"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty- misz-masz.


Dziad ma taki denerwujący zwyczaj (jeden z wielu), że nie jest w stanie przyjść do pracy na czas. Musi się spóźnić od minuty do kwadransa, codziennie. To o tyle denerwujące, że zawsze się napina gdy ktoś włącza jego komputer, a bez włączenia jego komputera nie jesteśmy w stanie nic wydrukować, o czym już wiecie. Drugim głupim zwyczajem jest podlewanie kwiatów przegotowaną wodą z dnia wczorajszego, dlatego też zawsze on wstawia rano wodę na herbatę.
Pewnego razu jak zwykle się spóźniał i to wyjątkowo długo, więc postanowiłem, że nie będziemy na niego czekać i po prostu zrobimy sobie herbatę. Wstawiłem więc wodę i chwilę później wszyscy cieszyliśmy się gorącymi napojami. W połowie śniadania przyszedł Dziad i pierwsze co zrobił to chwycił gorący, parujący czajnik i podlał kwiatka...
Dziad nie jest jakoś zatrważająco stary, tzn zostało mu jakieś 4-5 lat do emerytury. Ale internetu zrozumieć w stanie nie jest. Dla niego wszystko co tam pisze to szczera i obowiązująca prawda, nie przyjmuje do wiadomości że coś tam mogło się zdezaktualizować “bo przecież by napisali”. Tja... Dlatego innego dnia od samego rana próbował dodzwonić się do nie żyjącego od kilku lat lekarza. Kombinował i kombinował, szukał po internecie, wreszcie odebrała wdowa gdy zadzwonił przed 8 rano (!!!!) na jej domowy i musiała wytłumaczyć dziadowi, że jej szanowny małżonek od lat nie żyje i nie wie czemu w internecie o tym nie piszą. Dobrze, że się choć nie przedstawił skąd dzwonił... W każdym bądź razie skwitował to złotą myślą “Nie wiedziałem, że jako żyjący człowiek on nie żyje”.
To nie przedstawianie się jest też u Dziada denerwujące. Zawsze jak podnosi słuchawkę mówi “Halo”. Niby ok, ale powinno się przedstawić od razu wydział, żeby nie było wątpliwości gdzie się ktoś dodzwonił. Bo w przeciwnym razie i tak pyta czy się dodzwonił tu i tu. To wynika z przeświadczenia Dziada, że to jego telefon. Nie dziwię się, że coś takiego sobie ubzdurał, bo ze średnio 10 telefonów dziennie, 10 jest prywatnie do niego. Tak, nie pomyliłem się, 100% telefonów dziennie jest do Dziada i tylko wyjątkowo zdaży się, że ktoś zadzwoni z intencją załatwienia czegoś, ale to byśmy musieli wziąć miesięczne zestawienie. Taki wydział, że do nas albo pisze się listy, albo przychodzi osobiście. Przez telefon ciężko coś załatwić, chyba głównie dlatego, że ciągle wisi na nim Dziad.
Jeden plus z tego, że potrafi go użyć poprawnie. Co do Szefa nie jestem przekonany. Dziś mnie zaskoczył pytaniem (uściślijmy- koleś ma ponad 40 lat, od 15 pracuje tutaj, tak się składa że co chwilę musimy współpracować ze Strażą Pożarną i niby ma wyższe wykształcenie), które brzmiało tak “numer do straży to 989?” Niestety znów nie pomyślałem i go poprawiłem, na szczęście na 998, a nie 112, bo już sekundę później dzwonił do nich na numer alarmowy (mamy też “normalny” do dyspozytorni) z mega ważnym pytaniem “co tam słychać i czy coś ciekawego się działo?”.
Jego nieporadność życiowa jest porażająca. Choć nie wiem czy to do końca nieporadność, bo w teorii umie wszystko załatwić. Tyle, że posługując się analogią, jak chce przejść przez drzwi nie użyje klamki tylko będzie tak długo w nie kopał, aż da rade przejść. I tak jest ze wszystkim, co robi. Jednak to się chyba domyślacie od kiedy poznaliście jego metodę negocjacji “krzycz głośniej od innych”.

czwartek, 11 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty dziewiąty- manewry.


Mógłbym pod tym pojęciem rozumieć doroczny cyrk, jakim jest ewakuacja Urzędu na wypadek pożaru. Osoby za to odpowiedzialne nie są w stanie utrzymać języka za zębami i zazwyczaj kończy się to tak, że wyznaczonego dnia, 5 minut przed wyznaczoną godziną, wszyscy siedzą spakowani i czekają na sygnał do wyjścia. Co trochę mniej śmieszne, te same osoby zajmują się Obroną Cywilną regionu. Jestem święcie przekonany, że ewentualni agresorzy już doskonale znają nasze plany. Mam tylko nadzieję, że tak jak urzędnicy mimo posiadanej wiedzy nie są w stanie poprawnie ewakuować się z Urzędu, tak oni nie będą potrafili nas najechać.
O czym więc myślę, gdy piszę manewry? O kombinacjach Szefa w wydymaniu Dziada. Ten ma na tyle zrąbaną osobowość, że nawet ktoś taki jak mój dyrektor nie jest w stanie go znieść. A jeśli mój Szef marudzi na jakość czyjejś pracy, to poza hipokryzją jest też coś jeszcze na rzeczy. Dziad faktycznie szkodzi społeczeństwu, co doskonale wpisuje się w jego egoistyczny światopogląd. Przez to cała reszta, gdy nagle w przypływie miłości do bliźniego lub postawiona pod ścianą, będzie chciała wywiązać się ze wszystkich zadań, nie ma możliwości tego dokonać. Poziom jego niezorganizowania sprawia, że nikt nie jest w stanie znaleźć niczego na jego HDD ani w jego szafie. Tak samo z wielką niechęcią dzieli się z innymi swoją wiedzą, czy jakimikolwiek efektami swojej pracy. To chyba taka taktyka, jedyna metoda aby być choć w minimalnym stopniu nam potrzebnym. Choć jak na mój gust mógłby wyluzować, bo i tak jest chroniony przed zwolnieniem z powodu bliskości emerytury.
Z tego samego powodu mój Szef zaczyna już manewrować, żeby znaleźć kogoś na jego miejsce. Co prawda zostały nam jeszcze 4 lata męczenia się z tą fujarą, ale następca (czy raczej następczyni) jest już poszukiwany (poszukiwana). Wymagania nie są duże, właściwie sprowadzają się do znajomości praktycznej KPA i kilku innych rzeczy, jak choćby instrukcja kancelaryjna. Wykształcenie wyższe niezbędne nie jest, znajomość języków też, obsługa komputera niekoniecznie. W związku z czym obawiam się, że będę uraczony (o ile wtedy jeszcze będę tu pracował) młodszą i może trochę mniej zrąbaną kopią Dziada, zamiast choć odrobinę samodzielnego pracownika.
No ale casting się rozpoczął i już pierwsze kandydatury są rozważane. Co prawda, nie wiedzą jeszcze, że są brane pod uwagę. Piszę w rodzaju żeńskim, bo to same dziewczyny, będące w tym momencie zatrudnione czasowo w Urzędzie. To nic, że im umowa się kończy za góra 8 miesięcy, a miejsce u nas znajdzie się najwcześniej za 3 lata. Gdy tak na nie patrzę, nie jestem zelektryzowany myślą, że mogłyby zastąpić mi Dziada. Nawet nie jestem przekonany, czy spełniają te minimalne wymagania. Nawet gdyby je obniżyć do “siedzieć i wyglądać”. Opcja jest słaba i liczę, że jeszcze się zmieni lub mnie tu już nie będzie.
Żeby było jeszcze śmieszniej Szef już jednej powiedział, żeby się orientowała i pytała, bo może będziemy mieli dla niej miejsce. To nic, że jej umowa kończy się za 5 miesięcy, a poczekać by musiała jeszcze 3-4 lata. To nie jest ważne. Ważne jest to, że wybrał jedyną osobę w całym urzędzie, z którą nie nawiązałem jakiegokolwiek kontaktu, która nie odpowiada mi cześć na korytarzu, a w związku z czym zrezygnowałem z witania się z nią w ogóle. Jeśli to by doszło do skutku, będzie wesoło.


PS. Pewnie wielu z Was zaczęło już marzyć o tym, żeby samemu się zgłosić do pracy tutaj. Może nawet z niektórymi byłbym w stanie spędzić 40h tygodniowo biurko w biurko. Ale zapomnijcie. Dlatego, że w urzędzie działa zasada, o której pisałem już nie raz i nie dwa- wybieramy wśród swoich. Odbędziecie “nowicjat”, kilka lat stażu, robót interwencyjnych, wolontariatu, umów czasowych i jeśli ktoś Was zauważy i dodatkowo gdzieś będzie wakat i nikogo z lepszymi znajomościami, to się dostaniecie. Sad but true.


piątek, 5 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty ósmy- he's a lumberjack and he's OK.


Dzisiaj przesiedziałem 15 minut przy biurku Dziada trzymając głowę wspartą na ręce i opanowując przenikające mnie uczucie wkurwu totalnego próbując zmusić się do podjęcia jakiejś akcji. Żeby zrozumieć moje odczucia należy wsiąść do wehikułu czasu i cofnąć się o jakieś półtora miesiąca wstecz.
Jest kolejny brzydki, mroczny dzień. Ciemne chmury zalegają nad miastem jak okiem sięgnąć. Siedząc w blasku energooszczędnych żarówek przykrytych mlecznym kloszem marzę o słońcu, by wreszcie zanurzyć się w jego promieniach i raz na zawsze spłonąć żywcem... Nie no, żartuję. Żeby zanurzyć się w jego promieniach i naładować wyczerpane akumulatory. Widać jestem rośliną.
Ten brzydki dzień robi się jeszcze brzydszy, gdy Szef podchodzi do mnie z nowym zadaniem. Kładzie mi na biurku dwie sprawy i mówi, że mam je wysłać. Oba pisma są do tej samej instytucji, oba w innej sprawie i oba mają pójść z potwierdzeniem odbioru. Bardziej pro forma i przez zaspanie spytałem, czy mają iść osobno, na co otrzymałem odpowiedź, żeby razem puścić. Gdyby to był ktoś inny, w innym miejscu, wiedziałbym że to żarcik i nawet bym się zaśmiał.
Niestety to był Szef w Urzędzie. Dla pewności spytałem jeszcze raz, czy wysłać razem i jako pytanie bonusowe, czy zdaje sobie sprawę, że razem się nie wysyła. Odpowiedział, że tak i dla pewności skonsultował to z Dziadem, który jego zdanie potwierdził. Jeden ma prawie 20 lat doświadczenia, drugi ponad 40. Mimo to doskonale zdaję sobie sprawę, że to konsultacja na takim samym poziomie, jakby ślepy pytał niewidomego czy dobry kolor kurtki wybrał. Staram się jeszcze jakoś to tłumaczyć i protestować, ale wygrywa koronny argument “nie można Urzędu narażać na zbędne straty”. Poszło w jednej kopercie.
Dni mijają, pojawiła się nawet nadzieja na to, że świat zginie w płomieniach. Tzn, chciałem napisać, że wiosna niedługo. Nadszedł dzień dzisiejszy, kiedy to instytucja do której tak puściłem sprawy doszła do wniosku, że coś się jej nie zgadza i odwiedzi Urząd celem sprawdzenia wszystkich pism, jakie do nich wysłaliśmy. Ja już wiedziałem, że będzie gnój. Urlopy, Dziad na chorobowym, jestem sam z Szefem. Właściwie sam, sam, bo ten po raz kolejny zniknął gdzieś wśród zaśnieżonych uliczek załatwiając swoje sprawy. Ja tymczasem idę do organizacyjnego z każdym ciężkim krokiem zdając sobie sprawę, co mnie za chwilę czeka. I właśnie to dostaję. Zjebka i świecenie oczami, choć tym razem mając wszystko w dupie w miare możliwości starałem się wszystko zrzucić na właściwych winnych. Prawie mi się udało, bo już złapali za telefon, żeby wezwać na opierdol Szefa, ale przypomniało mi się, że ten właśnie snuje się gdzieś po fast-foodach albo innych skarbówkach. Czuję, jak boleśnie spadają słupki mojego tak ciężko budowanego tam poparcia. Z każdą kolejną rzeczą, którą słyszę, a którą też od dawna wiem, jest mi wszystko coraz bardziej jedno.
Wreszcie zostaję odprawiony z zadaniem poprawienia tego. Zadaniem niemożliwym, z góry skazanym na porażkę, bo jedyne co mogę zrobić to przynieść im to raz jeszcze. Nie podrobię zwrotki, a właściwie podpisu odbiorcy na niej. Siedzę więc przy komputerze Dziada pisząc jakąś wyjaśniającą notkę służbową. Pojęcia zielonego nie mam jak to zrobić, więc musiałbym ruszyć do swojego stanowiska (Dziada komputer ciągle nie jest załatwiony, po ostaniej przerwie w dostawie prądu, więc nie jest podłączony do sieci, a co z tym się wiąże ja nie mogę drukować ze swojego kompa, ani przesłać nic do Dziada...) i sprawdzić w necie.
Ale nie chce mi się. Znów zbieram opierdol za innych, za coś, co sam zrobiłbym dobrze i znów muszę to jakoś odkręcać. To irytujące. Zresztą, nie tylko to. Nie mogę pracować przy swoim biurku, przy swoim komputerze, mając do dyspozycji wszystkie potrzebne mi narzędzia. Nie ma ludzi, którzy odpowiadają za daną sprawę, nie mogę liczyć na ich pomoc, nawet jeśli ograniczę ją tylko do zebrania zasłużonego opierdolu. Nikt mnie nie słucha i brnie w swoich pozbawionych wiedzy refleksjach do ich realizacji. Widać najwyższa pora podjąć jakieś drastyczne kroki by to zmienić.
Zawsze chciałem zostać drwalem w Norwegii...