"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 28 lipca 2011

Dzień trzydziesty pierwszy- o wchodzeniu i wychodzeniu.


Po raz kolejny na łamach tego bloga “zdarza” mi się nawiązać do tematyki seksualno-erotyczno-podtekstowo-pornograficznej. Wbrew pozorom to celowy zabieg mający głębszy sens, jednak o urzędowych miłostkach, zdradach i obawie przed małżonkami opowiem może kiedy indziej. Dziś zajmiemy się wchodzeniem i wychodzeniem z urzędu.

Nie tak dawno pisałem o dniu zamkniętym sponsorowanym przez windę, a ostatnio dzięki temu samemu sponsorowi dni tych mieliśmy aż 3. Powiedzieć jakie to powoduje komplikacje to zadanie dla całej rzeszy kronikarzy na kolejne kilka lat. Ja się ograniczę do tego, że urząd prawie zamarł wraz z umierającymi ze zmęczenia urzędnikami chodzącymi po schodach. Petenci też psioczyli, jednak było ich zdecydowanie mniej- i bardzo dobrze. Ogółem nie zorganizujemy nigdy w urzędzie dnia otwartego w obawie o postronnych ludzi. Wchodząc znienacka do biura mogą być świadkami na prawdę dantejskich scen.

Oczywiście, o ile dostaną się do biura, bo może zdarzyć się tak (szansa- 50%, średnio przez 4h dziennie to zjawisko występuje), że pracownicy większości biur na piętrz

e siedzą na kawie w innych biurach. Gdy się do takiego biura-kawiarni dostaną zaczynają się problemy. Przede wszystkim wita ich rechot, niemal świński kwik urzędniczego śmiechu. Często przez to zjawisko nie jestem w stanie usłyszeć mojego rozmówcy przez telefon... Jednak gdy klient wchodzi inicjalny kwik dość szybko zmienia się w krępującą ciszę. Petent stoi w drzwiach, bo nie ma gdzie usiąść, patrzy na biuro zastawione truskawkami, czekoladkami i kawą próbując wyłapać do kogo z 7 urzędników tu właściwie przyszedł, albo choć którzy z nich tu pracują, a którzy przyszli tylko w gościnę. Jeśli zbierze się w sobie lub jego obecność zacznie uprzykrzać nam życie rozpoczyna się dialog mający na celu spławienie osobnika, lub jak najszybsze wydanie mu wniosków, które ma wypełnić i przyjść kiedy indziej. Czasem jednak upierdliwcy nie chcą się odczepić, wtedy trzeba wyemigrować z nimi do innego biura. No bo w tym przecież

nie ma gdzie siedzieć i jest głośno.

Zdecydowanie po takiej wizycie wyjście z urzędu jest niemal aktem łaski dla petenta. Dla urzędników też, tylko im ciężej tej sztuki dokonać. Oczywiście poza końcem pracy- ten moment warto zobaczyć. Już o 14.55 wyłączamy komputery, zamykamy okna, 14.56 wszyscy ubrani czekają pod drzwiami swoich biur i gdy tylko wybije mniej więcej 15.00 zaczyna się eksodus. Jak po dzwonku na przerwę w szkole, tylko bez dzwonka. Pewnie wydaje Wam sie, że wychodzimy wcześniej sobie- jesteście w błędzie. Nie to, że urzędnicy są tak uczciwi i pracowici, po prostu prawa ręka Szefa wszystkich Szefów okazjonalnie staje przy drzwiach kilka minut przed końcem roboty i jak się na niego trafi, to równie dobrze można samemu się zwolnić.

Jednak wyjść z urzędu jest dobrze także w ciągu dnia- niekoniecznie służbowo. To ciągła gra w podchody- cały urząd stara się unikać Prawej ręki i jej przydupasów, którzy

z kolei mogą sobie wychodzić jak i kiedy chcą bo to oni dzierżą magiczny artefakt “Księgę wyjść”. Więc jest przemykanie, ściemnianie, wpisywanie “wyjść służbowych” i powroty z dwoma siatami- jedna nowych ciuchów, druga dzisiejszego obiadu. Ja staram się nie przeginać- zazwyczaj do sklepu wstępuję przy okazji realnych wyjść służbowych. Jednak gdy pragnienie bądź głód przyciśnie, a nie mogę zamówić żarcia z restauracji to mam opracowany specjalny plan. Zjeżdżam windą do piwnicy, stamtąd tylnym wyjściem na parking, szybko przez niego przebiegam i znikam za wysokim murem. Tam plątaniną tylnych uliczek unikając jak ognia głównych traktów komunikacyjnych zmierzam do sklepu. Szybko kupuj

ę co muszę rozglądając się pilnie w koło czy nie ma niebezpieczeństwa (w razie “W” chowam się za regałem z warzywami) rzucam kasjerce odliczoną już dawno sumę i biegiem znikam z powrotem w tylnych uliczkach. Wracam tą samą drogą i z piwnicy windą na górę- stoję jednak na jej końcu twarzą do drzwi, a całym ciałem zakrywając trzymanego za sobą Tymbarka i/lub sałatkę. Świński trucht korytarzem i już jestem bezpieczny.

A w piątek po pracy z urzędu wychodzę tak:

wtorek, 19 lipca 2011

Dzień trzydziesty- O_O

Wiele dziwnych rzeczy dzieje się w urzędzie. To, że muszę samodzielnie przetransportować kilka kartonów z papierem toaletowym parę pięter wzwyż mnie w ogóle nie dziwi. Ale dzisiejszy telefon powalił mnie na kolana.

Burza zbiera się nad moim miastem już od rana. Porno i duszno, jak to się zwykło mówić, klima daje z siebie wszystko. Dopinamy wszystkie sprawy dla kontroli, ogółem jak zwykle leniwa i gorąca atmosfera (na tyle, że część urzędniczek chodzi bez, a reszta z maksymalnie prześwitującymi stanikami). Drugie śniadanko, soczek, rozmowy gdzie kto pojedzie na urlop (i dlaczego ja urlop spędzę z papierową czapeczką na głowie)- prawie sielanka. Gdy nagle dzwoni telefon, a jako że jestem najbliżej to podnoszę słuchawkę.

-Halo, to ja.

-Proszę pana, ja jestem mieszkanką miasta i chciałabym się dowiedzieć, czy Szef wszystkich Szefów wie, że brakuje pieniędzy na biedne dzieci?

Noż cholera, jest Szefem od lat, z pewnością wie.

-Wydaję mi się, że tak proszę pani.

-No właśnie, no właśnie, a ja czytałam w internecie, że chcecie kupić to coś za 200.000!

To coś, czyli 3 ogromne rzeźby wraz z prawami do ich wizerunku, modelem i wykonaniem w promocyjnej cenie- jeśli my tego nie weźmiemy to za 10x więcej chętnie kupi je jeden z klubów amerykańskiej NBA. O ich wyglądzie powiem krótko- zapierają dech w piersiach.

-Tak proszę pani, też o tym słyszałem.

-No właśnie! Co to ma znaczyć? Czy pan wie, że nie ma pieniędzy na biedne dzieci, a są pieniądze na coś takiego? Ja się pytam! Ja żądam wyliczeń pokazujących na co nas stać! To jakieś kumoterstwo!

Noż kurwa, czy ja jestem informacją turystyczną?

-Proszę pani, przykro mi ale ja nic nie poradzę pani...

-Jak to pań nic nie poradzi! Do pana mnie przełączono, nie będę przełączana dalej.

A właśnie że będziesz, lol.

-Dobrze, może pani mi to wszystko powiedzieć i się wyżalić. Proszę jednak pamiętać, że już mówiłem, że to nie ten adres i nic to nie da. My się tym nie zajmujemy, my wiemy o tym tylko przy okazji, my nie podejmujemy decyzji.

-To gdzie w takim razie mam zadzwonić?

-Na razie żaden wydział w urzędzie nie zajmuje się tą sprawą, proszę więc zadzwonić na informację, albo do sekretariatu Szefa wszystkich Szefów.

-To niech mnie pan przełączy.

CO?! Myślisz kobito, że praca mi nie miła? Pomijając fakt, że za Chińską Republikę Ludową nie wiem jak się przełącza rozmowę, ani czy w ogóle mam taką możliwość z naszego telefonu...

-Niestety proszę pani, nie mam tu takich możliwości. Proszę zadzwonić na numer urzędu i tam poprosić o przełączenia do interesującego pani organu administracyjnego.

-Dziękuję, do widzenia.

-Proszę, miłego dnia.

Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli. Współczuję biednym dzieciom, współczuję że nie pojadą na wakacje na Majorkę, czy coś w ten deseń. Ale denerwują mnie ludzie, dla których wszystko jest źle, oni są alfą i omegą i to ich wola powinna być realizowana przez jakąkolwiek władzę. To nie jest ICH kraj/miasto, tylko NASZE. Tak się składa, że całego budżetu na jeden cel wyznaczyć nie można. Te rzeźby ustawione na rogatkach miasta (o ile zostaną kupione, a to wciąż niepewne) robiłyby piorunujące wrażenie na każdym- 6m długości, grubo ponad 2 wysokości o wadze kilku ton wykonane przez bardzo zdolnego rzeźbiarza (6 miesięcy pracy) przedstawiający majestatyczne zwierze będące w herbie miejscowości. 200.000 to są grosze w tym wypadku, szczególnie że to co pisałem o NBA wcale nie jest zmyślone. Niestety, część ludzi nie zrozumie, że atrakcja turystyczna = więcej turystów = więcej miejsc pracy = miej biednych dzieci.

środa, 6 lipca 2011

Dzień dwudziesty dziewiąty- ajkju.

Dziś, jak temat wskazuje, o urzędniczej inteligencji. Ta w ogóle przypomina ogół ludzkości i działa w myśl zasady- suma się nie zmienia, liczba osobników się zwiększa. Wiele, wiele lat temu, jeszcze za niemca, w urzędzie pracowało około 20 osób i jestem pewien, że mieli moc przerobową równą dzisiejszemu urzędowi w którym pracuje ponad 100 osób. Pisałem już wcześniej o tym, że nie wiedzą jak podpiąć telefon (kabel od zasilania do kontaktu, kabel telefoniczny do gniazdka tel. i wsio), że można koperty wrzucić w drukarkę, że nie potrafią zgrać zdjęć z aparatu, po podłączeniu którego do kompa automatycznie uruchamia się kreator zgrywania zdjęć. Ale to jeszcze mały pikuś.

Jakiś czas temu pisałem o klimatyzacji, której dobrodziejstw mogę zażywać w czasie pracy. O tym jak cudownie jest zamontowana nie będę się rozwodził, to nie wina urzedu (choć w sumie powinni kontrolować). Obsługiwana jest z pilota i już wiedziałem, że jak coś ma więcej niż jeden guzik to będzie problem. W tym wypadku mamy kilka guziczków i wyświetlacz, więc bardziej niż oczywiste było, że coś, ktoś spierdoli. Siedziałem więc sobie spokojnie, gdy poczułem, że temperatura zaczyna robić się nieznośnie wysoka, a jako że klimatyzator mam dokładnie nad głową szybko go obczaiłem i zauważyłem, że jest wyłączony. Poprosiłem o jego ponowne włączenie i wróciłem do pracy. Jednak godzinę później sytuacja się powtórzyła. WTF? Dlaczego się wyłącza? Szybkie dochodzenie pokazało, że urzędnik zamiast wcisnąć wielki na ¼ pilota, pomarańczowy guzik ON, wciska mały, upchnięty gdzieś z boku timer ustawiony na 20 minut...

To i tak jeszcze nic. Inna urzędniczka dosłownie mnie zabiła. Potrzebowałem coś na szybko zanotować, więc sięgam po pliczek żółtych, samoprzylepnych karteczek, zrywam pierwszą od góry zapisaną (nie przeze mnie) stronę i odkładam ją na bok, po czym notuję. A właściwie próbuję, bo coś opornie idzie. Było przed 8 więc jeszcze nie do końca kumałem, ale to, że urzędniczka zapisała ponad połowę tych karteczek od ZŁEJ STRONY zauważyłem od razu. Bo pisanie utrudniał mi klej który się znajdował na górze... A obok leżało mnóstwo karteczek tak zapisanych...

Inteligencją urzędniczą mógł się też ździwić (choć nie sądzę) jeden z mieszkańców polskiej wsi spokojnej, który to zabłądził w urzędzie (cały 10 metrowy korytarz, metalowe drzwi do windy i przeszklone na klatkę schodową przerosły jego zdolności) i postanowił w jednym z biur spytać o drogę wyjścia:

-Pani, pani, a ja kąd mam wyjść?

Na co przytomna urzędniczka:

-Chyba kędy?

Inny dobry przykład był związany ze zgrywaniem zdjęć z aparatu. Potwornie nie chciało mi się tego robić (jadłem śniadanie), więc powiedziałem pół-żartem, pół-serio że nie mogę ich przerzucić siecią, bo nie mam tego ustawione. To połowiczna prawda- komputer na którym aktualnie pracuję nie ma udostępnionych żadnych folderów dla innych, ale z drugiej strony dało by się ode mnie wysłać te pliki gdzieś. Urzędniczka na to “no niemożliwe, pokaż”. O. Ja. Pierdolę. Tego się nie spodziewałem, ona wie jak to zrobić. Teraz umrze mit mnie, człowieka wszechwiedzącego w urzędzie. No ale co mam zrobić? Minimalizuję Chrome i odsuwam się z fotelem. Kobieta chwyta myszkę, przesuwa kursor po wszystkich plikach, folderach i skrótach pulpitu, po czym stwierdza “no faktycznie”. Hm, co? Aha, nie znalazła skrótu do “Moje miejsca sieciowe”, więc stwierdziła że tego w ogóle nie ma...

To, że dzięki mnie od kilku miesięcy mamy rozszywacz niewiele daje. Nadal używam go tylko ja, a cała reszta jedzie paznokciami i nożyczkami. Może to w pewien sposób tłumaczy, dlaczego gdy o 9 dostałem zadanie do przygotowania na “za tydzień” to o 13 oddałem je gotowe...

niedziela, 3 lipca 2011

Dzień dwudziesty ósmy- komentarz.

Zacznijmy od komentarza do wiadomości o tym, że Trybunał Konstytucyjny orzekł, że pomysł PO odnośnie zmniejszenia ilości ludzi zatrudnionej w administracji. Miło, że próbowali, ale powiem Wam szczerze- ani oni, ani nikt w Warszawie nie jest w stanie pokonać tej, niemal dosłownie, hydry. Plan był taki, aby zwolnić 10% ludzi. Na papierze ładnie to wygląda, ale jak byłoby w rzeczywistości?

Tak, że po kilku miesiącach ilość urzędników wróciłaby do normy. Nie wierzycie? Zwolnieni byliby ludzie, którzy pracują w urzędzie najkrócej, a w związku z tym zarabiający najmniej i robiący najwięcej. Serio- im urzędnik dłużej w robocie tym więcej zarabia, tym więcej ma urlopu, tym więcej nagród i tym mniej pracuje, bo większość pracy zrzuca się na “młodych”. W niektórych wypadkach dochodzi do tego, że doświadczonemu urzędnikowi zarabiającemu 2-3 razy więcej niż dopiero co zatrudniony płacicie, a właściwie płacimy z podatków tylko za podpis. Zdarza się tak, że wnioski przyjmuje, segreguje, wpisuje, przygotowuje (wskazaną) odpowiedź, przystawia wszystkie potrzebne pieczątki, przygotowuje koperty i je wysyła “młody”. Stary urzędnik tylko gdzieś po drodze wstawia swój podpis. Oczywiście dlatego, że po wielu latach doczekali się licznych awansów i “obowiązków”. Co to by dało? Szybko, by się okazało, że zwolnione 10% wykonywało minimum 40% pracy i urzędy przestały się wyrabiać, a w związku z tym musiano by zatrudnić nowych ludzi.

Tyle, że na te oferty pracy odpowiedzieli by także Ci dopiero zwolnieni i zapewne w 90% przypadków zostaliby oni przyjęci z powrotem. Chore? Z pewnością, ale tak właśnie jest. Czy więc nie można niczego zrobić? Oczywiście, że można. Ale wymagałoby to prawdziwych reform, a nie kosmetyki. Reform zaczynających się od samej góry i sukcesywnie schodzących w dół. Zmniejszyć ilość posłów, urzędników ministerialnych, na szczeblu wojewódzkim, no i oczywiście dalej w dół. I przy okazji zmienić ludzi odpowiedzialnych za funkcjonowanie urzędu, tak aby przestali zwracać uwagę na lamęty urzędasów, a zaczęli twardo mówić “napierdalaj, albo wypierdalaj- na Twoje miejsce jest 30 chętnych”. To by pozwoliło wybrać tych, którzy pracują a nie się zasiedzieli na stołkach, wprowadziłoby prawdziwe oszczędności (w wielu miejscach można byłoby ściąć 50% stanu osobowego), a przy okazji podnieść pensje ciągle zachowując oszczędności i może nawet polepszając pracę w urzędzie.

Miał być komentarz, ale wyszło meritum. Cóż i tak się w urzędzie zdarza.