"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

poniedziałek, 28 lutego 2011

Dzień dziewiąty- o tym jak dałem du... ciała.

Ogółem- wiem jaki jest obraz urzędnika w ogóle społeczeństwa. Nie jest to obraz jakoś szczególnie stereotypowo krzywdzący, co wydaje się potwierdzać zdanie urzędników o samych sobie. Może to Was zdziwi, ale oni sami o sobie (w sensie nie personalnie, ale o ogóle urzędników) mówią per "nieroby". Ja myślę tak samo, choć na razie staram się trzymać wyższe standardy. Także w obsłudze klientów. Staram się załatwić szybko i sprawnie (im szybciej szkodnik polezie, tym szybciej wrócę do internetu), udzielać maksymalnej ilości informacji (im więcej powiem tym mniej spyta i mniej czasu mi zajmie) i być grzeczny i kulturalny jak to tylko ja potrafię (w myślach powtarzając spierdalaj dziadu- nie, żartuję- ja lubię klientów bo dzięki nim się nie nudzę). Raz obsługiwaliśmy jeden z banków i trzeba było się do nich przejść uzmysłowić im za pomocą odciętej końskiej głowy, że muszą opłacić kilka rzeczy. Tylko ja na tyle dokładnie zapoznałem się ze sprawą, że zauważyłem, że wśród ogromnej ilości papierów leży też potwierdzenie przelewu na te kilka rzeczy i jeśli ktoś by do nich poszedł, to byśmy wymusili na nich zapłatę za coś, za co już zapłacili. Więc jak widać, na razie się staram.
Ale raz mi nie wyszło, mega nie wyszło i trochę mi głupio z tego powodu, choć Ci co o tym już słyszeli śmieją się, że zaczynam działać jak prawdziwy, rasowy urzędnik. A było to tak...
Na początku mojego urzędowania przyszło młode małżeństwo w pewnej sprawie. Niestety, byłem w biurze sam i najbardziej się nawet starając nie wiedziałem jak im pomóc. Operując frazesami "chyba, może, prawdopodobnie, najpewniej, możliwe, proszę przyjść później lub poczekać" po prostu ich spławiłem. Oczywiście przekazałem to osobom, do których docelowo mieli trafić i o sprawie zapomniałem- mój błąd. Tydzień później, gdy spokojnie siedziałem sam w biurze za biurkiem i czytałem wiadomości w necie drzwi się otworzyły i zobaczyłem znajome twarze młodego małżeństwa. Noż kurwa, ludzie, serio macie wyczucie i pecha. Sprawa ta sama, ja tak samo nic nie wiem, nic nie umiem. Czy trzeba złożyć jakieś podanie? Pewnie tak, po wszystko trzeba, ale jakie? Nie wiem, ja się tym nie zajmuję, ja od tego nie jestem, proszę przyjść później, poczekać, lub zadzwonić... Znów poszli. Cholera no, zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio, choć w teorii nie powinno- to nie mój zakres obowiązków, a ponieważ ja niemal ciągle jestem obecny to jeśli ktoś będzie miał coś do mnie, to z pewnością na mnie trafi i mu pomogę. No ale cholera...
Kilka dni później, jak pewnie już się domyśliliście gdy siedziałem sam w biurze otworzyły się drzwi i weszło młode małżeństwo. Gdy zobaczyło, że znów jestem tylko ja zrobili automatycznie w tył zwrot. Nawet się im nie dziwię, ale zawołałem żeby podeszli.
TAK! Tym razem byłem przygotowany- wiedziałem jaki wniosek mają złożyć, gdzie, jak go wypełnić, ile i gdzie zapłacić, a nawet miałem go pod ręką i od razu dałem im druczek. Ale jestem zajefajny. Szkoda tylko, że dopiero za 3 razem- no ale w końcu pracuję w urzędzie, no nie?

Dzień ósmy- pasażer Nostromo.

No dobra, wpis nijak nie będzie miał się do tytułu. Bo mimo swojego bogatego życia wewnętrznego nie sądzę, aby coś miałoby mi wyjść przez mostek, a jeśli nawet to z pewnością nie zaraziłem się tym w urzędzie. Mimo, że odnoszę czasem wrażenie, że część pracujących tu osób może mieć kwas zamiast krwi. Jednak film Obcy z dzisiejszym wpisem będzie łączyła więź bardziej subtelna i “metafizyczna”- niechcenie.
Ale od początku. Jakiś czas temu pisałem o wielu moich zadaniach dodatkowych. Tzn, może nie wielu, ale tylko dlatego, że wszystkiego nie wymieniłem. Jednym z niewymienionych jest bieganie z aparatem po mieście i robienie fotek. Pewnie wielu fotografów ma swoje ulubione obiekty, które szczególnie lubi uwieczniać na zdjęciach. Moimi, gdybym był pro-fotografem, byłyby cycki. Ale niestety zadanie mam ciut inne, muszę fotografować budynki i reklamy. Budynki cykam tylko z listy zabytków, aby zrobić ładną ewidencję. Problem jest tej natury, że rozesrane są po całym mieście. Średnio wychodzę na 2 godziny, przy czym jestem w stanie tylko ⅓ obiektów, ekhm, zaliczyć. Chodzenia co nie miara, a najgorsze, że część obiektów już nie istnieje, część ulic zmieniła nazwę, albo mieszkańcy niekoniecznie patrzą pozytywnie na faceta fotografującego ich domy. Zdarza się, że grożą policją i sądem. Informacja o tym, że robi się to z ramienia urzędu nie robi na nich wrażenia, a jakoś nikomu nie chce się ich informować o tym, że nie ma jakichkolwiek podstaw do procesowania się. Penis im w krzyż. Bo w oko to za wysoko, a w dupę to dla nich przyjemność.
Fotografuję też reklamy, ale tylko bannery i potykacze. Dlaczego? Dlatego, że zdecydowana większość z nich jest wystawiona nielegalnie, psują wizerunek zabytkowych kamienic i łamią kilka innych przepisów. A co najgorsze- ich właściciele nie uiszczają opłaty administracyjnej, a z czegoś trzeba żyć. Ołówków Faber Castell za darmo nie rozdają. Inni z kolei (to akurat błąd urzędnika, na szczęście nie mój, ale...) korzystają z każdej możliwości wykiwania, bądź powiedzenia A, zrobienia B. Jednym słowem, nigdy nikomu nie wierzyć na pysk. Mistrzem jest jeden koleś, całkiem blisko urzędu, który co prawda nie ma potykacza, ale wymyślił swoją własną agresywną reklamę. Kratę od drzwi ma z dwóch stron obłożoną reklamami i przypina ją do latarni. Blokując tym samym cały chodnik, więc piesi muszą przechodzić ulicą. Oczywiście jest to nielegalne, ale nie zwraca na to uwagi nawet straż miejska, która również mieści się w urzędzie. Gwałcenie prawa bez nawilżenia. Z mojej pobierznej analizy wynika, że facet specjalnie przeniósł kratę na drugą stronę drzwi, żeby móc przypinać ją do latarni i blokować chodnik.
Koleś na razie żyje w błogiej nieświadomości, ale w naszym tajnym urzędniczym bunkrze już gromadzimy materiały na niego i niedługo przyjdzie krasa na kutasa. A wtedy nawet sprzedanie dzieci i jednej nerki na czarnym rynku w Albanii mu nie pomoże.

piątek, 25 lutego 2011

Dzień siódmy- moje miejsce na świecie.

Każdy lubi, a właściwie inaczej- każdy potrzebuje mieć swoje miejsce na świecie. Tylko jego, tak żeby mógł tam trzymać swoje szpargały, czuć się wygodnie i móc powiedzieć innym w razie co- spierdalać. To samo tyczy się pracy i to każdej pracy. Nie ważne czy jesteś prezesem, kierowcą ciężarówki czy dziwką- musisz mieć swoje miejsce pracy, aby ją wykonywać. Jak widać, ja mam gorzej niż dziwka.
Może pamiętacie, jak całkiem niedawno pisałem jak to przyszedłem pierwszego dnia i nie miałem nawet własnego miejsca? Nic się pod tym względem nie zmieniło. Cały problem polega na tym, że biuro przeznaczone jest na X osób. W tej chwili pracuje tam X+1. A co najgorsze- nie ma fizycznej możliwości wcisnąć tam kolejnego stanowiska. Choć ja osobiście uważam, że dałoby się. Tyle, że zamiast wielkich, narożnych biurek (które i tak nie są wykorzystane nawet w połowie!) wstawić normalne i by stykało. Ale nie, w urzędzie nie zrezygnuje się z niczego co drogie za pieniądze podatników, mimo że się tego nie potrzebuje. Na tej samej zasadzie gdy złożyliśmy prośbę o dostarczenie ołówków nie dostaliśmy byle gówien tylko Faber Castell. Na oko 6x droższe niż zwykły ołówek, a rysują tak samo. Faktycznie, trójkątny przekrój i specjalne mini-wypustki sprawiają, że trzyma się je niezwykle pewnie i wygodnie, ale mimo wszystko...
Wracając jednak do tematu biurek i miejsca- jest "nadprogramowa" liczba pracowników i nie wiadomo co zrobić. Dopóki jeden z nich jest na urlopie wszystko "jakoś" pasuje. Ale dobre czasy niedługo się skończą. Co wtedy? Na razie jedyna dyskutowana opcja, to żebym podsiadał innego, który nie pracuje codziennie. Ale czasem on jednak do pracy też przychodzi i wtedy nie wiadomo gdzie miałbym siedzieć. Niby mamy 2 miejsca dla klientów, ale niewygodne i przy jakimś śmiesznym pseudo-stole pod którym nie ma miejsca na nogi (bo wstawiona jest szafka, co- klienci nie muszą mieć wygodnie). To samo tyczy się komputerów, krzeseł, etc.
Ogółem mógłbym komputer brać swój, to nie jest dla mnie jakikolwiek problem. Na rynku jest WiFi, może będę sięgał jeszcze. Nawet by mi to odpowiadało, lepsze wyjście niż korzystanie z czyjegoś komputera. I co z tego, że to "urzędowy", przecież każdy i tak trzyma tam swoje prywatne fotki, jakieś pierdoły, czy choćby historię oglądanych stron, bądź ulubione. Potrzebuję tylko krzesła i jakiegoś choćby quasi-biurka. Ale sprawy pokomplikowały się jeszcze bardziej. Okazuje się, że chce się do tego pokoju wtulić jeszcze jeden koleś, co nagle sprawi, że w pokoju o pojemności X będzie koczować X+2 urzędników. WTF?!
Mnie nie pytajcie, ja też nie rozumiem tej polityki zarządzania zasobami ludzkimi i przestrzenią roboczą. Wolałbym też nie być przeniesionym do innego pokoju. Siedzenie 40 godzin tygodniowo z jakimiś niedorobionymi życiowo amebami dla których meritum pracy to plotki, smsy i ciągłe wkurwienie. Bo ja mimo wszystko chciałbym coś robić, albo choć w spokoju przejrzeć sobie co tam w necie piszczy.

czwartek, 24 lutego 2011

Dzień szósty- dręczyciel.

Dziś wesoły dzień, chciałbym krzyknąć ale nie do końca mogę. Zacznijmy jednak od początku, czyli od wczoraj...
Zostałem wezwany do informacji, więc kulturalnie, czym prędzej zwlekłem się ze swoich wyżyn kilka pięter w dół. Tam czekał już na mnie wianuszek dziewczyn, jak mój błyskotliwy umysł dobrze mi podpowiedział- nie były to kandydatki do obsadzenia moich filmów tylko towarzyszki przyszłej niedoli. Jak to bywa w pomieszczeniach, w których przebywa 15 niezbyt przepadających za sobą dziewczyn, panował wrzask i nie mogłem zrozumieć o co chodzi. Na szczęście stojąca obok mnie nadobna niewiasta o aparycji względem której mogłaby nie zostać dopuszczona do ogrodu botanicznego przyszła mi z pomocą.
-To kurwa jest chore kurwa, ich chyba pojebało, że ja co kurwa mam roznosić jakieś gówniane listy?
-Kurwa?- spytałem niepewnie.
-Tak kurwa, właśnie po to nas tu ściągnęli.
Chyba nie do końca zrozumiała ironię mojego pytania. Ale przynajmniej wiem już o co chodzi- dostaniemy listy, które mamy doręczyć do rąk własnych odbiorców. Ale ponieważ i tak nic nie jest jeszcze zorganizowane to poprosili tylko o wpisanie się na listę, łącznie z adresem zamieszkania, a oni postarają się dobrać listy dla nas tak, żebyśmy mieli blisko.
Ok, noc minęła, nadeszło dziś.
Punkt o 10.30 zadzwonił telefon. Myślałem, że kolejny klient, którego będę mógł spławić swoją litanią "nie wiem, nie umiem, nie znam się, to nie moje kompetencje, proszę zadzwonić za XXX minut". Okazało się, że nie, że nadszedł mój czas. Dostałem nowego questa, miałem wyruszyć w epicką przygodę, przejść przez lodową krainę doręczając niezwykle ważne przesyłki. A co lepsze- jak skończę je roznosić mogę iść do domu- hell yeah!
Zasada jest prosta- idę, dzwonię do drzwi, proszę o datę i autograf, odrywam karteczkę, a kopertę zostawiam. W przypadku gdy przyjdzie mi pocałować klamkę na karteczce zostawiam adnotacje o pozostawieniu awizo i w skrzynce samo awizo, po czym kopertę oddaję dnia następnego w urzędzie. W teorii wygląda to pięknie, nawet gdy zakłada ona, że muszę ileś razy wejść na czwarte piętro.
A niestety większość ludzi chyba mieszka właśnie na czwartym piętrze. Nie wiem jak to jest możliwe, ale 90% ludzi mieszka na najwyższym, a 9% na prawie najwyższym. Pozostały 1% prawdopodobnie chowa się przed kambodżańskimi łowcami małżowin usznych i umiejętność ukrycia swojego miejsca zamieszkania opanowała do perfekcji.
Gdy już byłem spocony jak świnia okazało się, że ktoś mnie wypatrzył i poinformował innych. Jeśli to czytasz, to wiedz, że znajdę Cię, urwę łeb przy samej dupie i nasram do szyi. Poinformowani o mojej obecności postanowili zrobić mi wyjątkowy kawał. Mieszkają oczywiście na czwartym piętrze, oczywiście domofonu nie ma lub nie działa. Więc wbiegam na samą górę, okazuje się że nikogo nie ma w domu, więc schodzę na dół wypisując po drodze awizo. Gdy już wsadzam je do skrzynki otwierają się drzwi i z piwnicy wychodzi uśmiany jegomość z pytaniem "pan do 101?". Tak, psia końcówo, ja do 101, wypisałem już awizo, a teraz palancie muszę poskreślać to co nabazgrałem i zastanowić się czy bardzo to spierdoliłem.
Na amen rozwaliła mnie jedna staruszka. Zadzwoniłem do jej drzwi, mieszkała na 1 piętrze, a to już wzbudziło moje podejrzenia. Właściwie nie otwierała tak długo, że niemal zacząłem wypisywać awizo.
-Dzień dobry. Ja z urzędu mam papierek dla pani...
-My już kartkę mamy.
I zamyka drzwi. Jak mam polemizować z takim argumentem? Przecież oni już kartkę mają. A to, że będą musieli naginać do urzędu, żeby ją teraz odebrać osobiście- ich zmartwienie.
Co więcej- karteczki do kopert są doklejane. Mylicie się, jeśli myślicie że są one logicznie zaprojektowaną karteczką z małym paskiem samoprzylepnym o delikatnym kleju który łatwo odchodzi. Nic z tych rzeczy- jest kartka, koperta i klej. Najlepiej w sztyfcie, bo najłatwiej się odrywa. Niestety w wydziałach, gdzie suma inteligencji jest niższa od mojej wypłaty (a to znaczy, że jest mikroskopijna) używają najmocniejszych dostępnym na rynku klejów. Dzięki temu mogę albo rozerwać kopertę, albo kartkę... Ciężki wybór.

Koniec końców- odwiedziłem 35 domostw, spośród których 8 nie odebrało, a 2 adresy były błędne (niech sobie nie myślą, że oszukają urząd i tak do nich trafiłem). To jacy ludzie otwierają, jak wyglądają, jak się zachowują, jak mieszkają, czy jak śmierdzą to materiał na osobną historię... A ja rozmasowując bolące łydki tak sobie myślę, że kończenie roboty o 13.30 niezwykle mi odpowiada i o ile tylko nie będę musiał łazić po blokach/kamienicach to chętnie jeszcze ponoszę sobie te listy.

Dzień piąty- parcie na szkło LEDowego telebimu.

Wcześniej pisałem, że zrodził się, moim skromnym zdaniem zupełnie porąbany pomysł postawienia w parku telebimu. Nie wiadomo jaki miałby on być, ale przewinęły się wymiary 8, 20 i 30 m2. Wyobrażacie sobie LEDowego kolosa 5x6m stojącego w centrum parku miejskiego? I z jakiej odległości musiałyby oglądać go dzieci i młodzież przychodząca tam na zielone lekcje? Nie? Ja też nie. Nie ma też żadnego pomysłu jakby tym telebimem sterować, a z mojej ciągle wątłej wiedzy dotyczącej tych urządzeń wynika, że nie dałoby się nim sterować. Tylko wyświetlać w kółko zapętlone, wcześniej wgrane przez specjalistów, informacje, reklamy, czy inne materiały. Koszt takiego urządzenia też nie będzie mały, a biorąc pod uwagę jego niedostosowanie do oczekiwań jakie mamy (mam) wydaje się być ten telebim zupełnie zbędny. Fakt, że technologia LED podobno jest krypto-gwałtem na matce ziemi może w niedalekiej przyszłości sprawić, że odejdzie do lamusa, będzie passe i de mode. Co więcej, może ściągnąć do parku “jakichś meneli”, którzy będą pragnęli przypiąć się w ramach protestu do tego potwora niszczącego środowisko. Niektórzy nazywają tych meneli ekologami.
Jak więc widać telebim nie jest dobrym rozwiązaniem. Dobrym za to jest infokiosk. Co to jest? W skrócie skrzynka z wbudowanym komputerem ustawiona “gdzieś” i dostępna dla każdego. Są one w ogromnej ilości typów i rodzajów- są wewnętrzne i “outodoorowe”, są z dotykowymi ekranami, są z fizyczną klawiaturą, dostosowane do używania przez niepełnosprawnych i nie dostosowane, różnokolorowe, w różnych kształtach, mogą nawet mieć zainstalowane spersonalizowane pod właściciela oprogramowanie. Można ich postawić więcej, a w przypadku braku środków finansowych montować np. 2 rocznie. Są mniejsze i dyskretniejsze, a mnogość kolorów i kształtów tylko pomaga we wpasowaniu ich delikatnie w krajobraz parku. Co więcej- można je bez problemu kontrolować przez użytkownika, który w prosty sposób może mieć dostęp do ciekawych informacji także o aktualnych i nadchodzących wydarzeniach w mieście. Zainstalowaine około 5 urządzeń w całym parku niejako wymusi też zwiedzanie go. Jeśli chcemy coś sprawdzić, poczytać o historii, architekturze, zabytkach, przyrodzie, etc. i okaże się, że najbliższy jest zajęty idziemy do kolejnego, który jest w zasięgu wzroku. Może będzie on stał w pobliżu ogrodu botanicznego, więc jeśli tylko nie jesteśmy psem, kotem lub menelem będziemy mogli się przejść wśród pięknych roślinek i wyciszyć wewnętrznie.
Wiem, mój pomysł jest genialny i doskonały. No nie do końca mój pomysł, ale moja propozycja wykorzystania tego pomysłu wymyślonego i stosowanego już od dawna.W rozmowie z szefem delikatnie dałem to do zrozumienia. Po czym dałem do zrozumienia bardziej dosadnie. Niedługo będę musiał chyba powiedzieć to wprost. “Infokiosk ok, pomyślimy o tym, ale na razie myśl o telebimie”, “przede wszystkim telebim”, “telebim to jest to czego potrzebujemy”. To nic, że nie mamy co na nim pokazać, że nawet jeśli będzie co to nie będzie wiadomo jak i właściwie nic nie wiadomo oprócz tego, że ma być. Nie wiem po co i obawiam się, że nie będę w stanie przemówić do rozsądku nikomu, szczególnie gdy będę ciagle zwracał uwagę na podstawową zasadę “nie wychylaj się”.
Niedługo ma być spotkanie z architektem projektującym całość. Może tam coś się uda zadziałać...

Dzień czwarty- nie wychylaj się.

Dowiedziałem się niedawno, od moich współpracowników, że mam niezwykłe szczęście. Pokój w którym siedzę zajęty jest przez “renegatów”, “outsiderów”, jeśli w tym momencie wybuchłaby III wojna światowa po której przyszłoby nam żyć w zniszczonym, postapokaliptycznym świecie, to z pewnością wsiedlibyśmy na Harleye i założyli jakiś gang wojowników autostrad. Jako jedni z niewielu możemy opuszczać urząd w godzinach pracy (wiąże się to z naszymi zadaniami), a co ważniejsze- Pan Szef nie siedzi przy nas, nie kontroluje nas, właściwie nawet nie odwiedza, chyba że ma sprawę, której nie jest w stanie załatwić nawet za pomocą konszachtów z diabłem.
Całkiem niedawno miał właśnie taką sprawę, a raczej informację którą musiał nam przekazać. Przy okazji wywiązała się też dyskusja dotycząca rewitalizacji, a konkretniej ogródka botanicznego. Ma on zostać umieszczony w sercu parku i być niezwykłą ozdobą pełną wspaniałych roślin o których nikt nic nie wie i wiedzieć nie będzie, więc efekt będzie podobny jak zasadzenie stokrotek. Przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym bądź razie- ogródek będzie, będzie też ogrodnik znający się na sprawie aby utrzymać przy życiu te egzotyczne roślinki (ciekawe jak będą wyglądały po pierwszej zimie). Z utrzymaniem, wiąże się też jeszcze inny problem- psów i kotów notorycznie srających na niewysłowione piękno stworzone ludzkimi dłońmi. W związku z tym zrodził się pomysł odgrodzenia parku i zamykania go. Idea upadła pod gradem argumentów o nowoczesnym, otwartym budownictwie/architekturze oraz o ciągu pieszo-drogowym jako najkrótszej drodze spinającej 2 końce miasta, a biegnącym właśnie przez ten nieszczęsny park. Szef jednak stwierdził dość kategorycznie “Psy, koty i jakieś menele, te grupy powinny być oddzielone od części botanicznej”. Urzekło mnie zestawienie meneli z psami i kotami i uznanie ich za równorzędne grupy destrukcyjne, których szczególnym celem mogłyby się stać biedne, niewinne roślinki w ogródku botanicznym.
Ale miało być o nie wychylaniu się. To faktycznie jedna z pożyteczniejszych rzeczy jakie można zrobić w urzędzie. Całkiem niedawno skończyłem ten projekt, który wlekł się już od 2 lat. Dumny ze swoich dokonań szybko zostałem ustawiony na właściwe tory, dzięki słowom których nie spodziewałem się nigdy usłyszeć. “Ej, ale pracuj trochę wolniej co? Bo przy tobie wygląda jakbyśmy się opierdalali”. O-kej... Skończyłem w międzyczasie też szkielet informacji dla kącika edukacyjnego. 10 tys. lat osadnictwa ludzkiego w okolicy na 8 kartkach z najważniejszymi informacjami. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się do Szefa i go o tym poinformować, przy okazji wyciągając informacje o tym, czy któraś część interesuje go bardziej i mam ją rozwinąć szczegółowo, oraz ile pieniędzy będę mógł ewentualnie rozdysponować na wódę, dziwki i lasery... wróć, na oprawę audio-wizualną całości. Okazało się, że Szef nie jest zainteresowany moimi wypocinami, nie ma jakiejkolwiek wizji więc nie wie po co mu truję dupę, a wszystkie moje pomysły i kontakty z ludźmi, którzy mogliby zrobić dobrze naszemu projektowi pod względem estetycznym mogę sobie wsadzić w okrężnicę, bo na realizację jest przewidziane 0,00 PLN. Jeśli chcę mogę wziąć służbowy aparat i zrobić zdjęcia zabytkom miejskim i obrazowi wiszącemu w urzędzie, a przedstawiającą lokalną, średniowieczną bitwę. Ratusz postawiony ok 1910 r. też widnieje na tym obrazie. XVII w. kościół także.
Wracam do myślenia jak zrobić coś, czego nie będę się wstydził nie dysponując niczym oprócz wiedzy i wrodzonej zajebistości.

Dzień trzeci- inne zadania.

Szybko zauważyłem, że postawione przede mną zadanie byłbym w stanie wykonać w 2 dni. Pewnie nie wiecie, ale tytuły wpisów są abstrakcją, a nie realnym dziennikiem. “Dzień trzeci” opisuje więc wydarzenia oddalone o więcej niż 24 h od “Dnia drugiego”.
W każdym bądź razie- swoje zadanie mógłbym zrobić ekstremalnie szybko, ale Szef podkreślał “z tym się nie spieszy, mamy czas, nie musimy się spieszyć”. Biorąc pod uwagę, że poroniona idea telebimu mogłaby być zrealizowana dopiero w 2 etapie prac rewitalizacyjnych, a przez najbliższe kilka miesięcy nie będzie ukończony jeszcze etap 1, to faktycznie nie mam powodów do pośpiechu. Jednak czas w którym nic się nie robi mija potwornie wolno, ciągnie się i jest gęsty niczym woda w Zatoce Meksykańskiej. Zabrałem się więc za pomaganie w pracy moim “współtowarzyszom w niedoli” z którymi siedzę w pokoju. Dogadujemy się dość dobrze i jeśli mam być szczery to nawet ich polubiłem. Tak jak ja nie kończyli Wyższej Szkoły Tego i Tamtego tylko uniwerek i polibudę. Mają rozległe zainteresowania, realizują się w sztuce... Tak więc chętnie pomagam im gdy się nudzę, a nudzę się 7 godzin w czasie 8 godzinnego dnia pracy. W związku z tym trochę wędruję, zarówno po urzędzie jak i po innych urzędach. Zawsze to kilkanaście minut wyrwane nudzie, kilkanaście minut pozwalające na głębszą refleksję i poznanie pracy urzędniczej.
Po tym co dotychczas napisałem może się wydawać, że niemożebnie wręcz się obijam. Sam tak myślałem, ale okazało się, że jestem w błędzie. W porównaniu do innych wydziałów jestem super-wydajną maszyną do rozkurwiania systemu. W jednym z pomieszczeń złożonych z 3 pokoi wszystkie urzędniczki siedzą razem w jednym, kawa, ciastka, plotki, smsy. A od kiedy przyszedłem tam o 7.50 po kilka podpisów przestały mówić mi dzień dobry. Później dowiedziałem się, że próba załatwienia czegokolwiek przed 8 (robotę zaczynamy o 7.15) jest potwornym faux pas i zadaniem niemal niewykonalny. W każdym pokoju są też bezprzewodowe telefony, co jest zupełnie słuszne. Biurek jest kilka, a kable przeszkadzają. Szczególnie jeśli dzwonią klienci (tak, tak, nie ma już petentów), a sami jesteśmy 3 pokoje i 2 piętra od telefonu u koleżanek na kawie. Teraz przynajmniej można go wziąć i “bezpieczniej” kawkować.
A ja sam po 2 tygodniach pracy “w wolnych chwilach od mojego projektu” skończyłem rzecz, której nikt nie mógł dokończyć od 2 lat...

Dzień drugi- krystalizacja zadań.

Z samego rana zostałem wezwany do pokoju obok, do Pana Szefa. Trochę się zestresowałem, coś źle zrobiłem? Już?! Kobieta, która po mnie przyszła miała minę i ton głosu, z którym z powodzeniem mogłaby zastąpić śmierć przychodzącą po umierających. U Szefa okazało się, że nie jest źle, to ten sam facet co wczoraj, a nie ożywiony szkielet z kosą. Tylko, że już wie jakie mi dać zadanie- mam wziąć udział we wdrażaniu projektu rewitalizacji parku miejskiego tworząc materiały do kącika edukacyjnego dla młodzieży szkolnej. Miały by być one wykorzystywane przy “zielonych lekcjach”, wyświetlane na telebimie i w ogóle cud, miód i kilo cukru.
Wysłuchałem jego monologu kiwając głową i notując pytania. Gdy wreszcie skończył przeszedłem do ofensywy z najbardziej palącymi, jak mi się wydawało, pytaniami mającymi w sposób elementarny wpłynąć na moją dalszą pracę.
-Panie Szefie, oczywiście się tym zajmę. Mam już mnóstwo pomysłów i wizję, odpowiednie materiały i umiejętności. Ale wpierw chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy. Jaki to miałby być telebim? Jakiego rozmiaru? Typu? W którym miejscu miałby zostać zainstalowany, jak zaplanowano sterowanie...
Jego mina powiedziała mi wszystko jeszcze zanim powiedział “Panie A. My jeszcze nie wiemy, czy ten telebim w ogóle się znajdzie w parku.” Zrobić to oczywiście i tak muszę. Ale jaki tego sens? Postanowiłem więc przygotować ogólny szkielet złożony z suchych informacji, oraz kilka-kilkanaście pomysłów jakie “ciało” do niego dodać. W międzyczasie dokształcając się ze WSZYSTKICH telebimów jakie są na rynku, a po chwili doszedłem do wniosku, że do tej puli trzeba dołożyć też infokioski, a może nawet lepiej zastąpić nimi telebimy (o tym później).
Godzinę po moim spotkaniu z Szefem “pomocnica śmierci” przyniosła mi materiały, które Szef uznał za niezbędne w mojej pracy. Miliard mapek i wizualizacji rewitalizowanego parku oraz ksera dokumentów przetargu, etc. Pierwsze dobrze się spisują jako podstawki pod herbatę i ciastka, drugie gdy muszę coś szybko zanotować. Po godzinie wnikliwej analizy doszedłem do wniosku, że w inny sposób nie są w stanie mi pomóc. A więc do roboty...

Dzień pierwszy- outro.

Po zmarnowaniu tych 3 godzin na 6 podpisów za którymi nie kryje się żadna realna wartość przeprowadzonych postępowań wreszcie skierowałem, wraz z kobietą z wydziału organizacyjnego, swoje kroki do MOJEGO wydziału. Zostałem przedstawiony mojemu przyszłemu w tamtym momencie i aktualnemu teraz, szefowi.
-Panie Szefie, oto nowy pracownik A.
-Ale jaki pracownik? Kim pan właściwie jest? Przecież mamy już komplet.
A-ha. Nikt z organizacyjnego nie przekazał mojemu wydziałowi, że 2 tygodnie wcześniej odpowiedział na CV i postanowił zatrudnić nowego pracownika. W związku z tym bardzo szybko dowiedziałem się, że nikt nie jest na mnie przygotowany, nie wie co i gdzie mam robić. Nie mam też swojego miejsca, krzesła, biurka, komputera, nawet długopisu. Okazało się też, że ukończenie państwowego uniwersytetu ze szczytów rankingu najlepszych szkół wyższych w RP (bezczelne samochwalstwo- fuck yeah!) budzi powszechny podziw (a to mówię całkiem na serio). Biorąc pod uwagę, że zdecydowana większość w najlepszym razie ukończyła Wyższą Szkołę Tego i Tamtego nie ździwiło mnie to aż tak bardzo. A ponieważ przez 99,9% czasu nie ma w okręgu 80 km wokół mnie ani jednej osoby mającej tak jak ja choć magistra w tej dziedzinie nauki którą studiowałem to nowo poznane osoby podchodziły do mnie jak wielbłądy do ogiera- niby też służy do jazdy ale wydaje się inny, dziwny, jakby jego kaprawe oczka mówiły, że chce zajebać mi awans.
Pan Szef w międzyczasie zaczął snuć wizję tego, co miałbym u niego robić. Wizja piękna, a przy okazji zupełnie odrealniona. A z każdym kolejnym dniem stawała się jeszcze mniej realna. Ale o tym później. W tym czasie jeszcze kulturalnie kiwałem głową i potakiwałem, aż zabrał mnie do sąsiedniego pokoju i posadził na moim miejscu. No dobra, to miejsce nadal nie jest moje- zajmuję je za kobietę, która poszła na miesięczny urlop zdrowotny- a więc siedzę na jej fotelu, przy jej biurku i piszę na jej komputerze. Sweet. Czy doczekam się swoich sprzętów? Rzecz ta ciągle jest bardzo wątpliwa.
Resztę dnia spędziłem na zapoznawaniu się z dokumentami jak najbardziej odpowiadających mojej specjalności i niezbyt związanych z zadaniem które zostało chwilę wcześniej przede mną nakreślone...

Dzień pierwszy- intro.

Na początku lutego był mój pierwszy dzień w nowej pracy. Zaczął się dość niepozornie, od kursu BHP. Choć powinienem raczej napisać “kursu”. Zgromadziła się, szokująca mnie, liczba ponad 30 ludzi do “odfajkowania” w tym aż 3 mężczyzn. Większość z nich była tu po ra n-ty z kolei, więc przez 1,5 godziny z łącznej ilości 2 przeznaczonych na to niezwykle istotne szkolenie mające na celu ochronę ludzkiego życia, poświęciliśmy na podpisywanie dokumentów przez ludzi, którzy nie byli tu po raz pierwszy. Na ostatnie 30 minut pozostała wybrana 3, w tym ja, której prowadzący nie znał, zatem postanowił przeszkolić. Do tego momentu wydawało mi się, że umiejętność obsługi gaśnicy, czy świadomość, że opaskę uciskową można zastosować właściwie tylko w przypadku utraty lub kompletnego zmiażdżenia kończyny jest rzeczą aż nazbyt oczywistą. Podobnie jak nie używanie windy w płonącym budynku. Myliłem się. Szkoda, że w przeciągu tej półgodziny nie daliśmy rady omówić więcej tematów, może dowiedziałbym się jak jeszcze lepiej jak bardzo ludzie od których kiedyś może zależeć moje życie nie potrafią go uratować. Dowiedziałem się za to niezwykle istotnej rzeczy- jeśli kiedykolwiek w urzędzie wybuchnie pożar, bomba, zaatakują wściekłe wiewiórki bądź islamscy terroryści i będę chciał to przeżyć- jestem zdany na samego siebie.
Po podpisaniu przez nas dokumentów zaświadczających, że potrafimy udzielić pierwszej pomocy w warunkach biurowych i przykazaniu prowadzącego “nauczcie się tego, to może się kiedyś przydać” (tak jakby to przykazanie przekreśla sens szkolenia, nie?) udaliśmy się do lekarza.
Nie wiem na jakiej zasadzie nasza trzydziestka wyruchała innych pacjentów czekających przed nami w kolejce do niego, ale weszliśmy pierwsi. W środku zacząłem się trochę stresować, niekoniecznie tym że miałem się negliżować przy dziewczynach, ale tym że lekarz, człowiek kompetentny może znaleźć jakieś “ale” dyskwalifikujące mnie z urzędniczej pracy.

-Proszę stanąć na jednej nodze i policzyć do 15.
-1... 2... 3...
-Dobra, wystarczy. Jest pan zdrowy?
-Tak.
-Dobrze, do widzenia.

Już? Nie no, to jakiś żart, przecież właściwie nic nie sprawdził. No i po co się miałem rozbierać? Żeby pochwalić się moimi tytanowymi mięśniami dla niepoznaki ukrytymi pod tłuszczem? Jaki tego był sens? To ostatnie pytanie będzie mi chyba towarzyszyło do końca mojej urzędniczej pracy...