"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

wtorek, 15 stycznia 2013

Dzień sześćdziesiąty siódmy- puka zawsze trzy razy.


Oczywiście listonosz. A to dlatego, że dostaliśmy dziś pismo. Pismo, jak pismo, dostajemy ich dziennie... No może nie dziennie. Dostajemy ich tygodniowo ze dwa. Ale to miało wyjątkowego nadawcę. Poziom Premiera - Prezydenta - Rady Ministrów. Szczegółów oczywiście zdradzić nie mogę. Byłoby całkiem standardowe, gdyby nie to, że jest nie dla osób trzecich, tylko do użytku służbowego. Po polsku i angielsku zostało to nakreślone dość wyraźnie- tylko dla adresatów, jeśli ktoś przypadkiem by wszedł w jego posiadanie, ma natychmiast zgłosić ten fakt nadawcy i najlepiej szybko zapomnieć o treści.
Nie ma się czym podniecać, serio. Treść zupełnie mętna, sprowadzająca się do instrukcji komu mamy przekazać załączniki, a jako że są ogłoszeniem, to mamy przekazać to wszystkim. To co miało pozostać nie ujawniane, to imiona, nazwiska, stanowiska, adresy i numery telefonów nadawców.
No dobra, ponieważ to był mail, to ściągnąłem załączniki i po napisaniu zgrabnego maila “proszę wydrukować i umieścić na tablicach ogłoszeń” zacząłem wpisywać adresy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie przyszedł w tym momencie Szef.
-Nie, nie pisz tak. Skopiuj to całe co nam przysłali nam.
-No, ale tu piszą, że nie mamy tego w całości puszczać dalej.
-No to skseruj całe, oprócz tego, że nie mamy tego robić.
-Ale jak, przecież wyraźnie, nawet w dwóch językach napisali, że nie mamy.
-Wiem, ale wtedy nikt tego nie wywiesi, bo my nie jesteśmy poważni.
No w tym ma rację, nie jesteśmy poważni. Ale nie od tego są przepisy i ustawy i w ogóle prawo, według którego sprawujemy jako administracja pewną władzę, żeby samemu budować przeczucie, że nas nie ma co słuchać. Poza tym...
-Dobrze, tylko że w tym piśmie nikt nie nakłada na nas obowiązku dopilnowania wywieszenia tego. Czy w ogóle czegokolwiek. Mamy tylko przesłać dalej załączniki. Co z nimi zrobią, to już ich sprawa, ale biorąc pod uwagę, że to “nazwa instytucji mocno charytatywnej” lub “nazwa instytucji mocno pomocowo społecznej”, to chyba jednak w trosce o obywateli wydrukują tą jedną kartkę i gdzieś ją przywieszą.
Zapadła cisza, w której słychać było pracę zardzewiałych trybików, gdzieś wewnątrz skalpu Szefa. Zrodziła się we mnie nadzieja, że może przestanie mi przeszkadzać w pracy i pozwoli zrobić to tak, jak zrobione być powinno. Myliłem się.
-Nie, wyślij to tak jak mówiłem. Jeszcze ktoś się do nas przyczepi, że czegoś nie zrobiliśmy, musimy się zabezpieczyć i pokazać skąd to do nasz przyszło, to będą nas trochę szanowali.
I tak to wygląda zawsze. Szef stara się ze wszystkich sił zasłonić kimkolwiek, kim tylko może. Dorobił się jakiś czas temu kolejnej pieczątki, tym razem “z up. Szefa wszystkich Szefów”. Mimo to, w ogóle jej nie używa. Z KAŻDYM pismem biegnie (właściwie ja muszę biec) do Szefa Szefów, żeby podpisał. Zasięgnąłem języka i co się okazało, że Szef wszystkich Szefów nie ma pojęcia, że mój Szef ma taką pieczątkę. Gdyby wiedział, NIGDY nie podpisałby żadnego papieru, bo nie po to są nadawane upoważnienia, żeby ich nie używać. Ale mój Szef się Szefowi Szefów nie przyzna, bo wtedy nie mógłby już podtykać komuś innemu papierów do podpisu, a co za tym idzie odpowiedzialności, mydląc to wszystko “bo tak będzie poważniej”.
Tak samo ma się to, gdy trzeba iść na jakieś spotkanie coś ustalić, zawsze ciągnie za sobą nie wiadomo ilu świadków. Ostatnio dzięki niemu na spotkanie, które miało być rozmową właściwie w cztery oczy było... Uwaga... 8 ludzi. Pościągał 6 różnych ludzi, żeby mieć świadków, że wszystko było ok i jest załatwione dobrze, a sprawa miała dotyczyć... Właściwie nie było żadnej sprawy, to miała być luźna, wstępna rozmowa, a do ustalania faktów mieliśmy przejść w późniejszym terminie... No ale trzeba się zabezpieczać...

piątek, 4 stycznia 2013

Dzień sześćdziesiąty szósty- taki los.


Większość ludzi śmieje się z mojej pracy, no takie życie, że jako urzędnik nie wzbudzam powszechnego zachwytu, a tym bardziej szacunku. Mimo, że powinno być trochę inaczej i powinienem dawno dostać medal czy inny order za zasługi, z których główna jest taka, że jeszcze nie zabiłem ani Dziada, ani Szefa. No i, że jeszcze nie podłożyłem bomby pod ten burdel, tzn urząd.
Dzisiaj będzie przykład tego, z czym na co dzień się muszę zmierzyć, jak z drobnych głupot ewoluuje poważny problem. Oto prosta sprawa, Szef musi coś zrobić. Cokolwiek, powiedzmy, że napisać sprawozdanie dla innego wydziału. Siada u siebie w gabinecie i stuka. Nie mija 30 minut, gdy słyszę, że mam przyjść i już wiem o co chodzi.
Szef nie ma pojęcia co robi. To tak trochę jakbyście małpie dali maszynę do pisania- siedzi i stuka w klawiaturę w nadziei, że wszystko samo wyjdzie. Ale nie wychodzi. Nagle okazuje się, że wszystko jest poprzestawiane, jakieś bezsensowne ilości spacji i enterów, popieprzone marginesy, wcięcia, wstawione krzywo sformatowane tabele, nie wiadomo co się dzieje, a do tego błąd ortograficzny na błędzie i praca nie na temat.
-Weź to popraw tu jakoś.
-Ale jak?
Pytam dość szczerze. Jak mam napisać sprawozdanie z rzeczy o których nie mam pojęcia, nie mam pojęcia jak samo sprawozdanie się pisze, a co dopiero o rzeczach tam zawartych. A koleś, dyrektor wydziału, pracujący i zajmujący się tym od 20 lat, mówi do mnie:
-Nie wiem, ja się nie znam. Zrób, żeby było dobrze.
Nic więcej, zero pomocy, zero inicjatywy, zostawić i problem z głowy. Bo problem faktycznie z głowy, jeśli ja się nim zajmę to wiadomo, że będzie w końcu zrobiony. Więc siedzę i kurwuję pod nosem, bo przy swoim biurku zostawiłem inne sprawy, których też nie wiedzieli jak zrobić, ale które rzucić musiałem, żeby zająć się kolejną. No nic. Gotowe, teraz tylko nagrać na płytkę.
Komputer szefa- mówiłem już. Domyślcie się sami, co się dzieje z komputerem, na którym orangutan stuka w klawiaturę bez ładu i składu. No właśnie, niezbyt działa, więc mimo szczerych chęci nie jestem w stanie tego wypalić. No dobra, to pendrivem przeniosę do siebie i u siebie to zrobię.
A gówno! Bo ja jak tylko cokolwiek wetknę w USB to od razu komp mi wysiada. Nie pytajcie, sam tego nie rozumiem. Przesyłam siecią, nie mogę wydrukować, bo poprzednim razem gdy coś wetknąłem w USB i trzeba było ponownie stawiać system informatyk ustawił mi profil admina, do którego nie mam dostępu i przy okazji nie dał mi żadnych uprawnień. Tyczy się to też np. NERO.
No to kolejny punkt, komputer dziada. A ten jest najstarszy ze wszystkich i nie ma nagrywarki.
Kolejna stacja. Zagracona do niemożliwości i właściwie przez to nagrywanie nie chce wystartować. Tzn. może po paru dniach wystartuje, może to wina tych kilkunastu tysięcy rzeczy w Koszu, albo miliardów ikonek na pulpicie z folderami wypełnionymi milionami kopii tego samego.
Lecę więc do informatyków z pendrivem, Ci siedzą nad jakimś rozkręconym laptopem i drapią się po głowach mówiąc, że teraz są zbyt zajęci, a termin goni bo oczywiście dziś mija, a Szef zapomniał, że miał to zrobić.
W ramach ratowania sytuacji pada decyzja, żeby może to wydrukować, a na CD dostarczyć w późniejszym terminie. Szybki telefon i zielone światło, a skoro mam już to u siebie, to od siebie drukuję. 40 stron. Skończyło, biorę, przeglądam- toner się kończy, po 3 pierwszych kartkach reszta jest nie do rozczytania. Okazuje się, że już od 1,5 miesiąca się kończy i Dziad potajemnie zamiast zamówić nowy to postukuje nim regularnie, żeby wycisnąć wszystkie resztki. Po takim czasie niestety nic już z tego nie wyciśniemy. Telefon do informatyków rozwiewa wszelkie wątpliwości, czy może jednak pracuję w normalnym miejscu, bo okazuje się, że nie mają tonerów na stanie i zamówią za dzień może dwa. Drukarka u Szefa też leci na oparach i też nie mają do niej tuszu, ale jakoś te 40 stron się dało.
Teraz zaczyna się jazda- trzeba wydrukować kilka stron większego formatu A3. Mamy kilka takich drukarek w urzędzie i zgadnijcie co? W ostatniej tusz się skończył 2 dni temu i wszyscy czekają aż wreszcie będzie dostawa...
Ostatecznie skorzystałem z usług pobliskiego punktu ksera. Niby nic, niby pierdółka, rzecz do załatwienia w 20 minut. Jednak jak widzicie, przez chorą organizację, a właściwie jej kompletny brak to co proste staje się węzłem gordyjskim i tak jak w tym przypadku oczekuję Aleksandra, który jednym szybkim cięciem to rozwiąże.