"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

wtorek, 11 października 2011

Dzień trzydziesty piąty- w oparach absurdu.

Nie wiem, jakim cudem mój urząd jeszcze działa. Poziom niekompetencji dawno dosięgnął księżyca, a końca nie widać. Wiecie już, że... A nie, nie wiecie. No więc krótko- wysyłam miliard listów. Część z nich wraca bo zły adres. Część ludzi nie odbiera bo wyjechała. Część ludzi nie odbierała bo... Nie żyje. Od kilku lat, co mamy odnotowane na listach. “Nie żyje od 2 lat”. Teraz już więc wiecie, że wysyłałem listy ludziom nie żyjącym od jakiegoś czasu, ot taki urok informacji udostępnianych w urzędzie. Jako, że tak czy siak do właścicieli danych posesji dotrzeć muszę, to wpadliśmy gremialnie na błyskotliwy pomysł. Poprosimy wydział finansowy o pomoc. Im w końcu właściciele nieruchomości muszą płacić podatek, a co za tym idzie dysponują ich danymi.

Podbudowani tym odkryciem ruszyliśmy kilka pięter w dół z listą około 100 adresów, których właścicieli chcemy dorwać. Szybko i brutalnie urwano nam skrzydła. “Ale po co wam? Do czego? Kto? To sie tak nie da.” Okazuje się, że oni nie mogą niby wyszukiwać ludzi po adresach nieruchomości, tylko po jakichś mistycznych numerach. Cóż, poszliśmy więc do prawej ręki Szefa wszystkich Szefów i nagle się okazało, że jednak można wyszukiwać po adresach...

Wydział finansowy zaczął więc pracę. Następnego dnia telefon, że mamy przyjść bo im nie idzie. Po raz kolejny bieg schodami (winda psuje się minimum raz/tydzień, unikajcie jej!) żeby pomóc im w robocie. Okazało się, że nie mamy pomóc, tylko sami to zrobić. I to w następujący, zaproponowany przez nich sposób- idźcie pod każdy z tych adresów, spiszcie sobie kto tam mieszka. Następnie wyślijcie im listy z pytaniem kto jest właścicielem i jak wam odpisze to wyślijcie właścicielom. WTF? Po krótkiej kłótni wróciliśmy do pierwotnego planu, że oni mają to zrobić i koniec kropka.

Nie minęło jednak pół godziny, gdy znowu do nas dzwonią, że ta lista jest zła i mamy to zrobić w tabelce w wordzie, wydrukować i im przynieść. Krew nas zalewa i cholera jasna strzela, bo to trzeba wysłać jak najszybciej, ale ok- robimy i zanosimy.

Minęło kilka dni, poszedłem więc sprawdzić postępy i odebrać może część choć, żeby już zacząć robić. Wchodzę, patrzę, ja pierdolę... Robi się ciągle, dziś ma być skończone, ale dziewczyna (młoda stażystka) wszystko zapisuje ręcznie na kilkudziesięciu małych karteczkach. Pytam, czy nie lepiej zamiast przepisywać odręcznie z komputera to zrobić po prostu kopiuj-wklej i wydrukować? “Nie, bo to się nie zmieści w tych małych kratkach”. Kurw... Odwracam się na pięcie i wychodzę. Po 3 godzinach przyniosła gotową listę, którą jak się okazało z karteczek przepisała z powrotem do nowej tabelki w wordzie i wydrukowała. Nie próbujcie zrozumieć.

W międzyczasie musieliśmy zająć się inną sprawą jednak. Sprawa wyszła do nas z innego wydziału z tego samego urzędu. Mieści się dokładnie piętro pod nami. Załóżmy, że dostaliśmy ją dziś i że jest dziś 25 dzień miesiąca. Każda decyzja, każde pismo w ogóle ma swój numer np. WLiB.4025.11.2011 (czyli, Wydział Lansu i Baunsu, teczka nr 4025-decyzje, 11 decyzja w roku 2011- może kiedyś się Wam to przyda do czegoś) oraz miejscowość, data. Spróbujcie zgadnąć jak długo papierek wędrował jedno piętro wyżej? Chwila napięcia, żebyście od razu nie przeczytali poprawnej odpowiedzi i mogli się chwilę zastanowić i oto rozwiązanie- dwadzieścia trzy dni. Dokument stworzony drugiego przyszedł do nas dwudziestego piątego. Wychodzi na to, że pokonywał około metra dziennie, co może sugerować, że przyniósł nam go ślimak.