"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 25 kwietnia 2013

Dzień siedemdziesiąty czwarty- poszukiwanie sensu życia.


Je już dawno zarzuciłem, a przynajmniej w urzędzie- tu go nie było, nie ma i nie będzie. Dlatego skupiłem się na szukaniu innych rzeczy. Dziad znów na chorobowym, trzeci tydzień mu leci. Podejrzane jak dziewczyny w szatni, ale niech mu będzie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie to, że akurat teraz jest do załatwienia wszystko co ma do zrobienia przez cały rok. Więc właściwie gdy wróci będzie miał robotę na cały 2013 już gotową i w spokoju będzie mógł poświęcić swój czas na zatruwanie innym życia.
Z tym załatwianiem jego spraw wiąże się jeden zasadniczy problem. 99% rzeczy, które robimy w urzędzie to praca wtórna. Najwięcej czasu zajmuje za pierwszym razem, potem pod gotowca podstawiacie tylko wybrane dane. Pozwolenie na dłubanie w nosie? Proszę bardzo, biorę sobie plik, wstawiam dane osobowe, zmieniam datę i drukuję. Dlatego dziwi mnie, że wydawanie niektórych decyzji trwa tak długo- nie miejcie wątpliwości, jeśli czekacie na jakąś 2-3 tygodnie to czekacie na to, żeby w gotowe pismo urzędnik wstawił aktualną datę i wasze dane, czyli coś co średnio rozgarniętemu człowiekowi zajmuje jakieś 45 sekund łącznie z drukowaniem i pieczętowaniem. 5 sekund na podpis i 30 na zaadresowanie i zaklejenie koperty. Razem liczmy, że 2 minuty pracy i dajmy nawet 10 minut na zastanowienie się czy decyzja ma być pozytywna czy negatywna i 3 minuty na przeczytanie wniosku. Razem, jakieś 80% decyzji z mojego urzędu (i z innych pewnie bardzo podobnie) powinno być załatwione w góra 20 minut.
Ale wracamy do meritum- trzeba załatwić sprawy za Dziada, więc najłatwiej znaleźć po prostu te pisma z zeszłego roku, podstawić inne dane, wydrukować i wysłać. No tak, znaleźć. Ja od kiedy pracuje wprowadziłem sobie ściśle przestrzegany porządek- mam jeden folder, w którym trzymam wszystko, on jest podzielony na kategorie spraw, w których z kolei są same sprawy opisane swoim numerem. Już zaczynam myśleć, czy może by do nich tagów nie zacząć dodawać, żeby wyszukiwanie było jeszcze łatwiejsze. Gdy mam coś zrobić to patrzę tylko jaki numer wcześniej miała podobna sprawa, odszukuje go sobie, kopiuje, nadaje nowy numer sprawy i wypełniam gotowca- 5 minut i sprawa załatwiona. Ale tak nie może być u Dziada...
U niego nie istnieje taki magiczny folder jak u mnie, trzeba wszystkiego szukać gdzieś w przestrzeni całego dysku. Po odpaleniu jego kompa widzę na pulpicie folder z nazwą spraw, które chcemy załatwić. Od razu go otwieram, a tam nic. W sensie jest, ale nie to co potrzebne. Ok, szukam dalej i znów taki sam folder na Dysku D. Świetnie, gdyby nie to, że to jest taki sam folder. Dokładnie taki sam. Po cholerę mu dwie, a jak chwilę później się dowiedziałem trzy kopie tego samego? Nie wiem. Przejrzałem wszystko co wydawało mi się mieć jakikolwiek, choć bardzo odległy, ale sensowny, związek ze sprawą. Nigdzie nic. Ani w folderach od tej sprawy nazwanych, ani w folderze z jego imieniem, ani w folderze z jakimiś ogólnymi sprawami. No nie ma.
Dzwonimy więc do niego, bo niestety trzeba to zrobić. Podaje nam namiary i po prostu nie wierzę. Załóżmy, że sprawa dotyczy spisu aktywnych satelitów. Dziad nie trzyma ich w folderze Spis aktywnych satelitów, tylko w folderze Metody uprawy buraka cukrowego, nazwa pliku- Rozdział 3. Częstotliwość podlewania buraka. Jedno z drugim nie ma kompletnie nic wspólnego, nie da się tego połączyć nawet w logiczną całość. Ale Dziad tego dokonał.
Ale i to jeszcze nic. Otwieram ten plik, a tam (dosłownie) 70 stron. Nie, nie, nie, ta sprawa nie ma tylu. Prawie żadna u nas tyle nie ma (jest 4-5 po 100-200 str, ale tego Dziad oczywiście nie robi). W tym pliku jest... 50 spraw po 1-2 strony. Pisane, czy wklejane po kolei, ale nie alfabetycznie, według numeru czy daty, tylko jakiejś wewnętrznej logiki Dziada. Formatowanie pierdoli się już po 3 stronach po roku 2002 następuje 2012, żeby po nim był 2005. Więc czytać muszę wszystko, po kolei sprawdzać o co chodzi w danym piśmie i czy to przypadkiem nie jest to czego szukam.
Choć do tego akurat już przywykłem, bo WSZYSCY u mnie w biurze tak robią, oprócz mnie. Każdy ma 2-3 takie pliki-giganty, w których zawarta jest cała jego urzędnicza wiedza. Wszystkie potrzebne pisma, nie posegregowane, nie poukładane w jakikolwiek sposób. I potem z regularnością japońskich kolei słyszę “kurwa!” oznaczające, że znów ktoś z nich się walnął i zamiast drukować tylko 2 strony dokumentu leci całe 60 stron. W 3 kopiach. A kto musi wtedy biec i starać się skutecznie anulować drukowanie? Zgadliście, ja.

piątek, 19 kwietnia 2013

Dzień siedemdziesiąty trzeci- trochę o mejlach.


Ile maili wysyłacie dziennie? No pewnie średnia wychodzi około jednego. Bylibyście nieocenioną pomocą dla Dziada, który ostatnim czasem, się nieszczęśliwie złożyło, został sam w biurze bo wszyscy wzięli sobie urlopy. Nie wiem co nas do tego podkusiło i aż dziwię się, że po powrocie biuro było całe. Szczęśliwie nie wyniknął żaden większy problem. Całość jego zadań na ten dzień zamykało się w wysłaniu jednego faksu i sprawdzeniu, bardziej pro forma bo zazwyczaj nic nie ma, maila.
Maila oczywiście nie sprawdził. Rano odpaliłem i widzę datę wczorajszą, a wiadomość nie otwarta. No nic, to nie problem. Problem był z faksem.
Kierując się zasadą ograniczonego zaufania do Dziada sprawdziliśmy w naszej teczce czy po wysłaniu został dołączony. Nie ma. Pytamy go o co chodzi, czy wysłał? Nie wysłał, bo u tych, do których miało pójść faks niby nie działa i trzeba mailem wysłać. No to co za problem, się pytamy. Albo samemu zeskanować (skserować w/g Szefa) albo iść do działu “IT” i poprosić, żeby oni to zrobili. Na co dziad:
-No ale nie mogłem bo nie mam hasła do Twojego (mojego) komputera, a tam to jest.
Tłumaczymy mu więc, jak idiocie, że nie musi mieć dostępu do tego pliku, w którym jest pierwotna wersja papierka bez podpisów i pieczątek, a tym bardziej wysyłać go pod postacią .doc, a wystarczy zeskanować do PDFa. No ale nic. Stało się, to stało, najwyżej się przeszedł. To niech da nam to co zaniósł z potwierdzeniem odbioru. Nie ma. Poszedł i zostawił oryginał pisma nie biorąc żadnego potwierdzenia. Po 40 latach pracy w urzędzie nadal nie potrafi wziąć głupiego potwierdzenia, że dany człowiek czy instytucja odebrała jakieś pismo, przez co w każdej chwili mogą powiedzieć “hola, ale przecież go nie dostaliśmy, uważacie inaczej to pokażcie nam potwierdzenie”...
To wszystko nie byłoby tak tragikomiczne, gdyby nie to, że faks cały czas działał, a powód osobistego zaniesienia go przez Dziada był zgoła inny. W jednym mięsnym była promocja na kurze szyjki i akurat tak się złożyło, że jest po drodze do zaniesienia faksu. A skoro można sobie zrobić taką świetną wymówkę do wyjścia...

czwartek, 11 kwietnia 2013

Dzień siedemdziesiąty drugi- publicystyka.


Dzisiaj trochę o “okołopracowych” rzeczach u moich współpracowników. Wszyscy już wiecie, że to co tutaj robimy to w sporej części opierdalanie się. Jest tak, bo spora część urzędników pracuje w trybie “interwencyjnym”, w sensie- robi tylko, gdy powstają warunki zmuszające go do pracy. A te występują czasem dość rzadko. Żeby nie być gołosłownym jednym z rekordzistów jest 3 osobowy wydział, który w ciągu miesiąca miał do wydania 2 decyzje, każda wymagała tylko podstawienia danych w gotowcu. To rekord jak na razie, 30 minut pracy w miesiącu.
Co się dzieje przez pozostałą część czasu? Głównie bierze się udział w pozorowaniu pracy, spotkaniach towarzyskich i monitorowaniu internetu. Prędzej czy później jednak wszystko schodzi do rozmów o wszystkim i o niczym i przy takich okazjach wychodzi jakie są główne źródła wiedzy dla urzędników.
Prym wiedzie z pewnością internet. Ale próżno szukać wśród wypowiedzi zwrotów w stylu “Ostatnio w The Economist napisali...” czy “New York Times donosi...”. Pierwsze miejsce to z pewnością Onet i Pudelek. Do tego wszelkie fora internetowe i to głównie te najgłupsze. Każda głupota przyjmowana jest jako pewnik i zupełnie bezrefleksyjnie. Jeśli w internecie ktoś napisze na forum, że świnki morskie są odpowiedzialne za największą ilość zgonów na świecie, to za chwilę słyszę “A wiedział pan, że świnki morskie...”. Na nic tłumaczenia, że to kłamstwo lub ironia. “Pisze w internecie, więc musi tak być”. Żadnej innej refleksji, bo słowo pisane ma moc...
Stąd rodzą się różne kwiatki. Dopóki nie przyszedłem tu do pracy myślałem, że nie jestem jakoś specjalnie mądry i moje wykształcenie jest takie sobie, przeciętne. Niby wiele osób w czasie wolnym nie czyta książek o fizycznych granicach wszechświata, ale to serio ciężka lektura nie jest. Myliłem się, a temat wypłynął dzięki Onetowi i in vitro.
O co konkretnie chodziło, nie wiem. Grunt, że negatywnie o zabiegu postanowił się wypowiedzieć mój Szef słowami:
-Jak ja pracowałem w PGRze, to żadna krowa sztucznie zapłodniona nie rodziła zdrowych cielaków.
Chyba pozostawię to bez komentarza.
Drugie źródło wiedzy o świecie to oczywiście telewizja. Żeby to był choć TVN24. Ale nie. “Wiecie, mówili wczoraj o kobiecie, którą okradał własny syn, żeby uciec z dziewczyną. Nikomu już nie można ufać...”. Hm, interesujące, ale gdzie o tym mówili, bo jakoś nie słyszałem? W “Dlaczego ja?”. Jakiś, jakikolwiek news w moim biurze wypływa z “Dlaczego ja?”, “Trudne sprawy”, “Pamiętniki z wakacji” i cała reszta tych “paradokumentów”. I z nich wypływa bulwersacja moich współpracowników. Wchodzę rano do biura, kawy nie zdążę zaparzyć, a już słyszę gniewny głos Dziada, jacy to ludzie są źli, bo w “Trudnych sprawach”... Choć ten odcinek oddam Szefowi i pozwolę mu jeszcze raz zabłysnąć. Tym razem było o jakiejś rodzinie alkoholików i ich problemach.
-Ja to jestem za tym, żeby pomóc im rozwiązać ten problem. Powinno im się zakazać rozmnażać i problem patologii z głowy, bo to zawsze jak rodzice pierdolnięci to i dzieci.
Widzicie jakie to proste? Dobrze, że to nie my decydujemy o Waszych życiach i wydawaniu Waszych podatków... A nie, czekajcie...

środa, 3 kwietnia 2013

Dzień siedemdziesiąty pierwszy- można by o Dziadzie.


Ale po co jak można o Szefie? A ten mnie z nerwów coś ostatnio wyprowadza. “Kto ze mną zadziera, temu na wpierdol się zbiera”, a mój szef ewidentnie testuje moje granice. Dziś nawet wyjątkowo nachalnie.
Zaczęło się niewinnie, od potrzeby wypożyczenia sprzętu z naszego magazynu na użytek jednej spółki wykonującej zamówienie dla naszego urzędu. Przyprowadziła ich urzędniczka odpowiedzialna za tę inwestycję i mówi co jest grane. Szef oczywiście każe przygotować mi protokół wypożyczenia.
Tak się składa, że niedawno dokładnie to samo wypożyczaliśmy jego znajomemu. Więc miałem gotowe pisemko, tylko zmienić imię i nazwisko. Druku, druku, druku, szef widzi i już że źle. Co źle, jak jest tak samo? Trzeba dopisać numer dowodu osobistego, termin zwrotu, pieczątka, adres firmy. Koleś mówi, że w samochodzie zostawił dokumenty. No to biec. A że parking najbliższy wolny był km od urzędu... Wrócili po jakiejś chwili, ale nie mają pieczątki. Na terenie inwestycji w biurze została. O nie, to nie można wydać, bez pieczątki, jak to?
Tak, dobrze myślicie. Trzeba było to dopisać, bo jego znajomemu pożyczyliśmy na imię, nazwisko i krzywy podpis. A ludziom robiącym na zamówienie Urzędu dość ważną, wielomilionową inwestycję rzucamy kłody pod nogi z pożyczeniem urządzenia kosztującego jakieś 500 zł. Sens i logika? Nie. Urząd.
To i tak był dopiero początek. Potem musiałem przejść do magazynu i wydać im sprzęt. I niby ok, podaję, podaję rękę, miło było poznać, do zobaczenia wkrótce. Zamykam wrota- jeden zamek, drugi, trzeci, pieczęć, wyłączenie świateł, alarmy. Wracam z powrotem. Niestety na swojej drodze spotkałem szefa.
-Masz jeszcze klucze, czy już odniosłeś?
Mój błąd, powiedziałem że mam.
-No to chodź, chcę zobaczyć jak teraz tam wygląda.
No ja nie mogę. Jak ma tam wyglądać? Tak jak wcześniej -1 urządzenie o wymiarach niewielkiego plecaka. Ale nie, z powrotem wyłączanie alarmów, włączenie świateł, złamanie pieczęci, zamek jeden, drugi, trzeci, otworzenie wrót. Szef wchodzi “no, fajny magazyn”, wychodzi. Zamknięcie wrót, zamek jeden, drugi, trzeci, pieczęć, wyłączenie świateł, włączenie alarmów...
Po południu dobił mnie jeszczej. Idziemy na kontrolę, mi się spieszy bo w przeciwieństwie do niego nienawidzę jak ludzie, z którymi się umawiam na konkretną godzinę muszą na mnie czekać. Punktualność to jedna z cech, którą mam rozwiniętą do przesady. Mówię więc mu, chodźmy tu, skrótem, przez park, na wskroś przez parking i tak dalej, zaoszczędzimy z 10 minut.
-Wiesz, ja nie lubię tamtędy chodzić.
Jesteśmy już niemal spóźnieni, bo zanim on ruszy tyłek z biura, to ja zdążyłbym już dojść na miejsce i być w połowie kontroli, ale nie on. Bo nie lubi tamtędy chodzić, to koleś poczeka. Przyjechał specjalnie tylko na tą kontrolę z centrali spółki z drugiego końca Polski. Ale co to jest przy niechęci Szefa do chodzenia przez park. Koniec końców spóźniliśmy się tylko 10 minut i żeby koleś się nie nudził Szef źle podyktował mi jego nazwisko, a ponieważ nalegał, żeby wziąć tylko jeden egzemplarz protokołu, to trzeba było biegać i szukać jakiegoś sprawnego ksera. W opuszczonym od 5 lat budynku. Oczywiście się nie udało. Dobrze więc, że to nie pierwsza tego typu akcja i dzięki nabytemu wcześniej doświadczeniu mogłem pomóc kobiecie w papierniczym odpowiednio zasłonić napisy, żeby kserokopia wyglądała jak oryginał. A i tak skosiła ode mnie 20 groszy.