"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

środa, 23 listopada 2011

Dzień trzydziesty szósty- Nowa Nadzieja (tak, Star Wars).


Trochę przestój tutaj, już mówię dlaczego. Moja umowa o pracę dobiegła końca, toteż miałem trochę biegania. Zresztą nie tylko moja, razem kończyło nas kilkudziesieciu, każdy liczył na jej przedłużenie. Dlatego z wyprzedzeniem, już 3 dni przed końcem umów, szef wszystkich szefów wezwał nas na pogadankę. Na szczęście była krótka i sprowadziła się do stwierdzenia, że przedłuży umowy mniej niż ¼ z nas. Dziękuję, do widzenia. Nie muszę chyba nawet opowiadać jak wszyscy byli uspokojeni tym wystąpieniem i pewni swojej przyszłości. Nie muszę też chyba mówić jakie pielgrzymi od tego dnia poczęły bierzyć w kierunku szefowego gabinetu.
Pamiętacie zapewne jak pisałem dawno temu, że jestem wręcz rozchwytywany. Koniec końców połowa z tych ofert umarła śmiercią mniej lub bardziej naturalną, zostało jednak kilka, w tym takie w których całkiem chętnie bym się widział.
Ale nie, szef wszystkich szefów miał inne zdanie. Wpierw kazał mi robić jedno i już zacząłem się za to zabierać. Po dniu wezwał mnie i oświadczył, że będę robił coś zupełnie innego. I że jest to dla mnie dobre, bo może szybko uda mi się wskoczyć na stałą posadę! Hell yeah! Miałem się zapoznać i powiedzieć czy chcę się w to bawić. Chciałem odpowiedzieć od razu, ale coś mi podpowiedziało żeby skorzystać z okazji dowiedzenia się czegoś więcej.
Poszedłem więc do mojego szefa czekającego już z facetem, który miał mnie wdrażać i się przedstawiłem. Nie wiedział kim jestem i skąd się wziąłem (czy ktoś oprócz mnie ma dziwne deja vu z pierwszą notką?). Zaczął się standardowy wywiad, pytał co studiowałem, czy pracowałem w zawodzie, gdzie pracowałem wcześniej, a każdą moją odpowiedź kwitował słowami “więc nic nie umiesz”. Chciałem już go chwycić przez stół za krawat i pieprznąć w łeb. Strasznie mnie denerwował i z przyjemnością udowodniłbym mu, że się myli, ale w mojej głowie wykluł się inny szczwany plan. Zanim o nim jednak, to wróćmy do wywiadu, bo oto właśnie zadane mi zostało pytanie, którego w najśmielszych snach bym się nie spodziewał.
-Jak pan tu się dostał?
-Dość normalnie. Poszedłem do urzędu pracy rejestrując się jako bezrobotny, usłyszałem że będą różne staże w urzędzie więc zgłosiłem się z CV też tutaj no i poszło. A po 9 miesiącach Szef wszystkich Szefów doszedł najwidoczniej do wniosku, że jestem na tyle dobrym pracownikiem, że warto mnie zatrzymać.
-Nie, ja pytam wprost. Jakie ma pan plecy, kogo pan zna?
Chciałem się odwrócić i powiedzieć “widzi pan? szersze od pana”. Odpowiedziałem jednak tylko, że nawet jakbym jakieś miał to i tak bym mu ich nie zdradził. Niech się głowi. A w odpowiedzi dowiedziałem się, że nie będzie dla mnie pobłażania, a wymagania będzie miał ogromne. W tym momencie zrozumiałem, że kłody pod moimi nogami będą się piętrzyły aż do mojej rezygnacji.
Cóż, tak miło przywitany ruszyłem do swojego biurka, w ramach wdrażania otrzymałem folder z całą podstawą prawną na której będę się opierał, bagatela 50 ustaw i rozporządzeń, a następnie mój nowy mentor zniknął zostawiając mnie sam na sam z tym wszystkim. Ustaw nie trzeba czytać, ustaw trzeba używać więc szybko zarzuciłem ich czytanie na rzecz czytania fejsbuka. Niestety, moja stacja robocza działa z oszałamiającą prędkością sprawiającą wrażenie, że gdybym wysłał do Google list z poleceniem wyszukania, a wyniki odesłaliby mi drogą listową to i tak byłoby szybciej niż używając mojego roboczego kompa. Świetnie.
Drugiego dnia było jeszcze lepiej, ale o tym następnym razem.