"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

środa, 22 czerwca 2011

Dzień dwudziesty siódmy- hot, hot.

Idąc schodami na moje stanowisko bojowe mijam wiele różnych rzeczy. Może nawet byście się zdziwili jakich. No chyba, że sofa stojąca na schodach w urzędzie jest dla Was normą. Dzisiaj jednak mijam trupy much różnej wielkości. Nie zabili ich urzędnicy, Ci są na takie ruchy zbyt leniwi. Żywota też ich nie zakończył jakiś pajęczak, bo jego truchło mijałem wcześniej. Właściwie konającego, a ponieważ mam arachnofobię to z dziką przyjemnością patrzyłem jak zdycha stojąc nad nim niczym szeryf nad zastrzelonym bandytą. Much nie zabiły też żadne podłączone do prądu terminatory. Zabił je upał, a przynajmniej taką mam koncepcję. A ten faktycznie ostatnimi dniami był niemiłosierny.

O ile zazwyczaj pragnę wychodzić służbowo na miasto, o tyle teraz mi się odechciało. Żar lał się z nieba i z urzędników. Pojawiły się też głosy, że od 30 stopni C powinno zamykać się urząd. W sumie i tak nic tu nie robimy, więc nie widziałbym specjalnego problemu. Ale to jeszcze nic. Nasza główna specjalistka bierze miesięczny urlop, a to znaczy, że całe biuro nie będzie mogło wydać ani jednej decyzji, właściwie nic nie będziemy mogli zrobić. Cały lipiec będziemy leżeli brzuchami do góry. No może nie ja, dla mnie zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Tak jak ostatnio robiłem zdjęcia ptasim gniazdom z wysięgnika straży pożarnej. Bajka, nie? Do ich zrobienia potrzeba było tylko 7 osób (dwóch strażaków, operator mapy, znawca ptasich gniazd, szef, zawodnik rezerwowy i ja z aparatem jako jedyny nie bojący się wjechać na wysięgnik) oraz jeden wóz strażacki. Fajnie było, chciałbym więcej.

Ale zamiast tego mam upały. Gdy tylko wychodzę z urzędu słońce roztapia mnie. W urzędzie niewiele lepiej. Nie ma czym oddychać, wszystkie okna pootwierane, przeciągi takie, że jak tylko drzwi się otworzy wszystkie papiery latają. Na jednym piętrze mają tak zabawnie, że jak pootwierają wszystkie okna i drzwi to przeciągu ani troszeczkę. Pod warunkiem, że drzwi na klatkę schodową są zamknięte. Dlatego można im zrobić kawał i na chwilę lekko je uchylić, aby zobaczyć jak kilkudziesięciu urzędasów biega za wnioskami po całym pokoju, a jak dobrze pójdzie to i na ulicę, he he he.

Sytuacja jak więc widać jest niewesoła. Ja wlekę się schodami w górę, a z każdym piętrem coraz goręcej i duszno (ciepłe powietrze jest lżejsze i ulatuje), aż wreszcie docieram do swojego miejsca przeznaczenia. Otwieram drzwi i ogarnia mnie radość. Czas podziękować kolesiowi, co wymyślił klimatyzację! Ożywczy zefir przy zamkniętych oknach, cudowny mikroklimat, miodzio. A żeby było śmieszniej- tylko moje piętro ma klimę, nawet szef wszystkich szefów nie ma jej w swoim gabinecie. A ja siedzę, patrzę przez okno na pomału formującą się burzę i stukam w klawisze mając wokół siebie ciągłe 20 stopni.

Hell Yeah.

niedziela, 12 czerwca 2011

Dzień dwudziesty szósty- jak się pracuje.

Jak się w urzędzie pracuje wszyscy wiecie. Nie pracuje się. To prawda na tyle oczywista jak i nie do końca prawdziwa. Ja lubię pracować w jednym z dwóch zaimplementowanych mi trybach. Albo się opierdalam, albo napierdalam. Nie mam nic do zrobienia? Opierdalam się. Mam robotę? Napierdalam ją i w 20 minut kończę. Urzędnicy mają zainstalowane bardzo ograniczone oprogramowanie i posiadają tylko jeden tryb pracy- opierobota. W skrócie wykonują pracę opierdalając się maksymalnie i wydłużając ją do granic możliwości. Długo czekacie na jakiś urzędowy świstek? Myślicie, że nic z nim nie robią? Nic bardziej mylnego! Dzieje się z nim wiele, tylko powoli. Bardzo powoli.

Przez pierwsze kilka dni roztrząsa się kto i po co napisał do nas wniosek/list/cokolwiek. W tej fazie padają wszelkie możliwe komentarze estetyczne. “No nie, napisał odręcznie”, “Co tu bazgroli?”, “Nie wyjustował”, “Ale krzywo naklejony znaczek”. Sprawdza się co to za delikwent popełnił, a wtedy okazuje się, że to brat sąsiada kogoś z urzędu. Następuje więc druga faza rozpatrywania pisma, czyli dyskusje kto gdzie mieszka, jaki jest i kogo zna. Dopiero gdy to wszystko się ustali przechodzimy do meritum, czyli treści. Trzeba ją przeczytać co najmniej pięć razy i pod żadnym pozorem nie można zrobić tego jednego dnia! Codziennie czyta się to z innej perspektywy co pozwala na dokładne zrozumienie każdego zagadnienia poruszonego w piśmie.

Wtedy okazuje się, że urzędnik do którego trafia dany wniosek nie jest w stanie sam na niego odpowiedzieć. Zaczyna się więc etap konsultacji międzywydziałowych, konsultacji z przełożonymi, konsultacji z radcami prawnymi. Takich spotkań może być nawet kilkanaście, oczywiście każde z kawą i słodyczami. Roztrząsa się to na wszystkie strony, a jeśli pismo przygotował prawnik to już w ogóle tragedia, bo trzeba mu profesjonalnie udowodnić, że się myli podczas gdy zwykłym zjadaczom chleba wystarczy “nie i spierdalaj”.

Tak uzgodnioną treść następnie należy przelać na papier co również trwa. Średnio 3h/A4. Nie do końca zrozumiałem jeszcze ten mechanizm, ale urzędnik piszący cokolwiek stuka w klawisze średnio 10 sekund po czym następuje 2-3 minutowa przerwa. Możliwe, że to jakiś nowy artykuł pojawił się na pudelku, albo nie jest pewien jak sformułować myśl. Czasem trzeba się konsultować w trakcie, aby ustalić czy w tym miejscu ma być kropka, przecinek czy może nowy akapit. Dobrze jest też przerwać pisanie i poczytać darmową Gazetę Wyborczą (chociaż kł... naginają świat przedstawiony do wcześniej przyjętych tez, a przynajmniej 2 razy udało mi się ich na tym dorwać gdy wypisywałem doku...).

Następnie nadchodzi czas drukowania, co jest najszybszym etapem całego postępowania. Chyba, że trzeba wydrukować na A3 między biurami, wtedy blokuje się drukarkę na kilka h. Gdy już dysponujemy dokumentem w wersji papierowej zostaje ona przejrzana przez dwóch dodatkowych urzędników wyłapujących błędy zarówno ortograficzne jak i merytoryczne. Jedna na dziesięć prac przechodzi bezproblemowo, pozostałe trzeba powtarzać, więc wracamy do punktu wyżej i piszemy jeszcze raz, co znów zabiera czas, potem drukujemy i kolejna kontrola.

Jeśli za drugim razem się udało, a to już stosunek 9 do 10, że się uda, to następuje moment pakowania. Znalezienie koperty, zwrotki, wypisywanie- o tym już Wam mówiłem, więc wiecie jak to się robi i ile trwa. Następnie trzeba zanieść to kilka pięter w dół (oczywiście nie tego samego dnia co się zapakowało, bo albo jest już i tak po czasie do którego można składać przesyłki, albo nikomu się iść nie chce), a tam walka ze stereotypem urzędnika. Ogółem, nie wiem jak w innych urzędach, ale w moim jest tak, że im niższe piętro tym bardziej urzędnicze urzędasy tam siedzą. Na moim ósmym jest już całkiem znośnie. Ale na parterze przebiega linia frontu i ciągłych walk “A jak to kurwa zaadresowane? Weź mnie to!” Tak, w opinii wielu urzędników “kurwa” to normalny wyraz używany codziennie w kontaktach międzyurzędniczych. “Nic mnie to nie obchodzi! Zróbcie inaczej! Jak się nie da?! Nic mnie to nie interesuje.” Gdy wreszcie uda się im wepchnąć tę kopertę sprawa nabiera właściwego tempa.

Jest przekazywana Poczcie Polskiej...

czwartek, 9 czerwca 2011

Dzień dwudziesty piąty- podsumowanie.

Nie, nie bójcie się- nie zamierzam podsumować i zakończyć działalności bloga. Jeszcze nie teraz. Podsumowanie miałem w robocie pracy którą wykonałem od momentu w którym zostałem tu zatrudniony. Niestety, był to jeden tylko drobny wycinek tego co zrobiłem, a mimo to całość trwała prawie godzinę. Ale od początku.

Już jakiś czas temu miałem przygotować prezentację multimedialna dotyczącą pewnego tematu i zaprezentować ją szerszemu gronu. Ogółem maksymalnie łączy się to z tym cały telebimem i pozostałymi rzeczami, o których pisałem jakiś czas temu. No więc przysiadłem w 2 dni i zrobiłem prezentacje złożoną z trochę ponad 30 slajdów okraszonych pięknymi ilustracjami ściągniętymi z Wikipedii lub zeskanowanymi z książek. Cud, miód i kilo cukru (żartuję, aż tak droga nie była). Ponieważ, jak wielu z Was wie, ostatnie czym zazwyczaj się wykazuję jest powaga to i folder z tym wszystkim nazwałem nie "Prezentacja", "Praca", czy "Wiekopomne dzieło", a po prostu "Chujów sto". Wiem, że to jest humor na poziomie gimnazjum, ale i ja wyżej intelektualnie nie sięgam. Za każdym razem gdy ponownie musiałem włączyć i coś poprawić w prezentacji miałem przynajmniej tę płytką satysfakcję, że folder nazywa się tak, a nie inaczej.

Wielki dzień zbliżał się wielkimi krokami. Ja, gotowy na wszystko od urodzenia, tylko czekałem na sygnał. Moje dzieło leżało sobie spokojnie skopiowane na pendrive pod niewinnym tytułem "Prezentacja". Z szefem umówiliśmy się na południe w salce konferencyjnej. W moim pięknym założeniu miałem tam być ja, on i ewentualnie ktoś jeszcze. Okazało się jednak, że sala pękała w szwach (co de facto oznacza jakieś 10 osób). Troszkę się stresowałem, głównie tym jak wyświetlić moją pracę.

Pierwotnie miałem nadzieję, że będzie tam jakiś wynawalek, który by mi to umożliwił bezpośrednio z pendrive. Jak się szybko okazało moje nadzieje były niezwykle płonne i oderwane od rzeczywistości. Jak zawsze zresztą. Mam wielki telwizor, wideło i bezprzewodowe urządzonko do którego to ustrojstwo jest podłączone, a do którego od biedy można podłączyć też kompa. No i dupa, muszę biec po laptopa.

Nawet nie wiecie jaki byłem z siebie dumny gdy odpalałem swój komputer na wielkim ekranie. Szczególnie gdy myślałem jak to dobrze, że dzień wcześniej "tak w razie co" zmieniłem nazwę foldera z "Chujów sto" na "Robota". Prezentacja moich wypocin trwała dobrą godzinę, wszyscy byli pod wrażeniem i jeszcze przez następny tydzień gratulowali mi i prosili żeby zgrać dla nich, ich rodzin i przyszłych pokoleń.

Co ja poradzę, że jestem urodzony by być zajebistym. Kolejne prezentacje w drodze, ludzie w urzędzie nie mogą się doczekać.

piątek, 3 czerwca 2011

Dzień dwudziesty czwarty- X-ero.

Co najciężej pracuje w urzędzie?

a)Klimatyzator

b)Wentylator

c)Ksero

Jak zauważyliście, urzędników w ogóle nie ująłem w tym zestawieniu, a prawidłowa odpowiedź to a- Klimatyzator. No, chyba że ja biorę się do pracy, wtedy ksero. Ostatnio sporo w sumie się u nas kseruje i skanuje, jakąś kontrolę mamy i kontrolerzy sobie zażyczyli. Nasz przełożony, nasz pannnn, więc uniżenie z wydajnością chińskich dzieci przyczyniamy się do wyrębu lasów. Oczywiście żartuję, do ich wydajności urzędnikom dużo brakuje. Bardzo dużo. Lepiej byłoby wiec stwierdzić, że robimy to z prędkością z jaką działa ewolucja. No chyba, że ja się za to biorę. Wchodzi to w skład moich obowiązków o czym niedawno ludzie sobie przypomnieli i postanowili mnie wykorzystać. Proszę bardzo. 200 stron do skserowania? Nie ma sprawy.

Okazało się jednak, że materiałów jest znacznie więcej i zostały one podzielone na kilku ludzi, aby symultanicznie nad tym pracowali. I jak łatwo się dowiedzieć, zabrakło dla mnie ksera. Kilka telefonów i już mogę biec kilka pięter w górę i tam odrobić pańszczyznę. Ile człowiekowi może zająć skserowanie 200 luźnych kartek? Biorąc pod uwagę, że wystarczy wrzucić je w podajnik i kliknąć start to niewiele, dokładniej około 15 minut. Niestety, trzeba pilnować żeby to dzieło szatana firmy Xerox nie wciągnęło więcej niż jednej kartki na raz, a niestety ma do tego tendencję. De facto trzeba wszystkie trzymać i zwalniać uścisk tylko dla pierwszej z góry. Mimo tego jednak praca idzie szybko i zupełnie przyjemnie.

Tak więc w ciągu pół godziny skserowałem 200 kartek, ułożyłem je i sprawdziłem czy niczego nie pominąłem, a następnie zaniosłem do odpowiedniego biura w którym stało ksero, którego użyć nie mogłem, gdyż inni tak jak ja mieli go ostro używać ku uciesze kontrolerów. A tam szok, konsternacja i zdziwienie. Okazało się, że tam jeszcze nawet nie zdążyli się za kserowanie zabrać...

Na koniec historyjka z przyjazdu mister prezidenta do Polski. Kojarzycie może taki obrazek (był na JM, Kwejku i innych więc na pewno widzieliście) gdzie w oknie budynku stylizowanego na nasz polski pałac prezydencki jedna postać mówi do drugiej, że niezbyt mądrym żartem na rozluźnienie atmosfery będzie nazwanie samochodu Obamy Barakowozem, a Air Force One- Bambo Jetem, na co drugi kontur postaci pyta, czy może choć nazwać “Bestię” Limurzyną. Najwyraźniej jedna z urzędniczek widziała ten obrazek i czym prędzej przybiegła do nas, aby zmienić całkiem zabawny obrazek na kawał mówiony. Wpada więc do biura i mówi:

-Wiecie jak się nazywa limuzyna Obamy? Limurzyna, haha. A samolot? Jumbo Jet, haha!

W kwestii wyjaśnienia dla tych co nie zrozumieli, Air Force One to zmodyfikowany Boeing 747 potocznie zwany Jumbo Jet. Kocham jak w robocie opowiadają kawały. Każdy spalą.