"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 14 grudnia 2012

Dzień sześćdziesiąty piąty- o życiu i śmierci.


Czasami gdy siedzę tutaj w biurze bywam mocno zdołowany. Zazwyczaj spowodowane jest to moim bujnym życiem osobistym sprowadzającym się do zbierania kolejnych klocków w Minecraftcie i odstresowującego mordobicia w Saints Row III. Czasem jednak powodem jest Dziad. I to nawet nie cała jego żałosna egzystencja sprawiająca, że człowiek poznaje nowe poziomy upadku ludzkości. Czasem wystarczy zamknąć oczy, zapomnieć kim jest i zacząć słuchać jak mówi o zdrowiu, czyli głównie o śmierci.
Dla niego każda choroba, każde schorzenie to śmierć. GMO to śmierć. Nawozy to śmierć. Szczepionki i leki- śmierć. Lekarz to właściwie grabarz. Zioła i alkohol to... a wcale, że nie śmierć bo jedyne zdrowie. Ostatnio wynikła niezwykle inteligentna jak na mój wydział dyskusja o cenie książek. Co prawda przy tym Szef zwierzył się bez cienia wstydu, że książek nie czyta, no ale dyskusja była. Dziad z kolei książki kupuje, ale bardzo specyficzne i dobierane według specjalnego klucza, oddajmy mu głos:
“Książki są drogie, ale ja kupiłem sobie ostatnio poradnik medyczny. Kosztował aż 30 zł (taka droga książka...- dop. autora), no ale policz sobie. Wizyta u lekarza to jakieś 50 zł i ile trzeba chodzić, a tak wydasz raz i zaoszczędzisz.”
Esencja Dziada. Paradoksalnie do lekarza jednak chodzi i żegna się z życiem, bo czeka go ciężka operacja. Przygotowuje zaległe pisma, żebyśmy mieli zrobione (no, podziwiam, wysiłek całych 30 sekund), mówi co zrobić jakby już nie wrócił i ciągle kombinuje jakby jej uniknąć. Myślicie pewnie co się stało? Przeszczep serca? Nerki? Nie. Operacyjne usunięcie żylaków kończyn dolnych... Zorietnowani medycznie wiedzą o co chodzi. Dla niezorientowanych- zabieg właściwie kosmetyczny, wypisują około godzinę po zabiegu do domu. Ale on już wie, że tego nie przeżyje. Możliwe, że to przeświadczenie związane jest z tym, że nie zaszczepił się przeciw żółtaczce przed zabiegiem “bo po co, a szczepionki to śmierć”.
Jak widać jego życie jest ciągle zagrożone. Jak sam mówi- nigdzie nie czuje się bezpiecznie w tym kraju. A to w kontekście nieszczęśliwego wypadku jaki miał miejsce niedawno, gdzie pieszy został potrącony, a właściwie przejechany. Moment na spełnienie przez mój blog misji edukacyjnej- idąc ulicą, szczególnie po zmierzchu rozglądajcie się nie tylko przy przechodzeniu na drugą stronę jezdni, ale też jak idąc chodnikiem mijacie wjazdy, podjazdy, jakieś mało używane drogi wewnętrzne, osiedlowe, etc. Trwa to ułamek sekundy, a nawet jeśli na życiu Wam nie zależy, to przynajmniej nie dacie powodu Dziadowi żeby zatruwał pesymizmem moje życie. Z góry dzięki.
Wracając do wypadku- stało się. Przechodził akurat przez taką drogę wjazdową do kilku przedsiębiorstw, po godzinach pracy mało uczęszczaną. Żadnych pasów, świateł w tym miejscu nie ma, czarna kurtka, długo po zachodzie, mgła, facet skręcający nie zauważył i przejechał. Pieszy zmarł. Obaj mogli zachować większą ostrożność, to może nic by się nie stało, jednoznacznie winnego raczej bym nie ośmielił się wskazać (szczególnie, że jako kierowca doskonale zdaję sobie sprawę z częstej brawury pieszych w ogóle nie przyjmujących do wiadomości faktu, że samochód nie wyhamuje na dystansie 1 metra). Ale Dziad już wie kto jest winnym, wręcz mordercą. Oczywiście kierowca, który (według Dziada) celowo rozjechał pieszego na chodniku.
Długo staraliśmy się mu wytłumaczyć, że w tym miejscu nie ma chodnika, nie ma nawet wyznaczonego przejścia, że ta przerwa w kostce pod postacią asfaltu nie jest zrobiona dla jaj, żeby chodnik nie był taki jednolity, że do tych kilku firm samochody, w tym wszelkiej maści ciężarówki, nie dojeżdżają chodnikiem. Ale nie. Dla niego to chodnik, bo on tam chodzi i koniec kropka.
Pomijając to, że ciągłe rozprawianie o śmierci i niebezpieczeństwie mnie dołuje, to jest coś śmiesznego w tym jego zmartwieniu rysującym się na jego licu za każdym razem gdy brak wiedzy i fantazyjne wyobrażenia o świecie, które sprawiają że czuje się zagrożony, dyskryminowany i nie chroniony przez państwo w czasie gdy z premedytacją wbiega pod nadjeżdżający pociąg uważając, że na torach ma pierwszeństwo.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Dzień sześćdziesiąty czwarty- tak to się robi.


Tak się złożyło, że trzeba było dziś ruszyć w teren. Lubię wychodzić latem, słońce świeci, dziewczyny niewiele mają ubrane, ale zimą? Tzn. w sumie jesienią, ale już jest zimno, mokro, mgła, szybko robi się ciemno. Wizyta na jakimś kompletnym zadupiu, ciężkie rozmowy o grubych pieniądzach i w dużym gronie zjechałym się z połowy województwa. I do tego jeszcze mój szef. To nie mogło skończyć się dobrze.

Ale ok, zacznijmy od początku. Mój wydział robi różne dziwne rzeczy, jak już wiecie okołoprzyrodnicze także. I potrzebujemy założyć taki jeden czujnik. Powiedzmy, że na zaporze, do monitorowania wody. Dość drogie to ustrojstwo, ale wszystko sponsorujemy my. Jedyne co chcemy od spółki zarządzającej tą zaporą, to żeby nam pozwolili przeprowadzić wszystkie roboty (ograniczające się do zamocowania metrowej rurki i urządzenia na niej) i zapewnienia możliwości podpięcia się do prądu. Nic więcej- urządzenia, materiały, wykonanie, wszystko zapewniamy my. Oczywiście słysząc to przedstawiciele spółki od razu się uśmiechnęli i postanowiliśmy po ustaleniu miejsca przymocowania od razu spisać to co postanowiliśmy. I zaczęła się jazda.
Pierwsze co, to dostarczenie prądu. Ta zapora tylko spiętrza wodę, nie produkuje energii, toteż sama spółka nią zarządzająca musi opłacać rachunki za prąd i się z jego zużycia rozliczać. W związku z tym naturalne wydawało się mi i moim rozmówcom, że przy podłączeniu zainstalujemy też licznik. “Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak żydzi”. Ale oczywiście szefowi to nie pasowało. Do tego ma bardzo głupi zwyczaj, że głośno gada i nie daje nikomu skończyć zdania. Wprowadził tym nagle cholernie nerwową atmosferę, bo prezesowi spółki wydawało się, że na niego krzyczy dodatkowo sugerując, że rozliczać się będziemy pod stołem i właściwie nie wiadomo jak i na jakiej podstawie. Więc z jednej strony zaczęło się coraz głośniejsze “ale proszę pozwolić mi dokończyć!”, a z drugiej próba zagłuszenia tego przez mojego szefa “ale to tylko 10 zł rocznie!” (mam wrażenie, że według niego zwycięstwo w negocjacjach polega na zagłuszeniu rozmówcy).
Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, coraz więcej ludzi zaczęło się włączać do tej jałowej dyskusji polegającej na uświadomieniu mojego szefa, że w normalnych okolicznościach normalni ludzie chcą się normalnie rozliczać między sobą. Przerwałem to głośno prosząc o cukier do kawy (mimo, że nie słodzę) i gdy na chwilę wszyscy zamilkli przekazałem szefowi, że założymy ten licznik. To tylko 10 zł rocznie i sam licznik tego nie zmieni, a właściwie będzie nawet taniej, bo to nowe urządzenie i pobiera jeszcze mniej prądu niż te co dotychczas mieliśmy. Ok, kryzys zażegnany. Przynajmniej do kolejnego punktu umowy.
W nim postanowiliśmy zapisać, że jako urząd i inwestor tych wszystkich prac, zobowiązujemy się do pozyskania wszystkich wymaganych prawem pozwoleń. Logiczne, no nie? Szczególnie, że sami sobie je wydajemy, na zasadzie idę piętro niżej, mówię “Czółko Zenek, wystaw mi taką i taką decyzję” i za godzinę ją odbieram. Ale nie, Szefowi to też nie odpowiadało. Prawie kawą się zaksztusił, gdy zaczął wykrzykiwać pierwsze “nie”. Wszyscy ze zdziwieniem na niego patrzymy, a on machając łapami zaczyna wydawać z siebie nieprzemyślane rozwolnienie werbalne.
-Nie, nie, nie! Nie piszmy tego. Proszę państwa, dogadamy się tutaj. Wiecie ile z tym roboty będę miał? Ile czasu zanim wszystkie pozwolenia. To i rok minie. Nie, nie. Tutaj to załatwmy.
Wszyscy spojrzeliśmy po sobie i pierwszy odezwał się inżynier tej spółki, specjalista ds. budowy i projektowania.
-Proszę pana, ale to nie wymaga jakiejś wielkiej ekwilibrystyki prawnej. Nie budujemy nic nowego, to są tylko drobne roboty na zgłoszenie, najpóźniej za miesiąc będziecie mieli wszystkie pozwolenia...
-Nie, nie, nie, nie!!! Żadnych pozwoleń!!! Pan spojrzy jak się buduje autostrady!!! Jak długo!!!
Tak. Mój szef właśnie porównuje problemy w budowach autostrad z przykręceniem metrowej rury do już istniejących mocowań. I wykłada to wykształconemu budowlańcowi z 20 letnim doświadczeniem. Zapadła krępująca cisza. Ludzie, z którymi się spotkaliśmy pewnie starali się zrozumieć, dlaczego przedstawiciel urzędu proponuje załatwianie wszystkiego pod stołem bez zezwoleń, ja paliłem się ze wstydu, że mnie z nim łączą, a szef popijając kawę pewnie cieszył się z wygranych negocjacji bo ostatnie zdania wyjątkowo głośno wykrzyczał.
W końcu prezes spółki się wyprostował i powiedział:
-Proszę mi wyjątkowo nie przerywać. Wpisujemy tutaj, że zobowiązujecie się do uzyskania wszystkich wymaganych prawem pozwoleń, a gówno mnie obchodzi czy je będziecie mieli, albo możemy w tej chwili się pożegnać, bo nikt z nas tej umowy w innej formie nie podpisze.
Szkoda, że nie widzieliście miny mojego Szefa, gdy dotarło do niego, że jednak niczego nie wynegocjował. Od razu przypomniały mi się jego poprzednie negocjacje, gdy jeden facet wykonujący prace na zlecenie z naszego wydziału chciał za nie 1000 zł. Szef zadzwonił do niego i powiedział szybko i głośno coś w ten deseń: “Panie, to za dużo, jakie 1000 zł, to co najwyżej 400. Tyle zapłacimy, na pewno, pan się nie martwi.” i rozłączył się zanim rozmówca zdążył odpowiedzieć. Następnie pochwalił się nam, że zbił 600 zł, a 3 dni później przyszła od wykonawcy faktura na 1000 zł.
I tak zakończyły się te negocjacje. Niczego nie wynegocjował, co nawet dobrze bo to co chciał wynegocjować było idiotyczne, ale zrobił z siebie, mnie i urzędu jakieś chore pośmiewisko, które chce zrobić wszystko nielegalnie, pod stołem i z obejściem większości cywilizowanych norm...