"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 7 marca 2013

Dzień siedemdziesiąty- poważni ludzie, poważna demokracja.


Żyjemy w państwie demokratycznym. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, oprócz tego że jako społeczeństwo nie umiemy z niej korzystać. Widać to po zorganizowaniu polaków, ich udziału w życiu publicznym, w organizacjach pozarządowych.
Urząd, to nie instytucja demokratyczna. Służymy demokracji, służymy społeczeństwu (przynajmniej docelowo), ale nie macie na nas zbytniego wpływu. Może to i lepiej, bo w systemie, w którym głos idioty ma taką samą wartość, co głos profesora, raczej działanie urzędu by się nie poprawiło. Organem demokratycznym jest za to rada, która działa przyczepiona do naszego urzędu jak rzep psiego ogona. Choć w tym wypadku raczej powiedziałbym, że hemoroidy do dupy.
Patrząc na jej skład wpadam w głęboką zadumę nad stanem naszej demokracji nastawionej na premiowanie jednostek o najlepszych układach wybijających ich na początek list wyborczych, skąd mogą na plecach kolegów dopchać się do koryta. Fakt na dziś- z jednej listy startował aktualny członek  parlamentu i mój znajomy. Znajomy dostał 3 razy więcej głosów, ale (a raczej mimo to!) był na jakimś 13 miejscu na liście. Cała lista zdobyła za mało głosów, więc dostał się koleś, na którego zagłosowało mniej ludzi, ale dzięki znajomością był na 1 miejscu. Gdzie sens? Gdzie logika? O demokrację to już w ogóle pytał nie będę.
Wracając do naszej rady- oprócz tego, że wybierani są w tak wspaniały sposób, to dzięki temu przyspawani są do stołków. Dopóki nie odwalą czegoś ostrego, to nic im nie grozi. Latami wyrobili sobie pozycję, znajomości i pierwsze miejsca mają pewne. Zmiksujcie sobie to z często (nie u wszystkich- to racja, ale u jakiejś ⅓?) niskim poziomem kultury osobistej i wiedzy, a będziecie mieli obraz ludzi, których dobrowolnie się wybiera (ja też ich niestety wybieram, bo nikogo jak już mówiłem, nie obchodzi, że głosuję na kogoś innego). Obraz nie męża stanu, ale jakiegoś prymitywnego watażki z głębi afryki. Nigdy nie miałem o nich dobrego zdania, ale po ostatnich przygodach jest ono jeszcze gorsze.
Kolega z innego wydziału coś tam źle zrobił. Źle nie w sensie prawnym, ale egzekwując to co musi robić w pracy (jest 3 lata starszy ode mnie, więc też młody, nie przesiąknięty jeszcze urzędową zgnilizną), nadepnął komuś na odcisk. Ten poskarżył się znajomemu członkowi rady, a ten wspierając wyborcę (no bo przecież nie szwagra, czy kumpla od oranżady...) postanowił dobrać się do dupy urzędnikowi. Na sesji, czy jakiejś naradzie odczytał takie przemówienie, że wszyscy byli w szoku, szczególnie, że obiegowa opinia akurat o nim głosi, że ma problemy z umiejętnością podpisania się.
No ale ok, takie jego prawo, żeby dociekać i kontrolować działanie urzędników. Vox populi... Szybko zapadła decyzja, żeby zwołać nadzwyczajne posiedzenie którejś z komisji, żeby dokładnie prześwietlić postać i działalność mojego kumpla. Ten oczywiście rzetelnie się przygotował, w 2 dni miał gotowe sprawozdanie za ostatnie 3 lata swojej działalności, gdzie średnio ma (sam!) około 150-200 spraw rocznie. I samemu potrafi je ogarnąć, załatwić w terminie, nigdy nie było na niego skargi, klienci tak zadowoleni, że nigdy takich nie widziałem. Widać, jak się chce, to można normalnie pracować też w urzędzie. Wieszam psy na każdym, nie mam za grosz litości dla tego morza nierobów jakim są urzędy, nawet z siebie nie jestem do końca zadowolony, ale o nim ciężko mi coś negatywnego napisać. Szczególnie, że żeby zdążyć z tym sprawozdaniem z własnej woli przychodził do roboty godzinę wcześniej i zostawał godzinę dłużej. Rzecz niewyobrażalna w urzędzie.
Nadszedł czas posiedzenia komisji. Przyszło kilku członków rady, większości się nie chciało tym zająć bo sprawa z góry głupia i nie ma sensu się nią zajmować. Sala wysprzątana, na stołach kawa, ciasto, mikrofony do nagrywania przebiegu obrad. Wszystko się zaczyna i powoli rozkręca. Pada pytanie:
-Co pan robi?
-Robię to, to i to.
Facet wymienił wszystko co robi, w skrócie wszystko, czego dotyczy te 100+ spraw co roku.
-A poza tym?
-Nic, to moja praca i moje obowiązki.
-Czyli nic pan nie robi?
Zaczęła się kłótnia, czy 150 spraw w rok dla jednej osoby to nic. Przypomnę, że niedawno na blogu pisałem, że są u nas wydziały, które mają na 3 osoby 1-2 sprawy miesięcznie. Posiedzenie jednak trwa dalej i padają kolejne pytania od członków rady:
-Dlaczego robi pan, co robi?
-No bo tak jest zapisane w ustawie...
W tym momencie przewodniczący komisji WYŁĄCZA mikrofony, by przed ich włączeniem powiedzieć tylko
-Nie pierdol mi tu o jakichś ustawach.
Wow. Po prostu, wow. Wisienką na torcie było to co nastąpiło zaraz po tym. Pytanie:
-Skąd się wzięła ta-i-ta część pana pracy?
-Jak to skąd? Półtora roku temu, gdy przedstawiłem ten projekt, rada go przegłosowała i przyjęła jako uchwałę nr...
W tym momencie facet zadający to pytanie wstał, rzucił “kurwa mać” i wyszedł z sali trzaskając drzwiami.
Wnioski ze spotkania? W normalnej rzeczywistości członkowie rady posypują głowy popiołem i zaczynają rozwiązywać sudoku, żeby poćwiczyć mózg. W urzędowej rzeczywistości? Wniosek o obcięcie urzędnikowi etatu i zapowiedź dalszych, jeszcze bardziej szczegółowych kontroli.