie 5700 (samotna matka z dzieckiem), mieszka i pracuje w Szkocji, ale potrzebuje w Polsce mieszkania socjalnego, bo czasami przyjeżdża do kraju i nie opłaca jej się nic wynajmować... Tak, to jej tłumaczenie.
Na horyzoncie już widzę przenosiny, więc mój plan zaczyna dobiegać do końca...

środa, 23 listopada 2011

Dzień trzydziesty szósty- Nowa Nadzieja (tak, Star Wars).


Trochę przestój tutaj, już mówię dlaczego. Moja umowa o pracę dobiegła końca, toteż miałem trochę biegania. Zresztą nie tylko moja, razem kończyło nas kilkudziesieciu, każdy liczył na jej przedłużenie. Dlatego z wyprzedzeniem, już 3 dni przed końcem umów, szef wszystkich szefów wezwał nas na pogadankę. Na szczęście była krótka i sprowadziła się do stwierdzenia, że przedłuży umowy mniej niż ¼ z nas. Dziękuję, do widzenia. Nie muszę chyba nawet opowiadać jak wszyscy byli uspokojeni tym wystąpieniem i pewni swojej przyszłości. Nie muszę też chyba mówić jakie pielgrzymi od tego dnia poczęły bierzyć w kierunku szefowego gabinetu.
Pamiętacie zapewne jak pisałem dawno temu, że jestem wręcz rozchwytywany. Koniec końców połowa z tych ofert umarła śmiercią mniej lub bardziej naturalną, zostało jednak kilka, w tym takie w których całkiem chętnie bym się widział.
Ale nie, szef wszystkich szefów miał inne zdanie. Wpierw kazał mi robić jedno i już zacząłem się za to zabierać. Po dniu wezwał mnie i oświadczył, że będę robił coś zupełnie innego. I że jest to dla mnie dobre, bo może szybko uda mi się wskoczyć na stałą posadę! Hell yeah! Miałem się zapoznać i powiedzieć czy chcę się w to bawić. Chciałem odpowiedzieć od razu, ale coś mi podpowiedziało żeby skorzystać z okazji dowiedzenia się czegoś więcej.
Poszedłem więc do mojego szefa czekającego już z facetem, który miał mnie wdrażać i się przedstawiłem. Nie wiedział kim jestem i skąd się wziąłem (czy ktoś oprócz mnie ma dziwne deja vu z pierwszą notką?). Zaczął się standardowy wywiad, pytał co studiowałem, czy pracowałem w zawodzie, gdzie pracowałem wcześniej, a każdą moją odpowiedź kwitował słowami “więc nic nie umiesz”. Chciałem już go chwycić przez stół za krawat i pieprznąć w łeb. Strasznie mnie denerwował i z przyjemnością udowodniłbym mu, że się myli, ale w mojej głowie wykluł się inny szczwany plan. Zanim o nim jednak, to wróćmy do wywiadu, bo oto właśnie zadane mi zostało pytanie, którego w najśmielszych snach bym się nie spodziewał.
-Jak pan tu się dostał?
-Dość normalnie. Poszedłem do urzędu pracy rejestrując się jako bezrobotny, usłyszałem że będą różne staże w urzędzie więc zgłosiłem się z CV też tutaj no i poszło. A po 9 miesiącach Szef wszystkich Szefów doszedł najwidoczniej do wniosku, że jestem na tyle dobrym pracownikiem, że warto mnie zatrzymać.
-Nie, ja pytam wprost. Jakie ma pan plecy, kogo pan zna?
Chciałem się odwrócić i powiedzieć “widzi pan? szersze od pana”. Odpowiedziałem jednak tylko, że nawet jakbym jakieś miał to i tak bym mu ich nie zdradził. Niech się głowi. A w odpowiedzi dowiedziałem się, że nie będzie dla mnie pobłażania, a wymagania będzie miał ogromne. W tym momencie zrozumiałem, że kłody pod moimi nogami będą się piętrzyły aż do mojej rezygnacji.
Cóż, tak miło przywitany ruszyłem do swojego biurka, w ramach wdrażania otrzymałem folder z całą podstawą prawną na której będę się opierał, bagatela 50 ustaw i rozporządzeń, a następnie mój nowy mentor zniknął zostawiając mnie sam na sam z tym wszystkim. Ustaw nie trzeba czytać, ustaw trzeba używać więc szybko zarzuciłem ich czytanie na rzecz czytania fejsbuka. Niestety, moja stacja robocza działa z oszałamiającą prędkością sprawiającą wrażenie, że gdybym wysłał do Google list z poleceniem wyszukania, a wyniki odesłaliby mi drogą listową to i tak byłoby szybciej niż używając mojego roboczego kompa. Świetnie.
Drugiego dnia było jeszcze lepiej, ale o tym następnym razem.

wtorek, 11 października 2011

Dzień trzydziesty piąty- w oparach absurdu.

Nie wiem, jakim cudem mój urząd jeszcze działa. Poziom niekompetencji dawno dosięgnął księżyca, a końca nie widać. Wiecie już, że... A nie, nie wiecie. No więc krótko- wysyłam miliard listów. Część z nich wraca bo zły adres. Część ludzi nie odbiera bo wyjechała. Część ludzi nie odbierała bo... Nie żyje. Od kilku lat, co mamy odnotowane na listach. “Nie żyje od 2 lat”. Teraz już więc wiecie, że wysyłałem listy ludziom nie żyjącym od jakiegoś czasu, ot taki urok informacji udostępnianych w urzędzie. Jako, że tak czy siak do właścicieli danych posesji dotrzeć muszę, to wpadliśmy gremialnie na błyskotliwy pomysł. Poprosimy wydział finansowy o pomoc. Im w końcu właściciele nieruchomości muszą płacić podatek, a co za tym idzie dysponują ich danymi.

Podbudowani tym odkryciem ruszyliśmy kilka pięter w dół z listą około 100 adresów, których właścicieli chcemy dorwać. Szybko i brutalnie urwano nam skrzydła. “Ale po co wam? Do czego? Kto? To sie tak nie da.” Okazuje się, że oni nie mogą niby wyszukiwać ludzi po adresach nieruchomości, tylko po jakichś mistycznych numerach. Cóż, poszliśmy więc do prawej ręki Szefa wszystkich Szefów i nagle się okazało, że jednak można wyszukiwać po adresach...

Wydział finansowy zaczął więc pracę. Następnego dnia telefon, że mamy przyjść bo im nie idzie. Po raz kolejny bieg schodami (winda psuje się minimum raz/tydzień, unikajcie jej!) żeby pomóc im w robocie. Okazało się, że nie mamy pomóc, tylko sami to zrobić. I to w następujący, zaproponowany przez nich sposób- idźcie pod każdy z tych adresów, spiszcie sobie kto tam mieszka. Następnie wyślijcie im listy z pytaniem kto jest właścicielem i jak wam odpisze to wyślijcie właścicielom. WTF? Po krótkiej kłótni wróciliśmy do pierwotnego planu, że oni mają to zrobić i koniec kropka.

Nie minęło jednak pół godziny, gdy znowu do nas dzwonią, że ta lista jest zła i mamy to zrobić w tabelce w wordzie, wydrukować i im przynieść. Krew nas zalewa i cholera jasna strzela, bo to trzeba wysłać jak najszybciej, ale ok- robimy i zanosimy.

Minęło kilka dni, poszedłem więc sprawdzić postępy i odebrać może część choć, żeby już zacząć robić. Wchodzę, patrzę, ja pierdolę... Robi się ciągle, dziś ma być skończone, ale dziewczyna (młoda stażystka) wszystko zapisuje ręcznie na kilkudziesięciu małych karteczkach. Pytam, czy nie lepiej zamiast przepisywać odręcznie z komputera to zrobić po prostu kopiuj-wklej i wydrukować? “Nie, bo to się nie zmieści w tych małych kratkach”. Kurw... Odwracam się na pięcie i wychodzę. Po 3 godzinach przyniosła gotową listę, którą jak się okazało z karteczek przepisała z powrotem do nowej tabelki w wordzie i wydrukowała. Nie próbujcie zrozumieć.

W międzyczasie musieliśmy zająć się inną sprawą jednak. Sprawa wyszła do nas z innego wydziału z tego samego urzędu. Mieści się dokładnie piętro pod nami. Załóżmy, że dostaliśmy ją dziś i że jest dziś 25 dzień miesiąca. Każda decyzja, każde pismo w ogóle ma swój numer np. WLiB.4025.11.2011 (czyli, Wydział Lansu i Baunsu, teczka nr 4025-decyzje, 11 decyzja w roku 2011- może kiedyś się Wam to przyda do czegoś) oraz miejscowość, data. Spróbujcie zgadnąć jak długo papierek wędrował jedno piętro wyżej? Chwila napięcia, żebyście od razu nie przeczytali poprawnej odpowiedzi i mogli się chwilę zastanowić i oto rozwiązanie- dwadzieścia trzy dni. Dokument stworzony drugiego przyszedł do nas dwudziestego piątego. Wychodzi na to, że pokonywał około metra dziennie, co może sugerować, że przyniósł nam go ślimak.

środa, 31 sierpnia 2011

Dzień trzydziesty czwarty- fa.

Moi kochani urzędnicy zaskakują mnie na każdym kroku swoimi oryginalnymi pomysłami. Nie wiem skąd one im się rodzą, ale jestem pewien że to owoc kazirodczego związku głupoty i lenistwa. Tym razem ofiarą tego związku padło moje ulubione mydełko. “Orgazm w pianie”, jak można powiedzieć o tym białym złocie naszego urzędu zostało zbeszczeszczone, a doprowadziło do tego kilka czynników.

Przede wszystkim brak odpowiedzialności za decyzje. Ktoś po prostu się wziął i zgubił kluczyk do dozownika mydła, który przy okazji je spieniał. Innego nie ma, a nikomu nie chce się tą sprawą zająć. Myć ręce jednak trzeba, tzn oczywiście według mojego światopoglądu, więc mydło się znalazło. Nabój do dozownika został bezceremonialnie jebnięty na umywalkę. Ok, spoko. Tyle, że gdy ten nabój się wsadzało do dozownika, to specjalnie zaprojektowany mechanizm od razu przebijał plastik i umożliwiał wypływ płynu. Przez pierwsze dwa tygodnie nie ubyło ani trochę mydła z naboju, gdyż nikt nie był wstanie wycisnąć mydełka. Wreszcie jak każdy urzędnik wymaltretował to opakowanie zrobiła się w nim mikroskopijna dziurka. Więc teraz żeby użyć mydła trzeba wziąć nabój i przechylić go sobie na ręce aby mydło popłynęło jak sik wiewiórki z kamieniami w nerach. Koniec “orgazmu w pianie”.

A mydło akurat było mi ostatnio potrzebne. Znów kursowałem po mieście seksu i biznesu wykonując moje standardowe zadania, gdy okazało się że muszę dokonać włamu na posesję. Żeby było śmieszniej- na posesję sąsiadującą z komendą policji. No cóż, norma- pozostało i tylko wybrać czy przeskoczyć wysoki płot, czy przedrzeć sie przez krzaki i tam forsować trochę niższy? A może wejść na podwórko policji i tamtędy po kracie przejść na drugą stronę? Ta opcja wydała mi się najsensowniejsza i gdy już chciałem przekroczyć bramy komendy wyszedł z niej mundurowy. No cóż, zapytam się go czy mogę wejść na podwórko policji bo muszę dostać się do sąsiadującej posesji. Chyba moja morda nie wzbudziła w nim zaufania, gdyż kategorycznie mi tego zabronił i od razu zamknął bramę wjazdową. Włamać się do policji, aby stamtąd się włamać na sąsiednią działkę, a następnie tą samą drogą udać się w kierunku zachodzącego słońca? Trochę zbyt przekombinowane i narażające mnie na odwiedziny w krainie, gdzie mydło trzeba mieć na sznurku.

Ponieważ jednak cenię sobie integralność ostatnich przystanków mojego układu pokarmowego to po prostu zrezygnowałem ze zrobienia zdjęcia. Szczególnie, że w ogóle nie było potrzebne, a żeby to zrozumieć musimy cofnąć się do początku tego dnia. Okazało się bowiem, że w naszym wspaniałym i wiekopomnym dziele brakuje jednej pozycji, którą należałoby uzupełnić. Jej składową jest zdjęcie obiektu, które właśnie miałem wykonać. Toteż zawołano mnie do innego stanowiska.

-O, to jest to, czemu masz zrobić zdjęcie.

-Yhm... Muszę robić zdjęcie?

-Tak, bo potrzebujemy zdjęcia.

Nie wiem czy się już domyśliliście, ale tak. Pokazali mi ZDJĘCIE, które mają w komputerze czegoś czemu miałem zrobić zdjęcie, bo musieli jakieś włożyć, a nie mają...

środa, 17 sierpnia 2011

Dzień trzydziesty trzeci- common sense.

Tego określenia współcześni potomkowie Anglosasów używają do nazwania czegoś, co my Słowianie zwiemy zdrowy rozsądek. To magiczny mechanizm zaimplementowany nam w mózg przez matkę naturę. Dzięki niemu wiemy, że nie ciągnie się lwa za ogon, że wspinanie się po piorunochronach jest głupie, że nie należy od dopiero co poznanego murzyna przyjmować niebieskiej pigułki w opuszczonym budynku. Czy w ogóle jakiejkolwiek pigułki. Pozwala on więc budować logiczne wnioski. Na zdrowy rozsądek wiem, że przeciętny obywatel USA o wadze małego fiata nie ma ze mną szans w biegu na 100 m.

Ludzkość tworzy również mity. Człowiek obserwuje jakieś wydarzenie, widzi jego efekty, jednak nie rozumie jak do niego doszło. Dopasowuje więc wydumaną teorię często nie mającą wiele wspólnego ze stanem faktycznym. Przykładów takich zachowań jest od groma- ludzie wierzyli w wampiry. Jakim cudem ktoś zbudował mit, w którym zmarły żyje po śmierci? Dlatego, że w trakcie procesów zachodzących po śmierci ciało obkurczając się sprawia wrażenie, że zmarłemu rosną włosy i paznokcie. A skoro rosną, znaczy że ciągle żyje.

Urząd to kraina rządząca się nie tylko oparami biurokratycznego absurdu, ale także mitami. Z jednym z nich dziś się rozprawiłem. Nasza drukarka czasami wciąga papier. Wciąga go w sposób chaotyczny i nie do końca przewidywalny. Czasem wciągnie kartkę pod dziwnym kątem przez co zacznie ją rozrywać głowicą, czasem wciąga klika na raz i rozsrywa drukowany tekst na wszystkie. Przez to zamiast drukować 27 stron na raz, drukujemy je pojedynczo... Oczywiście sam też tak robiłem, mit głosi że tak właśnie trzeba postępować. Widziałem wciągane kartki papieru i ich rozdzieranie przez drukarkę. Zatem nie można drukować większych ilości kartek A4 na raz. Ale A3 można.

To mnie zastanawiało, a ponieważ drukarka z najgorszej firmy nie pochodzi wydawało się mi niemożliwe, żeby to “po prostu tak było”. Tyle, że co mi do tego? Nie ja się męczyłem z pojedynczym drukowaniem, a jak to się mówi- nie mój cyrk, nie moje małpy. Do czasu. Dostałem właśnie zadanie wydrukowania większej ilości tekstu. Drukowanie pojedynczo? No chyba was posrało. Wsadzam kartki, pierdut drukuj i popijam kawkę. I stało się, mit zadziałał, drukowanie poszło robić to co wielkie korporacje z chińskimi robotnikami.

Nie może tak być, mój zdrowy rozsądek mi to podpowiadał. Coś tu zostało spieprzone i z pewnością zrobił to ktoś będący w pobliżu. Zrobiłem więc coś, czego nikt wcześniej nie zrobił- przyjrzałem się procesowi drukowania i wysnułem wnioski. Podczas drukowania dużej ilości tekstu kartki w podajniku się przesuwają- zarówno w bok jak i w tył. O niewielkie odległości kilku milimetrów, ale po pewnym czasie wystarczająco aby kolejna strona poszła krzywo, a jeszcze następna została rozerwana lub wydrukowana na kilku kartkach. Tylko dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że podajnik non stop jest ustawiony na kartki A3, które jak wspomniałem drukować można normalnie, bo się nie ruszają ograniczone plastikiem ze wszystkich stron. Mniejsze kartki już nie mają takiego oparcia.

Sprawa rozwiązana w 4 minuty. Reszta męczyła się z tym X lat. Amen.

środa, 3 sierpnia 2011

Dzień trzydziesty drugi- śmierdząca sprawa.

Pisałem Wam jakiś czas temu o tym, że ludzie nie spłukują u nas kibla. Okazuje się, że ta przypadłość nie dzieje się tylko w męskim i nie tylko w urzędzie, choć biorąc pod uwagę niedawne statystyki jak ludzie się nie myją, to jakoś specjalnie mnie to nie dziwi. Zresztą, jadąc autobusem miejskim w dużym mieście każdy z nas mógł się przekonać jak od ludzi wali. Poziom smrodu zawstydziłby chyba dwór Ludwika XIV, którego to czasy uchodzą za mniej higieniczne od średniowiecza. “Zaduch” w Wersalu to jak się powszechnie uważa wynik srania arystokracji po kątach i to w dosłownym tego sformuowania znaczeniu.

Ale wróćmy do urzędu. Co prawda mamy tu swojego Ludwika Słońce jak i Napoleona, ale jeszcze nie widziałem ich wypiętych z opuszczonymi spodniami w którymś z korytarzy. Mamy za to smród. I to nie myślę nawet o toalecie w tej chwili.

Pewnego słonecznego poranka przychodząc do pracy, zbliżając się do drzwi mojej celi poczułem okropny zapach. Na wszelki wypadek, w myśl zasady “kto czuje ten snuje”, nie wychylałem się ze swoją wiedzą. Szybko jednak okazało się, że inni pracownicy biura, a nawet piętra podzielają te spostrzeżenia. Dochodzenie wykazało, że źródło fetoru znajduje się w naszym pomieszczeniu gospodarczym, a dokładniej- lodówce. Coś pięknie się wzięło i poddało procesom gnilnym uwalniając przy okazji niezłe pokłady smrodu. Na szczęście nie na mnie przypadło sprzątnięcie po kimś, kto nigdy nie przyznał się do swojej własności.

Po tym wydarzeniu stało się coś możliwe chyba tylko w urzędzie. Kurs używania lodówki. I to dla dorosłych ludzi. Śmiech na sali, jednak przy tej okazji podzieliliśmy lodówkę na “strefy wpływów” żeby od razu było wiadomo w jakim wydziale szukać winowajcy oraz ustaliliśmy harmonogram sprzątań lodówki do końca roku. Wszystko wróciło do normy...

Wcale nie! Dosłownie 2-3 tygodnie później znów odkryliśmy, na szczęście tym razem w początkowym stadium, gnijące żarcie w lodówce. Myślicie, że od razu ruszyliśmy do wydziału winowajcy i zarządaliśmy jego wydania? Nic z tego. Zapomnieliśmy podzielić przegródki w drzwiach lodówki... Po raz kolejny zajęliśmy się skażeniem i poprawiliśmy podział. Oczywiście dobrze zgadujecie, że nikt z 17 osób pracujących na piętrze się nie przyznał. No, ale przynajmniej mamy już wszystko jasne i bez strachu patrzymy w przyszłość pozbawioną smrodu.

Nie. Po kilku tygodniach znaleźliśmy na naszej półeczce ewidentnie nie nasze stare masło. Znów winnych brak. Czy ja pracuję w urzędzie, cze żłobku? Wprowadzamy nową zasadę- jeśli znajdziemy coś nie naszego na naszej półce od razu wypieprzamy. Aby położyć coś u nas należy wcześniej napisać podanie opatrzone kompletem dokumentów i pieczątek, a następnie czekać na oficjalną odpowiedź. Nie umiecie współżyć jak ludzie? Będziemy współżyć jak urzędnicy. I wszyscy na tym ucierpimy.

czwartek, 28 lipca 2011

Dzień trzydziesty pierwszy- o wchodzeniu i wychodzeniu.


Po raz kolejny na łamach tego bloga “zdarza” mi się nawiązać do tematyki seksualno-erotyczno-podtekstowo-pornograficznej. Wbrew pozorom to celowy zabieg mający głębszy sens, jednak o urzędowych miłostkach, zdradach i obawie przed małżonkami opowiem może kiedy indziej. Dziś zajmiemy się wchodzeniem i wychodzeniem z urzędu.

Nie tak dawno pisałem o dniu zamkniętym sponsorowanym przez windę, a ostatnio dzięki temu samemu sponsorowi dni tych mieliśmy aż 3. Powiedzieć jakie to powoduje komplikacje to zadanie dla całej rzeszy kronikarzy na kolejne kilka lat. Ja się ograniczę do tego, że urząd prawie zamarł wraz z umierającymi ze zmęczenia urzędnikami chodzącymi po schodach. Petenci też psioczyli, jednak było ich zdecydowanie mniej- i bardzo dobrze. Ogółem nie zorganizujemy nigdy w urzędzie dnia otwartego w obawie o postronnych ludzi. Wchodząc znienacka do biura mogą być świadkami na prawdę dantejskich scen.

Oczywiście, o ile dostaną się do biura, bo może zdarzyć się tak (szansa- 50%, średnio przez 4h dziennie to zjawisko występuje), że pracownicy większości biur na piętrz

e siedzą na kawie w innych biurach. Gdy się do takiego biura-kawiarni dostaną zaczynają się problemy. Przede wszystkim wita ich rechot, niemal świński kwik urzędniczego śmiechu. Często przez to zjawisko nie jestem w stanie usłyszeć mojego rozmówcy przez telefon... Jednak gdy klient wchodzi inicjalny kwik dość szybko zmienia się w krępującą ciszę. Petent stoi w drzwiach, bo nie ma gdzie usiąść, patrzy na biuro zastawione truskawkami, czekoladkami i kawą próbując wyłapać do kogo z 7 urzędników tu właściwie przyszedł, albo choć którzy z nich tu pracują, a którzy przyszli tylko w gościnę. Jeśli zbierze się w sobie lub jego obecność zacznie uprzykrzać nam życie rozpoczyna się dialog mający na celu spławienie osobnika, lub jak najszybsze wydanie mu wniosków, które ma wypełnić i przyjść kiedy indziej. Czasem jednak upierdliwcy nie chcą się odczepić, wtedy trzeba wyemigrować z nimi do innego biura. No bo w tym przecież

nie ma gdzie siedzieć i jest głośno.

Zdecydowanie po takiej wizycie wyjście z urzędu jest niemal aktem łaski dla petenta. Dla urzędników też, tylko im ciężej tej sztuki dokonać. Oczywiście poza końcem pracy- ten moment warto zobaczyć. Już o 14.55 wyłączamy komputery, zamykamy okna, 14.56 wszyscy ubrani czekają pod drzwiami swoich biur i gdy tylko wybije mniej więcej 15.00 zaczyna się eksodus. Jak po dzwonku na przerwę w szkole, tylko bez dzwonka. Pewnie wydaje Wam sie, że wychodzimy wcześniej sobie- jesteście w błędzie. Nie to, że urzędnicy są tak uczciwi i pracowici, po prostu prawa ręka Szefa wszystkich Szefów okazjonalnie staje przy drzwiach kilka minut przed końcem roboty i jak się na niego trafi, to równie dobrze można samemu się zwolnić.

Jednak wyjść z urzędu jest dobrze także w ciągu dnia- niekoniecznie służbowo. To ciągła gra w podchody- cały urząd stara się unikać Prawej ręki i jej przydupasów, którzy

z kolei mogą sobie wychodzić jak i kiedy chcą bo to oni dzierżą magiczny artefakt “Księgę wyjść”. Więc jest przemykanie, ściemnianie, wpisywanie “wyjść służbowych” i powroty z dwoma siatami- jedna nowych ciuchów, druga dzisiejszego obiadu. Ja staram się nie przeginać- zazwyczaj do sklepu wstępuję przy okazji realnych wyjść służbowych. Jednak gdy pragnienie bądź głód przyciśnie, a nie mogę zamówić żarcia z restauracji to mam opracowany specjalny plan. Zjeżdżam windą do piwnicy, stamtąd tylnym wyjściem na parking, szybko przez niego przebiegam i znikam za wysokim murem. Tam plątaniną tylnych uliczek unikając jak ognia głównych traktów komunikacyjnych zmierzam do sklepu. Szybko kupuj

ę co muszę rozglądając się pilnie w koło czy nie ma niebezpieczeństwa (w razie “W” chowam się za regałem z warzywami) rzucam kasjerce odliczoną już dawno sumę i biegiem znikam z powrotem w tylnych uliczkach. Wracam tą samą drogą i z piwnicy windą na górę- stoję jednak na jej końcu twarzą do drzwi, a całym ciałem zakrywając trzymanego za sobą Tymbarka i/lub sałatkę. Świński trucht korytarzem i już jestem bezpieczny.

A w piątek po pracy z urzędu wychodzę tak:

wtorek, 19 lipca 2011

Dzień trzydziesty- O_O

Wiele dziwnych rzeczy dzieje się w urzędzie. To, że muszę samodzielnie przetransportować kilka kartonów z papierem toaletowym parę pięter wzwyż mnie w ogóle nie dziwi. Ale dzisiejszy telefon powalił mnie na kolana.

Burza zbiera się nad moim miastem już od rana. Porno i duszno, jak to się zwykło mówić, klima daje z siebie wszystko. Dopinamy wszystkie sprawy dla kontroli, ogółem jak zwykle leniwa i gorąca atmosfera (na tyle, że część urzędniczek chodzi bez, a reszta z maksymalnie prześwitującymi stanikami). Drugie śniadanko, soczek, rozmowy gdzie kto pojedzie na urlop (i dlaczego ja urlop spędzę z papierową czapeczką na głowie)- prawie sielanka. Gdy nagle dzwoni telefon, a jako że jestem najbliżej to podnoszę słuchawkę.

-Halo, to ja.

-Proszę pana, ja jestem mieszkanką miasta i chciałabym się dowiedzieć, czy Szef wszystkich Szefów wie, że brakuje pieniędzy na biedne dzieci?

Noż cholera, jest Szefem od lat, z pewnością wie.

-Wydaję mi się, że tak proszę pani.

-No właśnie, no właśnie, a ja czytałam w internecie, że chcecie kupić to coś za 200.000!

To coś, czyli 3 ogromne rzeźby wraz z prawami do ich wizerunku, modelem i wykonaniem w promocyjnej cenie- jeśli my tego nie weźmiemy to za 10x więcej chętnie kupi je jeden z klubów amerykańskiej NBA. O ich wyglądzie powiem krótko- zapierają dech w piersiach.

-Tak proszę pani, też o tym słyszałem.

-No właśnie! Co to ma znaczyć? Czy pan wie, że nie ma pieniędzy na biedne dzieci, a są pieniądze na coś takiego? Ja się pytam! Ja żądam wyliczeń pokazujących na co nas stać! To jakieś kumoterstwo!

Noż kurwa, czy ja jestem informacją turystyczną?

-Proszę pani, przykro mi ale ja nic nie poradzę pani...

-Jak to pań nic nie poradzi! Do pana mnie przełączono, nie będę przełączana dalej.

A właśnie że będziesz, lol.

-Dobrze, może pani mi to wszystko powiedzieć i się wyżalić. Proszę jednak pamiętać, że już mówiłem, że to nie ten adres i nic to nie da. My się tym nie zajmujemy, my wiemy o tym tylko przy okazji, my nie podejmujemy decyzji.

-To gdzie w takim razie mam zadzwonić?

-Na razie żaden wydział w urzędzie nie zajmuje się tą sprawą, proszę więc zadzwonić na informację, albo do sekretariatu Szefa wszystkich Szefów.

-To niech mnie pan przełączy.

CO?! Myślisz kobito, że praca mi nie miła? Pomijając fakt, że za Chińską Republikę Ludową nie wiem jak się przełącza rozmowę, ani czy w ogóle mam taką możliwość z naszego telefonu...

-Niestety proszę pani, nie mam tu takich możliwości. Proszę zadzwonić na numer urzędu i tam poprosić o przełączenia do interesującego pani organu administracyjnego.

-Dziękuję, do widzenia.

-Proszę, miłego dnia.

Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli. Współczuję biednym dzieciom, współczuję że nie pojadą na wakacje na Majorkę, czy coś w ten deseń. Ale denerwują mnie ludzie, dla których wszystko jest źle, oni są alfą i omegą i to ich wola powinna być realizowana przez jakąkolwiek władzę. To nie jest ICH kraj/miasto, tylko NASZE. Tak się składa, że całego budżetu na jeden cel wyznaczyć nie można. Te rzeźby ustawione na rogatkach miasta (o ile zostaną kupione, a to wciąż niepewne) robiłyby piorunujące wrażenie na każdym- 6m długości, grubo ponad 2 wysokości o wadze kilku ton wykonane przez bardzo zdolnego rzeźbiarza (6 miesięcy pracy) przedstawiający majestatyczne zwierze będące w herbie miejscowości. 200.000 to są grosze w tym wypadku, szczególnie że to co pisałem o NBA wcale nie jest zmyślone. Niestety, część ludzi nie zrozumie, że atrakcja turystyczna = więcej turystów = więcej miejsc pracy = miej biednych dzieci.

środa, 6 lipca 2011

Dzień dwudziesty dziewiąty- ajkju.

Dziś, jak temat wskazuje, o urzędniczej inteligencji. Ta w ogóle przypomina ogół ludzkości i działa w myśl zasady- suma się nie zmienia, liczba osobników się zwiększa. Wiele, wiele lat temu, jeszcze za niemca, w urzędzie pracowało około 20 osób i jestem pewien, że mieli moc przerobową równą dzisiejszemu urzędowi w którym pracuje ponad 100 osób. Pisałem już wcześniej o tym, że nie wiedzą jak podpiąć telefon (kabel od zasilania do kontaktu, kabel telefoniczny do gniazdka tel. i wsio), że można koperty wrzucić w drukarkę, że nie potrafią zgrać zdjęć z aparatu, po podłączeniu którego do kompa automatycznie uruchamia się kreator zgrywania zdjęć. Ale to jeszcze mały pikuś.

Jakiś czas temu pisałem o klimatyzacji, której dobrodziejstw mogę zażywać w czasie pracy. O tym jak cudownie jest zamontowana nie będę się rozwodził, to nie wina urzedu (choć w sumie powinni kontrolować). Obsługiwana jest z pilota i już wiedziałem, że jak coś ma więcej niż jeden guzik to będzie problem. W tym wypadku mamy kilka guziczków i wyświetlacz, więc bardziej niż oczywiste było, że coś, ktoś spierdoli. Siedziałem więc sobie spokojnie, gdy poczułem, że temperatura zaczyna robić się nieznośnie wysoka, a jako że klimatyzator mam dokładnie nad głową szybko go obczaiłem i zauważyłem, że jest wyłączony. Poprosiłem o jego ponowne włączenie i wróciłem do pracy. Jednak godzinę później sytuacja się powtórzyła. WTF? Dlaczego się wyłącza? Szybkie dochodzenie pokazało, że urzędnik zamiast wcisnąć wielki na ¼ pilota, pomarańczowy guzik ON, wciska mały, upchnięty gdzieś z boku timer ustawiony na 20 minut...

To i tak jeszcze nic. Inna urzędniczka dosłownie mnie zabiła. Potrzebowałem coś na szybko zanotować, więc sięgam po pliczek żółtych, samoprzylepnych karteczek, zrywam pierwszą od góry zapisaną (nie przeze mnie) stronę i odkładam ją na bok, po czym notuję. A właściwie próbuję, bo coś opornie idzie. Było przed 8 więc jeszcze nie do końca kumałem, ale to, że urzędniczka zapisała ponad połowę tych karteczek od ZŁEJ STRONY zauważyłem od razu. Bo pisanie utrudniał mi klej który się znajdował na górze... A obok leżało mnóstwo karteczek tak zapisanych...

Inteligencją urzędniczą mógł się też ździwić (choć nie sądzę) jeden z mieszkańców polskiej wsi spokojnej, który to zabłądził w urzędzie (cały 10 metrowy korytarz, metalowe drzwi do windy i przeszklone na klatkę schodową przerosły jego zdolności) i postanowił w jednym z biur spytać o drogę wyjścia:

-Pani, pani, a ja kąd mam wyjść?

Na co przytomna urzędniczka:

-Chyba kędy?

Inny dobry przykład był związany ze zgrywaniem zdjęć z aparatu. Potwornie nie chciało mi się tego robić (jadłem śniadanie), więc powiedziałem pół-żartem, pół-serio że nie mogę ich przerzucić siecią, bo nie mam tego ustawione. To połowiczna prawda- komputer na którym aktualnie pracuję nie ma udostępnionych żadnych folderów dla innych, ale z drugiej strony dało by się ode mnie wysłać te pliki gdzieś. Urzędniczka na to “no niemożliwe, pokaż”. O. Ja. Pierdolę. Tego się nie spodziewałem, ona wie jak to zrobić. Teraz umrze mit mnie, człowieka wszechwiedzącego w urzędzie. No ale co mam zrobić? Minimalizuję Chrome i odsuwam się z fotelem. Kobieta chwyta myszkę, przesuwa kursor po wszystkich plikach, folderach i skrótach pulpitu, po czym stwierdza “no faktycznie”. Hm, co? Aha, nie znalazła skrótu do “Moje miejsca sieciowe”, więc stwierdziła że tego w ogóle nie ma...

To, że dzięki mnie od kilku miesięcy mamy rozszywacz niewiele daje. Nadal używam go tylko ja, a cała reszta jedzie paznokciami i nożyczkami. Może to w pewien sposób tłumaczy, dlaczego gdy o 9 dostałem zadanie do przygotowania na “za tydzień” to o 13 oddałem je gotowe...

niedziela, 3 lipca 2011

Dzień dwudziesty ósmy- komentarz.

Zacznijmy od komentarza do wiadomości o tym, że Trybunał Konstytucyjny orzekł, że pomysł PO odnośnie zmniejszenia ilości ludzi zatrudnionej w administracji. Miło, że próbowali, ale powiem Wam szczerze- ani oni, ani nikt w Warszawie nie jest w stanie pokonać tej, niemal dosłownie, hydry. Plan był taki, aby zwolnić 10% ludzi. Na papierze ładnie to wygląda, ale jak byłoby w rzeczywistości?

Tak, że po kilku miesiącach ilość urzędników wróciłaby do normy. Nie wierzycie? Zwolnieni byliby ludzie, którzy pracują w urzędzie najkrócej, a w związku z tym zarabiający najmniej i robiący najwięcej. Serio- im urzędnik dłużej w robocie tym więcej zarabia, tym więcej ma urlopu, tym więcej nagród i tym mniej pracuje, bo większość pracy zrzuca się na “młodych”. W niektórych wypadkach dochodzi do tego, że doświadczonemu urzędnikowi zarabiającemu 2-3 razy więcej niż dopiero co zatrudniony płacicie, a właściwie płacimy z podatków tylko za podpis. Zdarza się tak, że wnioski przyjmuje, segreguje, wpisuje, przygotowuje (wskazaną) odpowiedź, przystawia wszystkie potrzebne pieczątki, przygotowuje koperty i je wysyła “młody”. Stary urzędnik tylko gdzieś po drodze wstawia swój podpis. Oczywiście dlatego, że po wielu latach doczekali się licznych awansów i “obowiązków”. Co to by dało? Szybko, by się okazało, że zwolnione 10% wykonywało minimum 40% pracy i urzędy przestały się wyrabiać, a w związku z tym musiano by zatrudnić nowych ludzi.

Tyle, że na te oferty pracy odpowiedzieli by także Ci dopiero zwolnieni i zapewne w 90% przypadków zostaliby oni przyjęci z powrotem. Chore? Z pewnością, ale tak właśnie jest. Czy więc nie można niczego zrobić? Oczywiście, że można. Ale wymagałoby to prawdziwych reform, a nie kosmetyki. Reform zaczynających się od samej góry i sukcesywnie schodzących w dół. Zmniejszyć ilość posłów, urzędników ministerialnych, na szczeblu wojewódzkim, no i oczywiście dalej w dół. I przy okazji zmienić ludzi odpowiedzialnych za funkcjonowanie urzędu, tak aby przestali zwracać uwagę na lamęty urzędasów, a zaczęli twardo mówić “napierdalaj, albo wypierdalaj- na Twoje miejsce jest 30 chętnych”. To by pozwoliło wybrać tych, którzy pracują a nie się zasiedzieli na stołkach, wprowadziłoby prawdziwe oszczędności (w wielu miejscach można byłoby ściąć 50% stanu osobowego), a przy okazji podnieść pensje ciągle zachowując oszczędności i może nawet polepszając pracę w urzędzie.

Miał być komentarz, ale wyszło meritum. Cóż i tak się w urzędzie zdarza.

środa, 22 czerwca 2011

Dzień dwudziesty siódmy- hot, hot.

Idąc schodami na moje stanowisko bojowe mijam wiele różnych rzeczy. Może nawet byście się zdziwili jakich. No chyba, że sofa stojąca na schodach w urzędzie jest dla Was normą. Dzisiaj jednak mijam trupy much różnej wielkości. Nie zabili ich urzędnicy, Ci są na takie ruchy zbyt leniwi. Żywota też ich nie zakończył jakiś pajęczak, bo jego truchło mijałem wcześniej. Właściwie konającego, a ponieważ mam arachnofobię to z dziką przyjemnością patrzyłem jak zdycha stojąc nad nim niczym szeryf nad zastrzelonym bandytą. Much nie zabiły też żadne podłączone do prądu terminatory. Zabił je upał, a przynajmniej taką mam koncepcję. A ten faktycznie ostatnimi dniami był niemiłosierny.

O ile zazwyczaj pragnę wychodzić służbowo na miasto, o tyle teraz mi się odechciało. Żar lał się z nieba i z urzędników. Pojawiły się też głosy, że od 30 stopni C powinno zamykać się urząd. W sumie i tak nic tu nie robimy, więc nie widziałbym specjalnego problemu. Ale to jeszcze nic. Nasza główna specjalistka bierze miesięczny urlop, a to znaczy, że całe biuro nie będzie mogło wydać ani jednej decyzji, właściwie nic nie będziemy mogli zrobić. Cały lipiec będziemy leżeli brzuchami do góry. No może nie ja, dla mnie zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Tak jak ostatnio robiłem zdjęcia ptasim gniazdom z wysięgnika straży pożarnej. Bajka, nie? Do ich zrobienia potrzeba było tylko 7 osób (dwóch strażaków, operator mapy, znawca ptasich gniazd, szef, zawodnik rezerwowy i ja z aparatem jako jedyny nie bojący się wjechać na wysięgnik) oraz jeden wóz strażacki. Fajnie było, chciałbym więcej.

Ale zamiast tego mam upały. Gdy tylko wychodzę z urzędu słońce roztapia mnie. W urzędzie niewiele lepiej. Nie ma czym oddychać, wszystkie okna pootwierane, przeciągi takie, że jak tylko drzwi się otworzy wszystkie papiery latają. Na jednym piętrze mają tak zabawnie, że jak pootwierają wszystkie okna i drzwi to przeciągu ani troszeczkę. Pod warunkiem, że drzwi na klatkę schodową są zamknięte. Dlatego można im zrobić kawał i na chwilę lekko je uchylić, aby zobaczyć jak kilkudziesięciu urzędasów biega za wnioskami po całym pokoju, a jak dobrze pójdzie to i na ulicę, he he he.

Sytuacja jak więc widać jest niewesoła. Ja wlekę się schodami w górę, a z każdym piętrem coraz goręcej i duszno (ciepłe powietrze jest lżejsze i ulatuje), aż wreszcie docieram do swojego miejsca przeznaczenia. Otwieram drzwi i ogarnia mnie radość. Czas podziękować kolesiowi, co wymyślił klimatyzację! Ożywczy zefir przy zamkniętych oknach, cudowny mikroklimat, miodzio. A żeby było śmieszniej- tylko moje piętro ma klimę, nawet szef wszystkich szefów nie ma jej w swoim gabinecie. A ja siedzę, patrzę przez okno na pomału formującą się burzę i stukam w klawisze mając wokół siebie ciągłe 20 stopni.

Hell Yeah.

niedziela, 12 czerwca 2011

Dzień dwudziesty szósty- jak się pracuje.

Jak się w urzędzie pracuje wszyscy wiecie. Nie pracuje się. To prawda na tyle oczywista jak i nie do końca prawdziwa. Ja lubię pracować w jednym z dwóch zaimplementowanych mi trybach. Albo się opierdalam, albo napierdalam. Nie mam nic do zrobienia? Opierdalam się. Mam robotę? Napierdalam ją i w 20 minut kończę. Urzędnicy mają zainstalowane bardzo ograniczone oprogramowanie i posiadają tylko jeden tryb pracy- opierobota. W skrócie wykonują pracę opierdalając się maksymalnie i wydłużając ją do granic możliwości. Długo czekacie na jakiś urzędowy świstek? Myślicie, że nic z nim nie robią? Nic bardziej mylnego! Dzieje się z nim wiele, tylko powoli. Bardzo powoli.

Przez pierwsze kilka dni roztrząsa się kto i po co napisał do nas wniosek/list/cokolwiek. W tej fazie padają wszelkie możliwe komentarze estetyczne. “No nie, napisał odręcznie”, “Co tu bazgroli?”, “Nie wyjustował”, “Ale krzywo naklejony znaczek”. Sprawdza się co to za delikwent popełnił, a wtedy okazuje się, że to brat sąsiada kogoś z urzędu. Następuje więc druga faza rozpatrywania pisma, czyli dyskusje kto gdzie mieszka, jaki jest i kogo zna. Dopiero gdy to wszystko się ustali przechodzimy do meritum, czyli treści. Trzeba ją przeczytać co najmniej pięć razy i pod żadnym pozorem nie można zrobić tego jednego dnia! Codziennie czyta się to z innej perspektywy co pozwala na dokładne zrozumienie każdego zagadnienia poruszonego w piśmie.

Wtedy okazuje się, że urzędnik do którego trafia dany wniosek nie jest w stanie sam na niego odpowiedzieć. Zaczyna się więc etap konsultacji międzywydziałowych, konsultacji z przełożonymi, konsultacji z radcami prawnymi. Takich spotkań może być nawet kilkanaście, oczywiście każde z kawą i słodyczami. Roztrząsa się to na wszystkie strony, a jeśli pismo przygotował prawnik to już w ogóle tragedia, bo trzeba mu profesjonalnie udowodnić, że się myli podczas gdy zwykłym zjadaczom chleba wystarczy “nie i spierdalaj”.

Tak uzgodnioną treść następnie należy przelać na papier co również trwa. Średnio 3h/A4. Nie do końca zrozumiałem jeszcze ten mechanizm, ale urzędnik piszący cokolwiek stuka w klawisze średnio 10 sekund po czym następuje 2-3 minutowa przerwa. Możliwe, że to jakiś nowy artykuł pojawił się na pudelku, albo nie jest pewien jak sformułować myśl. Czasem trzeba się konsultować w trakcie, aby ustalić czy w tym miejscu ma być kropka, przecinek czy może nowy akapit. Dobrze jest też przerwać pisanie i poczytać darmową Gazetę Wyborczą (chociaż kł... naginają świat przedstawiony do wcześniej przyjętych tez, a przynajmniej 2 razy udało mi się ich na tym dorwać gdy wypisywałem doku...).

Następnie nadchodzi czas drukowania, co jest najszybszym etapem całego postępowania. Chyba, że trzeba wydrukować na A3 między biurami, wtedy blokuje się drukarkę na kilka h. Gdy już dysponujemy dokumentem w wersji papierowej zostaje ona przejrzana przez dwóch dodatkowych urzędników wyłapujących błędy zarówno ortograficzne jak i merytoryczne. Jedna na dziesięć prac przechodzi bezproblemowo, pozostałe trzeba powtarzać, więc wracamy do punktu wyżej i piszemy jeszcze raz, co znów zabiera czas, potem drukujemy i kolejna kontrola.

Jeśli za drugim razem się udało, a to już stosunek 9 do 10, że się uda, to następuje moment pakowania. Znalezienie koperty, zwrotki, wypisywanie- o tym już Wam mówiłem, więc wiecie jak to się robi i ile trwa. Następnie trzeba zanieść to kilka pięter w dół (oczywiście nie tego samego dnia co się zapakowało, bo albo jest już i tak po czasie do którego można składać przesyłki, albo nikomu się iść nie chce), a tam walka ze stereotypem urzędnika. Ogółem, nie wiem jak w innych urzędach, ale w moim jest tak, że im niższe piętro tym bardziej urzędnicze urzędasy tam siedzą. Na moim ósmym jest już całkiem znośnie. Ale na parterze przebiega linia frontu i ciągłych walk “A jak to kurwa zaadresowane? Weź mnie to!” Tak, w opinii wielu urzędników “kurwa” to normalny wyraz używany codziennie w kontaktach międzyurzędniczych. “Nic mnie to nie obchodzi! Zróbcie inaczej! Jak się nie da?! Nic mnie to nie interesuje.” Gdy wreszcie uda się im wepchnąć tę kopertę sprawa nabiera właściwego tempa.

Jest przekazywana Poczcie Polskiej...

czwartek, 9 czerwca 2011

Dzień dwudziesty piąty- podsumowanie.

Nie, nie bójcie się- nie zamierzam podsumować i zakończyć działalności bloga. Jeszcze nie teraz. Podsumowanie miałem w robocie pracy którą wykonałem od momentu w którym zostałem tu zatrudniony. Niestety, był to jeden tylko drobny wycinek tego co zrobiłem, a mimo to całość trwała prawie godzinę. Ale od początku.

Już jakiś czas temu miałem przygotować prezentację multimedialna dotyczącą pewnego tematu i zaprezentować ją szerszemu gronu. Ogółem maksymalnie łączy się to z tym cały telebimem i pozostałymi rzeczami, o których pisałem jakiś czas temu. No więc przysiadłem w 2 dni i zrobiłem prezentacje złożoną z trochę ponad 30 slajdów okraszonych pięknymi ilustracjami ściągniętymi z Wikipedii lub zeskanowanymi z książek. Cud, miód i kilo cukru (żartuję, aż tak droga nie była). Ponieważ, jak wielu z Was wie, ostatnie czym zazwyczaj się wykazuję jest powaga to i folder z tym wszystkim nazwałem nie "Prezentacja", "Praca", czy "Wiekopomne dzieło", a po prostu "Chujów sto". Wiem, że to jest humor na poziomie gimnazjum, ale i ja wyżej intelektualnie nie sięgam. Za każdym razem gdy ponownie musiałem włączyć i coś poprawić w prezentacji miałem przynajmniej tę płytką satysfakcję, że folder nazywa się tak, a nie inaczej.

Wielki dzień zbliżał się wielkimi krokami. Ja, gotowy na wszystko od urodzenia, tylko czekałem na sygnał. Moje dzieło leżało sobie spokojnie skopiowane na pendrive pod niewinnym tytułem "Prezentacja". Z szefem umówiliśmy się na południe w salce konferencyjnej. W moim pięknym założeniu miałem tam być ja, on i ewentualnie ktoś jeszcze. Okazało się jednak, że sala pękała w szwach (co de facto oznacza jakieś 10 osób). Troszkę się stresowałem, głównie tym jak wyświetlić moją pracę.

Pierwotnie miałem nadzieję, że będzie tam jakiś wynawalek, który by mi to umożliwił bezpośrednio z pendrive. Jak się szybko okazało moje nadzieje były niezwykle płonne i oderwane od rzeczywistości. Jak zawsze zresztą. Mam wielki telwizor, wideło i bezprzewodowe urządzonko do którego to ustrojstwo jest podłączone, a do którego od biedy można podłączyć też kompa. No i dupa, muszę biec po laptopa.

Nawet nie wiecie jaki byłem z siebie dumny gdy odpalałem swój komputer na wielkim ekranie. Szczególnie gdy myślałem jak to dobrze, że dzień wcześniej "tak w razie co" zmieniłem nazwę foldera z "Chujów sto" na "Robota". Prezentacja moich wypocin trwała dobrą godzinę, wszyscy byli pod wrażeniem i jeszcze przez następny tydzień gratulowali mi i prosili żeby zgrać dla nich, ich rodzin i przyszłych pokoleń.

Co ja poradzę, że jestem urodzony by być zajebistym. Kolejne prezentacje w drodze, ludzie w urzędzie nie mogą się doczekać.