"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

poniedziałek, 21 maja 2012

Dzień czterdziesty ósmy- trzy stany skupienia.


Wbrew pozorom nie będziemy dziś rozprawiać na temat wody, choć tej leje się w urzędzie sporo. Dziś wybierzemy się w podróż do samego legowiska bestii, powiedziałbym że wręcz jądra ciemności, mimo że jąder tam niewiele. Ale jak to brzmi, “jajnik ciemności”? Jakoś niespecjalnie. Odegnajcie więc opary siarki i odważcie się spojrzeć wewnątrz wydziału organizacyjnego.
Jak już wiecie zamieszkują go harpie, ale to jeszcze nie wszystko. Harpiom przewodzi sam szeryf, co po części może być źródłem tego, jakie są. I to właśnie one mają trzy stany skupienia- przyjacielski, gdy z Tobą żartują i śmieją się z jakichś ploteczek. Paniusiowaty, gdy podchodzą do każdego z tak zimną wyższością, że człowiek zaczyna powątpiewać w swoją wartość. No i oczywiście harpiowaty, kiedy aby od nich wyjść coś musi umrzeć- możesz to być Ty, może to być Twoje dobre samopoczucie, to dla nich nie ma znaczenia.
Niestety zmianą stanu skupienia nie rządzi logika. Idąc więc po cokolwiek związanego z organizacją trzeba się przygotować, że może nas przywitać zarówno zaproszenie na sernik jak lśniące zimnym blaskiem pazury.
To powoduje, że ludzie starają się unikać tego miejsca w urzędzie za wszelką cenę, co do niedawna mnie śmieszyło, a teraz denerwuje. Ja rozumiem, że można nie chcieć robić niektórych rzeczy. Ja dla przykładu nie chcę wciągać żywych dżdżownic nosem i wyciągać je sobie przez usta, a ponieważ robić tego nie muszę to dżdżownice czują się w moim otoczeniu stosunkowo bezpieczne. Czasami jednak pojawiają się rzeczy, które po prostu trzeba zrobić dla dobra wyższego. Czytaj mojego.
A ja wyrabiam ostatnimi czasy sporo nadgodzin. W weekendy. Po prostu bajka, oczywiście o dodatkowych pieniążkach za to mogę zapomnieć. Miałem dostać urlop. I wszystko byłoby ok, bo wierzcie lub nie jestem wyczerpany pracą tutaj (nie tyle obowiązkami, co trybem ich wykonywania i ludźmi z którymi je wykonuję), gdyby nie to że trzeba to zgłosić do wydziału organizacyjnego. Mój szef nie chce tego zrobić, broni się rękoma i nogami byleby tylko uniknąć wizyty w tamtym przybytku niekoniecznie rozkoszy i stwierdził, że załatwimy to inaczej.
Zgodziłem się, bo dzięki temu co mówił, miałem mieć więcej urlopu niż wynikałoby to z “legalnej” drogi służbowej. Poszedłem więc w sobotę do roboty, jak się okazało przesiedziałem kilka godzin bez sensu i jakiejkolwiek potrzeby. Nie miałem nic do zrobienia i właściwie zmarnowałem kolejny dzień. Urlop miał mi to wynagrodzić. Miał. Okazało się, że co prawda dostanę dzień wolny, ale nie będzie to urlop. Nie będę też mógł sobie wybrać kiedy go wykorzystam. Musiałem zrobić go sobie w najbliższy poniedziałek i w zupełnie chorym trybie pod tytułem “przyjdź o 7 do roboty, podpisz się i możesz iść do domu, do 15 nie wychodź z domu i miej telefon przy sobie jakbyś szybko musiał wrócić”. Poziomu mojego wkurwienia nie jest w stanie opisać żaden ludzki język. Zacząłem się już uczyć języka piekła, żeby jakoś jednak wyrazić moje zdenerwowanie i dać upust emocją, jednak biorąc pod uwagę, że różnica w wymowie jednej sylaby zmienia wyartykułowanie mojej wściekłości w przyzwanie antychrysta i zapoczątkowanie końca świata, będę musiał sobie odpuścić i po raz kolejny dać się zagotować gniewowi w środku wyobrażając sobie jak powoli i brutalnie zabijam każdego z moich współpracowników.

wtorek, 8 maja 2012

Dzień czterdziesty siódmy- szeryf.


Długo nie pisałem, bo musiałem odpocząć od tego wszystkiego. Teraz cholera nie wiem co opowiedzieć wpierw. Pamiętam, że jakiś czas temu pisałem chyba, że poziom głupoty przekroczył wszelkie normy i szczerze powiedziawszy do dziś rośnie. Oczywiście w 99% to zasługa Dziada z którym ostatnio rozpętałem małą zimną wojnę, ale do niego wrócimy później.
Wprowadzimy więc nową postać do tej narracji. Postać złego szeryfa i to dość dosłownie, bo raz że jest zła, a dwa że gdyby mój urząd porównać do miasteczka, to on byłby w nim szeryfem. Jego głównym zadaniem jest dbanie o porządek i żeby wszystko w miarę dobrze się kręciło. Swoisty nadzorca niewolników stojący nad urzędnikami z batem. Gdyby nie on i całe zło jakie w nim drzemie to w tym urzędzie nawet klimatyzacja by nie pracowała.
Najgorsze w nim jest to, że jest bardzo niepozorny. Na pierwszy rzut oka zwykły, dobrze ubrany starszy mężczyzna. Ten jego obraz usypia czujność i bardzo szybko można się przekonać o tym jak wielkim cholerykiem jest. Zabawne jak wyraźnie widać jak złość w nim narasta np. w trakcie rozmowy. Szybko wchodzą dynamizatory w postaci najróżniejszych kurw, głośność osiąga maksimum, jego twarz nabiera czerwonej barwy. Mimo, że jest bardzo inteligentny to chyba nie opanował umiejętności zamykania drzwi. Zamiast użyć klamki zawsze musi nimi trzasnąć, o pardon, pierdolnąć że niemal z futryny wypadają. Nawet drzwiami do swojego biura. Jego wyjście z jaskini lwa oznajmia głośne, niosące się echem JEB, a następująca seria kolejnych JEB, JEB, JEB pozwala określić kierunek jego przemieszczania się, niczym grom wskazujący burzę. Jeśli są coraz głośniejsze, wszyscy wkoło zaczynają być nerwowi. Z biurek znika kawa, ciasto i Pani Domu, nagle pojawiają się sterty dokumentów. Word zastępuje Pudelka, telefony są odkładane i wyciszane, a pośród tego wszystkiego niesie się cichutkie “Zdrowaś Mario...”
Osobiście raz w życiu miałem okazję ujrzeć jak nawiedza moje biuro i raczej szybko tego nie zapomnę. Dzień był piękny do momentu gdy po urzędzie nie rozniosło się echo trzaskających drzwi, echo narastające z każdymi kolejnymi pokonanymi przez Szeryfa odrzwiami. Wreszcie słychać było wyraźne, mocne, szybkie kroki i wiadomym się stało, że będziemy mieli odwiedziny. Pełna panika, pełna mobilizacja w symulacji pracy. Wtem drzwi z ogromną siłą rozwierają się do maksimum. Widać, że dawno tu nie był i nie pamiętał, że tuż za tymi drzwiami stoi regał z dokumentami, które w tej chwili zaczęły z wielkim hałasem spadać z rozchwianego po uderzeniu drzwiami regału. Szeryf zaczął się witać z nami “Co do kurwy...” na co jeden z moich współpracowników nie wytrzymując ciśnienia rzucił się ratować dokumenty zupełnie zapominając o plątaninie kabli jaką mamy w biurze toteż niemal od razu wylądował twarzą u stóp Szeryfa. Ten nic nie mówiąc odwrócił się i wyszedł zostawiając po sobie zniszczenia, rannych i kolejne donośne JEB.
O nim jeszcze historie będą. Mam nadzieję, że bardziej regularnie już.