"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 26 maja 2011

Dzień dwudziesty trzeci- urzędnicy sami o sobie.

Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdybyście mogli słyszeć myśli innych ludzi? Pewnie takiego skondensowania gorzkiej prawdy o samym sobie nigdzie indziej byśmy nie usłyszeli. Ale pomijając to, byliście kiedyś ciekawi, jak inni postrzegają samych siebie? Ja nawet często. Obserwowanie tego w urzędzie jest o tyle łatwiejsze, że wielu osobom tam język bardzo łatwo się rozwiązuje i to nawet bez alkoholu.

Najogólniej rzecz ujmując, urzędników można podzielić na trzy grupy. Mało świadoma, świadoma i ja. Tak, dokładnie, ja jestem poza wszystkim i wytłumaczę to na samym końcu. Zacznijmy więc w kolejności jaką wyznaczyłem. Grupa mało świadoma jest niestety też najliczniejsza. Znamienne dla niej jest, że ma słabe wykształcenie- średnie, 2 lata gdzieś tam, lub licencjat Wyższej Szkoły Lansu. Jednym słowem- najbardziej nieprzydatna jednostka pod słońcem. Ani nie wykafelkuje mieszkania, ani nie zaprojektuje rakiety. Dla nich dowolny urząd to jedyna szansa na jako-takie życie, więc trzymają się go rękoma, nogami i zębami. Twierdzą oni oczywiście, że to praca doskonała. Cisza, spokój, ciepło zimą, klimatyzacja latem. Od czasu do czasu trzeba tylko wykonać jakiś telefon, ksero, podbić pieczątkę, na 7 do roboty o 15 do domu i tak 5 dni w tygodniu, a co miesiąc kasa na konto. Na nic nie zmieniliby swojej pracy, co więcej uważają, że szkolenia takie, jak te o których pisałem w dniu osiemnastym są bardzo interesujące i pozwalają im się rozwijać. Mówią też wprost, że się opierdalają i nic nie robią. Wszedłem kiedyś do pomieszczenia okupowanego przez tę grupę w celu załatwienia jakiegoś czegoś i zauważyłem, że wszyscy siedzą z nosami w segregatorach z dokumentami.

-Oj sorry, widzę że wszyscy zajęci to nie będę przeszkadzał.

-A nie, nie, my tak tylko z nudów.

Świadomi różnią się od opisanej właśnie grupy. Przede wszystkim są lepiej wykształceni- mają tytuł magistra jakiegoś uniwersytetu czy magistra inżyniera jeśli kończyli polibudę. Często też są lepiej opłacani w urzędzie i zajmują się dość konkretnymi rzeczami nie raz związanymi z ich specjalnością. Nie rzadko są szefami wydziałów. Zapewne przez to zdają sobie sprawę, jak gówniana tak na prawdę jest ta robota. W przypływie jakiejś melancholii potrafią spytać, czy nie mam poczucia bezsensowności albo czy nie przeszkadza mi brak kreatywności w pracy. Szczęśliwie nie wydaje im się, aby szkolenia z wyższych technik debilnego rozwiązywania debilnych problemów były interesujące, co znaczy że jednak wszystko ze mną ciągle w porządku.

No i jestem ja. Czemu osobno? Bo mam tego magistra z uniwersytetu, wiem że ta praca jest gówniana, mam poczucie bezsensowności i przeszkadza mi brak kreatywności. Ale jestem na samym dole płacy urzędniczej i przeglądam dokumenty z nudów, a w robocie trzyma mnie tylko to, że jak na razie nie mam nadziei na nic lepszego.

poniedziałek, 16 maja 2011

Dzień dwudziesty drugi- ojeju.

Tak więc nadszedł ten dzień, kiedy musiałem otrzymać pierwszy “opierdol” w robocie. Specjalnie piszę to w cudzysłowie* bo raczej to był ochrzan, a może nawet tylko zwrócenie uwagi. Ale dotknęło mnie do żywego gdyż insynuowało mi chamstwo. Dobra, dobra, dość tych śmiechów, w otoczeniu ludzi których znam i lubię zachowuję się luźniej, ale oficjalnie w robocie nawet nie przeklinam. Serio. Więc trochę zabolało mnie, że ktoś stara mi się coś wytknąć.

Zaczęło się od tego, że przyszedł do mnie urzędnik i zaczął się do mnie zwracać starannie dobierając słowa i już czuję, że o coś chodzi, że coś jest na rzeczy. Nie lubię takiej sytuacji, wolę od razu wiedzieć o co chodzi niż słuchać wydłużającego się, choć miłego i pozbawionego złośliwości wywodu. Po chwili nerwów dowiedziałem się co jest grane. Otóż ktoś poskarżył się w formie pytania częściowo retorycznego dlaczego nie mówię mu “dzień dobry”.

Zamurowało mnie. Ja myślałem, że przez moją pomyłkę 15 rodzin wywalono na bruk, czy ktoś chce mnie pozwać do sądu, a tu taka pierdoła. Przeleciałem szybko w pamięci ostatnie tygodnie i faktycznie, kilku osobom mogłem nie powiedzieć dzień dobry lub uczynić to w taki sposób, że nie usłyszą/nie zauważą. A czemu tak robię? Już wam mówię. Otóż nie witam się z kimś, kto w danej chwili zajęty jest czymś innym, albo robię to po cichu lub tylko gestem. Nie witam się też (i sądzę, że w tym przypadku o to chodzi) z osobami, których nigdy nie poznałem i które mi się nie przedstawiły. A jeśli dobrze myślę kto mógł mieć tak ogromny problem, to najpewniej jest to urzędniczka, która gdy pierwszy raz w życiu zobaczyła mnie w pracy, zupełnie olała moją osobę i gadała z innymi w biurze. Jako jedyna nie powiedziała mi na wejściu “dzień dobry”, jako jedyny urzędnik którego poznałem nie podała mi ręki ani nie przedstawiła się. Dlatego zazwyczaj nie mówię jej dzień dobry, choć akurat tego dnia to zrobiłem. Może za cicho lub niewystarczającą ilość razy.

Co prawda nie jestem pewien, że to właśnie ta osoba i trochę mnie to nurtuje. Zastanawia mnie też, o co tak na prawdę chodzi. Dlaczego, jeśli kogoś to tak bardzo boli pierwszy nie powie mi dzień dobry i nie zainicjuje nowej, miłej tradycji? Dlaczego będąc dorosłą i zakładam, że poważną osobą nie przyjdzie z tym bezpośrednio do mnie? Czy to urzędnicze zdziecinnienie, czy może jakaś gra?

Lepiej dla tego kogoś, żeby jednak to pierwsze. Szczególnie, że jestem na bieżąco ze Sztuką Wojny Sun Tzu i Metodami Wojskowymi Sun Pin i już wiem co muszę zrobić. Wpierw zorientuję się kim jest prowodyr i rozważę jakie mogą być jego motywację i cele jakie chce osiągnąć. Następnie zacznę działać. Przy następnej takiej informacji uniosę się złością i honorem i publicznie zadam pytania z powyższego akapitu, a następnie podsumuję, że gdy jeszcze raz ktoś tak powie to niech przyślą go bezpośrednio do mnie lub wezwą mnie i rozwiążemy to na miejscu. Raz, a dobrze. Ukażę tym, że jestem gotów na agresywną konfrontację oraz że jestem strasznie pewny siebie. To powinno samo w sobie zadziałać odstraszająco, a przynajmniej zasieje zwątpienie. Jeśli jednak zostanę wezwany lub ktoś do mnie przyjdzie użyję (oczywiście przy ludziach) całej swojej kultury osobistej, spokoju i pogody ducha żeby przeprosić i przy okazji delikatnie zasugeruję, że osoba ta sama nie pali się do przełamania “impasu” i zachowuje się dziecinnie. A przede wszystkim- że to ja musiałem okazać się dorosły i poważny, czyli znaleźć właściwe rozwiązanie problemu i go pozytywnie zakończyć. Osoba ta pewnie do takiej rozmowy nastawi się jak do spotkania z agresywnym, aroganckim i pewnym siebie młodzikiem i już samo przestawienie się na inne (spokojne, rzeczowe i przyjazne) zachowanie postawi ją na gorszej pozycji. Tym sposobem zdobędę przewagę taktyczną, zyskam w oczach wszystkich i umniejszę pozycję mojego oponenta, reasumując- zwyciężę. Oczywiście sprawy dalej nie będę ciągnął, bo Sun Tzu powiedział Na wojnie chodzi o zwycięstwo, nie o upór.



_________

* taka przypowieść o tym słowie. Kolega coś tam opowiadał i wywiązał się dialog:

-...w cudzysłowie.

-Chyba w cudzysłowiu.

-A mówisz w dupie, czy w dupiu?

Jeśli czyta te moje wypociny, to serdecznie go pozdrawiam.

sobota, 14 maja 2011

Dzień dwudziesty pierwszy- dzień zamknięty.

Wiele miejsc- salony samochodowe, szkoły, koszary i urzędy, organizują tak zwane “dni otwarte”. Czas, w którym każdy z ulicy może wejść i zapoznać się z działaniem instytucji organizującej taki event. Oczywiście, często są to działania marketingowe lub PR-owe, a tak właściwie to prawie na jedno wychodzi. Mój urząd postanowił być oryginalny, tworzyć tendy, a nie za nimi podążać jak stado baranów. Nie będziemy uczyć się od najlepszych. To najlepsi będą uczyć się od nas! Na kanwie tego myślenia zorganizowaliśmy wczoraj “dzień zamknięty dla osób niepełnosprawnych i matek z małymi dziećmi”.

Idea jest niezwykle prosta- uniemożliwiamy tym dwóm grupom społecznym (widać, że nie organizował tego mój Szef- psy i menele nie były objęte tą akcją) korzystanie z urzędu. Trochę wypoczynku dla urzędników zawalonych przez rodziców jakimiś głupimi potrzebami- imię dla dziecka czy inne głupoty. Także osoby niepełnosprawne tego jednego dnia nie truły nikomu dupy. No chyba, że były na tyle zdesperowane, że wczołgiwały się po schodach.

Oczywiście żartuję. To nie była zorganizowana akcja, przy okazji tak wyszło. Po prostu winda wzięła i się popsuła, a biorąc pod uwagę jak wielgachne schody mamy i że nie mamy żadnych procedur na taką ewentualność, a nikomu nie chciało się za bardzo wywieszać informacji, to osoby poruszające się na wózkach bądź z wózkami mogły się trochę zdziwić.Oficjalna plotka głosi, że to ptak dostał się do szybu windy i przerwał jakiś obwód. Tego dnia niewiele dało się załatwić w urzędzie- urzędnikom najzwyczajniej nie chciało się biegać po schodach, a zmuszanie ich do ruchu kończyło się automatycznym zakwestionowaniem wszelkich praw człowieka, który nierozważnie się na tak desperacki krok zdecydował. Sam miałem problemy z dorwaniem czarnego tuszu.

Kilka dni później nasza kochana winda wycięła nam kolejny numer. Już w czasie studiów wiedziałem, że jeżdżenie starą windą zamontowaną w budynku mojego (byłego już) wydziału jest bezpieczne. Była w moim wieku, wiec jako rówieśnicy mogliśmy się dogadać- wiadomo było, w którym miejscu się przycina, dlaczego trzęsie i czym śmierdzi. Nowe jak widać są zdradliwe. Wpierw wyeliminowała się na cały dzień, następnie jak już mówiłem zrobiła psikus. Na czym polegał?

Otóż winda ta mówi. Nie martwcie się, biorę na to tabletki. Poza tym informuje też głosem o piętrze, na którym się zatrzymuje. Jest to męski, beznamiętny głos, a więc często najmilszy jaki można w tym przybytku usłyszeć. Ostatnio siedząc sobie spokojnie w naszym biurze usłyszeliśmy na korytarzu trzask, a potem piski. Wyszliśmy więc zobaczyć, co to za cyrk w tym cyrku się odbywa i na korytarzu dostrzegliśmy nasze przestraszone koleżanki. Okazało się, że jechały windą, gdy ta nagle się “obluzowała”, drzwi się rozwarły, a męski głos nieznoszący sprzeciwu powiedział “proszę NATYCHMIAST opuścić windę”. Według nich to linka się obluzowała. Według mnie winda wie, że po zimie czas zrzucić trochę kilo.

czwartek, 12 maja 2011

Dzień dwudziesty- urzędowe Archiwum X.

Czasem gdy tak sobie siedzę, bądź wędruję po urzędzie odkrywam rzeczy napawające mnie niemal niekończącym się zdumieniem. Nie, nie, nie, nie chodzi o to, że pracują. Tym z pewnością nigdy mnie nie zaskoczą. Wiele z tych zagadek wiąże się z kiblem, dlatego nie chcąc być niesmacznym ograniczę się tylko do dwóch z nich. Do toalety zazwyczaj chodzę żeby umyć ręce. Gdy wracam z trasy, czy rano przychodzę do pracy pierwsze co robię- myję ręce. To dlatego, że po drodze dotykam wielu publicznie dostępnych klamek, a jakbyście kiedyś przyjrzeli się jakie osobistości odwiedzając urząd... Wolę nie myśleć jak czyste są te klamki. Mydło w urzędzie jest fajne. Wiem, brzmi to idiotycznie, ale tak jest. Dokładnie to samo mam w domu- jak naciskasz, to robi się pianka. Co prawda ja mam w stojącej buteleczce, a tu jest przymocowane do ściany, ale nie ważne. Ważne za to jest to, że regularnie go brakuje. I nie chodzi o to, że się kończy i go nie ma- po prostu jest co drugi dzień (mniej więcej). Serio! W pierwszej chwili pomyślałem sobie- może ktoś podpierdala? No ale co drugi dzień, to by musiał każdy w urzędzie kilka raz w roku kraść mydło w męskim kiblu na moim piętrze. To nie realne, szczególnie jeśli mogą kraść na własnych piętrach, a jeśli tylko z naszego mieliby dokonywać tego precederu, to każdy z pracowników musiałby podpierdalać je średnio raz w tygodniu. Moje mikro-dochodzenie ujawniło prawdziwe przyczyny tego zjawiska. Po prostu raz mydło jest u nas, raz w damskim...

Rozwiązałem za to inną “kiblową zagadkę”. Wiem czemu w męskim tak cuchnie niemal każdego ranka, a w ciągu dnia smrodek się zmniejsza. Powód jest banalny i tragiczny- wielu użytkowników tego miejsca nie ma widać pojęcia, że pisuar też się spłukuje...

Wspomniałem już też o tym, że wychodzę. Aby sobie wyleźć z urzędu trzeba się wpisać do specjalnej książki- godzina wyjścia, powrotu, rodzaj wyjścia, gdzie się idzie no i podpis. Nie widzę w tym najmniejszego sensu głównie dlatego że nikt tego nie kontroluje. Kompletnie nikt i nigdy. Wypisuję się średnio raz na 7 wyjść bo jeśli znikam na 20 minut to nie opłaca mi się marnować czasu na głupoty. A z drugiej strony- załatwiając sprawy służbowe wskakuję czasem też do sklepu po drugie śniadanie. Już widzę jak czarownice od książeczki by na mnie patrzyły jakbym z wyjścia służbowego wrócił z głupią sałatką. To nic, że wykonując moje zadania służbowe poza miejscem pracy widzę je (i nie tylko) jak kupują sobie ciuszki i inne takie. Ale wiadomo, one muszą się odstresować od picia kawy. No i mają książeczkę wyjść u siebie. Dlaczego to zaliczam do Archiwum X? Bo trochę przez przypadek, a trochę z premedytacją przeniosłem się w czasie. Wyszedłem z urzędu o 12.55, a wróciłem o 12.30. Kompletnie nikt tego nie zauważył, co chyba nie dziwne jeśli w ciągu godziny urząd opuszcza “służbowo” nawet 20 urzędników. (O tym, że osobiście nie raz wychodząc około 10 widziałem wpisy w stylu “wyjście-10.00 powrót-15.00”, tak pracujemy do 15).

Jest jeszcze jedna rzecz, która zaprząta mój umysł niczym kamyczek w bucie. Sprawa niezwykle tajemnicze i od tygodni pozostająca nierozwiązaną. Kto, kurwa, zgasił mi światło w kiblu?

sobota, 7 maja 2011

Dzień dziewiętnasty- studencik.

Nie mam gdzie siedzieć. Może to głupio brzmi, ale taki jest fakt, przynajmniej dwa razy w tygodniu. W poszukiwaniu swojego miejsca wylądowałem na miejscu dla klientów. Cóż za degradacja... Ale jakoś dam radę. Biorę swojego kompa (w sumie nie powinienem, ale co, będę 8h origami składał?) siadam sobie i jakoś leci. Szkoda tylko, że nie mam wtedy neta. Niby ściągam pobliskie publiczne darmowe WiFi, ale za Chiny Ludowe nie chce się połączyć. Trudno. Myślałem, żeby pograć w OpenTTD, ale to mogłoby zostać ekstremalnie źle przyjęte szczególnie, że siedzę plecami do drzwi i każdy kto wejdzie od razu widzi mój ekran. Więc staram się robić coś bezpiecznego- otwarty Word, Excel, czy coś w PDFie nie budzi podejrzeń. Oczywiście, gdy nie mam nic do roboty, a ostatnimi dniami się to nie zdarza. Latam jak nie przymierzając zbytnio- popierdolony. Trzeba wysłać 32 koperty? No to sprint po zwrotki, po koperty, po pieczątki do kopert, po pieczątki na dokumenty, wypisanie i zaklejenie wszystkiego no i bieg kilka pięter w dół do podawczego i z powrotem (winda jest, ale nie używam, tak dla zdrowia). W pewnym momencie, gdy już witki mi opadały od pisania dupisiakiem spytałem, jak mi się wydawało dość retorycznie, czy nie moglibyśmy tych głupich kopert po prostu wsadzić w broń masowego rażenia, czytaj wypełniania- drukarkę i się nie przejmować. Zapadła podejrzanie długotrwała cisza, po czym jeden urzędniczek stwierdził “w sumie można”. Wróć, chwila, moment. Że co? To ja napierdalam ręcznie 32 koperty z czego średnio po 5 jest pod ten sam adres do ludzi o tym samym nazwisku, żeby dowiedzieć się, że robię to tylko dlatego, że nikt wcześniej nie pomyślał, że można by użyć drukarki?

Wyszedłem do kibla tylko dlatego, że nie chciałem nikomu strzelić w ryja. Wróciłem i zabrałem się do roboty. Pierwsze 16 kopert wypisywane ręcznie robiłem około godziny, z resztą uwinąłem się w 20 minut. Na zewnątrz wyglądałem jak Ghandi, wewnątrz jak Hitler. Ale w ciszy odrabiałem pańszczyznę, gdy za sobą usłyszałem otwierane drzwi. Nawet nie muszę się obracać- matryca glare i kontrola 360 stopni wkoło. Widzę więc na tle Worda odbicie jakiegoś leszcza w kurteczce i plecaczku. To nietypowy widok tutaj, więc z ciekawością się odwróciłem. Wywiązała się ogólna konwersacja i wkrótce okazało się kim jest nasz tajemniczy gość. Studencik poszukujący danych do swojej magisterki. Nie no, świetnie, zajebiście wręcz- nie jest to pierwszy gość tego pokroju, niektórym nawet osobiście pomogłem. Ale tego gdy tylko zobaczyłem wiedziałem, że będzie ogień. Ok, to o czym właściwie ta magisterka i czego potrzeba? Nie wiadomo. Tzn, nikt z nas do dziś nie wie, bo koleś nie potrafi się wysłowić. Mówi jedno, potem drugie, oba się ze sobą nie łączą w spójną całość, ale usilnie chce dostać jakieś materiały. Z dziką przyjemnością powitałem lądujące przedemną stosy dokumentów które musiałem dla niego przejrzeć. Nie to, że przypadkiem właśnie na pełnym wkurwie staram się wyrobić do 14.00 z listami. No nic, przejrzę je dla Ciebie kolego, bodaj byś sraczki dostał.

Oczywiście nic nie znalazłem, nie da się znaleźć materiałów dla kogoś, kto nie wie jakie materiały potrzebuje. To po prostu a-wykonalne. Informujemy go o tym, ale widać nie dociera to do niego. Więc musimy się go pozbyć, tak więc posłaliśmy do biura obok. Niech im dupę truje.

Nie minęło pięć minut jak laska stamtąd przyszła do nas.

-Ej słuchajcie, przyszedł do nas taki student...

-No wiemy.

-To gdzie my mamy go dalej wysłać?

“Fchuj” pomyślałem sobie, ale wzruszyliśmy tylko ramionami i wróciliśmy po drobnej przerwie do roboty. Bo jak to stwierdził ostatnio mi jeden urzędnik "To jest urząd, to jest instytucja która z kosztami się nie liczy. Czy zrobisz za godzinę, czy dwie- co za różnica?".

I zapewniam Was- ten student będzie kiedyś pracował w urzędzie. Idealnie się tu odnajdzie.

wtorek, 3 maja 2011

Dzień osiemnasty- o ja pier... (cz. 2)

Jak pamiętacie z części pierwszej tego dnia miałem nadzieję, przez przynajmniej 3 godziny, opierdalać się jak nigdy wcześniej. Słodkie "kompletnie mam to w dupie, pogram w jakieś flashowe gierki", a w międzyczasie zjeść drugie śniadanko. Z tego wszystkiego udało się zjeść drugie śniadanko, bo rzeczy które powinny być już zrobione, bądź wykończone w ciągu minuty zajęły sporo, sporo, sporo więcej.
Dlatego też, gdy wreszcie siadłem z dupskiem na miejsce miałem nadzieję nadrobić te zaległości. W sensie gierek. Nic takiego! Wróciła ekipa ze szkolenia i stwierdziła, że ja też muszę w nim wziąć udział. Nie byłoby dziwne, gdybym się o tym dowiedział po ich zakończeniu. Ale tym razem była jeszcze jedna, niby, grupa. Miałem się więc na nią wybrać. No cholera, w 15 minut w nic sobie sensownie nie pogram. Więc po prostu ruszyłem dupę.
Usiadłem oczywiście w najdalszym kącie sali, żeby móc zajmować się przez najbliższe 3 godziny wszystkim, tylko nie tym o czym będzie mowa. Rozejrzałem się po pomieszczeni i zauważyłem, że jakoś podejrzanie mało mord, które kojarzę z urzędu tu jest. Już po godzinie wyjaśniło się czemu- to były zajęcia dla sekretarek szkolnych- w teorii o tym samym, w praktyce zupełnie inne zajęcia niż poprzednie. Kurwa! Nie wyobrażacie sobie tego pieprzenia w bambus. Tego nie da się opisać jakich głupot się uczyły (pomijając, że spora część i tak nie rozumiała). W tym dniu ukazał mi się cały ogrom i bezsensowność biurokracji. To co sobie wyobrażacie (nie pracując nigdy w urzędzie) to jakieś 0,1% tego co miałem na tym szkoleniu, a to szkolenie to jakieś 0,1% tego co jest w całości. Nawet jeśli nie myślimy o samych procedurach, to o umiejętnościach ludzi, którzy mają ich używać. W skrócie- nie rozumieją ich. Przykład? Proszę bardzo:
Dokumenty trzeba archiwizować, aby to dobrze robić oznacza się je. Np. "A"- czyli do przechowywania na wieki, wieków "A"men. Albo "Bc"- czyli przeczytać i wywalić. Jeśli ten sam dokument powstaje w kilku egzemplarzach nie znaczy, że wszystkie mają tą samą kategorię. "A" wstawia się w ten, który będzie spoczywał w komórce merytorycznej (czytaj instytucji, której bezpośrednio to dotyczy), a gdy inne egzemplarze tego samego dokumentu trafiają do innych komórek (czyli np. innych instytucji) to mają już "Bc". Kumacie nie?
No to teraz sobie wyobraźcie, że w jednym miejscu wszystkie dokumenty były "Bc- inne komórki". Na pytanie inspektora:
-Ale proszę pani, dlaczego każdy dokument tu jest "Inne komórki"? Nie otrzymujecie, ani nie produkujecie żadnych dokumentów?
-Proszę pana. Tu jest księgowość, a nie jakaś "komórka merytoryczna" więc wstawiamy "Inne komórki", jasne?

Miodzio. Pocieszając Was- tak, wszyscy składacie się na pensję tej pani. A żeby jeszcze bardziej pokazać Wam na czym polegało to szkolenie szybki cytat:
"-Kim jest dyrektor w szkole? Zarządcą. I czym zarządza dyrektor? Dyrektor zarządza zarządzeniami."
Proste nie? Zajęcia trwały 3 godziny, ale zwiałem wcześniej. W trosce o swoje zdrowie psychiczne. Ahm- to szkolenie też było za Waszą kasę.
Buziaczki.