"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 30 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty czwarty- nauczanie początkowe.

Od kiedy wreszcie wyszło słońce i zrobiło się trochę cieplej i bardziej wiosennie, to i zaczęły się większe ruchy w przyrodzie. Także u nas, tak jakby coś nagle odmarzło i niczym zombie po zimie nową falą rzuciło się nam do gardeł.
Przede wszystkim dostaliśmy praktykantkę na cały miesiąc. Szkoda tylko, że jej praktyka nawet w drobnym zakresie nie będzie się zazębiała z tematem naszej pracy, toteż jest zupełnie zbędnym marnowaczem powietrza. Niestety musi tu sterczeć i nawet technicznie mi nie pomoże, bo jest na tym samym poziomie ułomności co np. Dziad. Skąd oni się biorą?! No nic, przynajmniej może będzie śmiesznie.
Czyli tak jak z Szefem. Ten właśnie przygotowuje się do jakiejś konferencji, w związku z czym potrzebuje wypalić sobie na płytce prezentacje w PP. Oczywiście wiecie już chyba, że należy to czytać, że ja to zrobię. On tymczasem przygotowuje plik, który ma tam się znaleźć. Nie, nie martwcie się, sam go nie robi. Zmienia tylko nazwę na “Konferencja”. Stoję przy nim czekając aż mi da to nagrać, naprzeciwko siedzi praktykantka, a Szef jedzie po jednym klawiszu.

-K...
-o...
-n...
-f...
-e...
-r...
-e...
-n...
-c...
-...
-...
-c...
-j...
-a...
-...
-Kurwa spierdoliłem.

Nie pytajcie mnie jak to jest możliwe. Jak można pomylić się w zapisywaniu jednego słowa, literując je i to słowa, które nie ma w sobie żadnych ć, ź, ż, dż, rz, u... Musielibyście zapytać mojego Szefa. Za drugim razem mu się udało, w końcu do trzech razy sztuka, ale i tak jeszcze dwa dodatkowe razy to literował sprawdzając czy dobrze. A może po prostu czytał? Z Szefem jest ten problem, że nigdy nie wiadomo. To jedyny człowiek, którego znam, a który bez skrępowania mówi, że nie czyta książek. W ogóle, ani jednej, chyba że to jest niezbędnie potrzebne. Stąd ma ogromne problemy z czytaniem, przynajmniej na głos, bo to mogę skontrolować. Nie czyta płynnie, często robi przerwy, myli lub pomija wyrazy, co jest o tyle złe, że jeśli czyta na głos, znaczy że coś mi dyktuje i to ja muszę się domyślać, w którym miejscu jest błąd nie widząc tekstu. Zresztą z pisaniem też ma problemy. Kiedyś, jeszcze na studiach, śmialiśmy się z kumpla, że pochodzi z ubogiego językowo regionu. Bo na temperówkę mówił tylko temperówka, podczas gdy wszyscy inni znali co najmniej 2 inne określenie- ostrzówka, ostrzałka, oszczytko... Szef korzysta z podstawowego zbioru słów. Wyrażenia bliskoznaczne dla niego niemal nie istnieją, stąd multum powtórzeń i ogólnie ciężko czyta się, to co wypoci.
To rodzi też problemy w rozmowie. Ubogie słownictwo nie zanika ot tak sobie. Toteż siedząc w towarzystwie raczej nie powie odchody, a gówno. Przy tych wszystkich ludziach, z którymi wsprółpracujemy to nie jest taki problem, 99% z nich to faceci, mają na to wyrąbane. Ale siedząc na imprezie w dzień kobiet przy zastawionym jedzeniem stole z połową płci pięknej Urzędu to używanie gówna zamiast odchodów jest, hm...
Tak więc drogie dzieci, czytajcie książki. Choć ja czytam, a dużo lepiej nie skończyłem...

wtorek, 20 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty trzeci- zaszczyty, honory.


Urząd to prawie jak wojsko. Bladym świtem do roboty, ścisła hierarchia, rozbudowana biurokracja pełna wewnętrznych i zewnętrznych przepisów, regulaminów, praw, obowiązków. Tylko, że nie ma zajęć ani na strzelnicy, ani na poligonie, nad czym potwornie ubolewam, ale rozumiem. Dać mi do łap kbk AK i postawić obok Dziada mogłoby zakończyć się perfekcyjnym skupieniem trafień mimo braku dziur na tarczy. Choć akurat przegonienie urzędników po poligonie mogłoby być doskonałym narzędziem motywującym i pozwalającym na spojrzenie na swoją pracę z odpowiedniej perspektywy. I to takiej, żeby bardziej się starali, chyba że chcą na tym poligonie zostać na stałe i bez możliwości wybrania się na zakupy lub zrobienie tipsów w międzyczasie.
Jest też inne podobieństwo- zaszczyty, honory, funkcje przyznawane niekoniecznie po myśli obdarowanego. W urzędzie zazwyczaj nie dzieje się nic na tyle strasznego, żeby odpowiadało ciężarem gatunkowym np. pośmiertnemu nadaniu tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Często u nas są to nawet rzeczy przyjemne. Np. 20 leci pracy zawodowej i nagroda z tym związana, podwyżka, impreza. Nawet order się dostaje!
Mi do tego jeszcze dużo brakuje. Bardzo dużo, a po cichu liczę, że zanim to nastąpi będę już gdzie indziej. Najlepiej na luksusowym jachcie znacznie dalej od urzędu niż rajów podatkowych. Pozostaje mi więc ciężka praca, w nadziei że ktoś ja zauważy i doceni. Głównie za pomocą podwyżki, jestem materialistą. Szczególnie, że pracuję jak mały traktorek z silnikiem atomowym w dupie. Odwalam wszelkie zadanie, które załatwione być muszą, a jak wszyscy wiecie, nikt oprócz mnie nie jest w stanie się z tym wyrobić.
I widocznie wreszcie ktoś mnie dostrzegł. Idąc tradycyjnie sprawdzić, czy przypadkiem nie mamy jakiejś poczty w skrzynce zauważyłem włożone tam luźne kartki. Czym prędzej podbiegłem i je zgarnąłem. Na samej górze odręcznie napisane było moje imię i nazwisko, więc z tym większym zainteresowaniem zacząłem je czytać. I proszę! Zostałem decyzją Szefa wszystkich Szefów zastępcą przewodniczącego jednej komisji, zachowując jej powagę i istotny interes społeczny, nazwijmy ją komisją do mierzenia ilości wody upływającej w Wiśle. Bueno, od razu zastępca przewodniczącego i żeby nie było, że to najniższe stanowisko tam, to są też zwykli członkowie. Oto ja, zaszczycony takim przywilejem i wyróżnieniem. Już miałem podjąć decyzję o chodzeniu w marynarce, ale dopytałem o szczegóły.
Potrzebny jestem tylko, żeby ilość podpisów się zgadzała, nie będę robił nic więcej i widział niczego poza podtykanymi mi pod nos protokołami. O jakiejkolwiek formie awansu oczywiście nie mam nawet co marzyć, wliczając w to gratyfikację finansową. Jedyne co, to mogę liczyć na odpowiedzialność, jakby coś poszło nie tak, ale i na to są raczej nikłe szanse. Tak więc marynarka jeszcze powisi sobie na kołku. A tymczasem choć sam siebie w myślach będę nazywał się per “zastępca przewodniczącego”.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty drugi- I'll be back.

Powiedziała tak pewna maszyna zaprojektowana do niszczenia ludzi. Dokładnie to samo mógłby powiedzieć mój magazyn, z tą różnicą, że on jest pomieszczeniem zaprojektowanym do niszczenia ludzi. Właśnie wysłał do mnie tą słodką, mentalną wiadomość, że muszę do niego iść i wywalić z jego trzewi stary sprzęt. Co jest operacją o tyle skomplikowaną, że łączy w sobie papierologię stosowaną z brutalną fizyczną siłą. Bo do wywalenia czegokolwiek muszę napisać kilka pism i zebrać kilka pozwoleń, a później jeszcze osobiście wynieść sprzęt z pomieszczeń magazynowych na korytarz, na którym zwalone na kupki czekają na wywózkę. Ale ile masz tego noszenia? Możecie spytać, odpowiem. W zeszłym roku wyszły 4 tony. Tak, nie pomyliłem się, cztery tysiące kilogramów. W tym różne przeterminowane chemikalia. A najlepsze jest to, że gdy to wszystko wywaliłem i wlazłem z powrotem, to nawet nie było widać, że cokolwiek ubyło. Mówiłem Wam już kiedyś, że to spory magazyn.
No i właśnie muszę się za to znów zabrać. Białej gorączki dostaję, gdy tylko o tym myślę. Niby jest spoko, większość z Was pewnie gdyby usłyszała, co tam się znajduje, to pragnęłaby choć zerknąć. Ale nie ma tak dobrze. Ja za to mogę iść tam i nawet bawić się tymi dobrami, kiedy tylko chcę. Problem w tym, że wolałbym tylko raz zerknąć. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu, smaru, talku. I pająków. Właściwie to chyba jakaś bliska rodzina Szeloby, bo czuję że mają zaklętą silną aurę strachu. I taki rozmiar, że przeciętna łopata robi na nich przeciętne wrażenie. “Och, przypierdoliłeś mi szpadlem? To słodko, kręcą mnie takie zabwy” zdają się mówić. I zaczynają biegać jakby były naspeedowane. Więc pewnie faktycznie je to kręci. Najgorsze, że trzeba je zabić, bo jak raz się im odpuści, to po powrocie w tym samym miejscu siedzą już dwa. Albo co gorsze- żaden.
Więc po tej męczącej walce muszę się zabrać za sam sprzęt. Ten też aktywnie na mnie poluje. Bo albo sprzęt jest ciężki i z niewiadomych powodów leży na najwyższej półce, albo jest lekki i pełen chemicznego gówna przeterminowanego od 1985. Wszystko jest uświnione jak wspomniałem solidną warstwą kurzu, smaru, talku i martwych pająków, a ja dygam to w koszuli i sweterku. Pewnie myślicie teraz, że jestem ciężkim kretynem, że nie biorę sobie żadnych ciuchów roboczych. To nie tak łatwo. Nie mogę ich trzymać tam (z różnych powodów), nie mam gdzie trzymać ich w biurze. Ani nie mogę zaplanować sobie tego, bo działa na zasadzie- Szef mnie potrzebuje w biurze muszę siedzieć, nie potrzebuje każe iść. Decyzje podejmuje w danej sekundzie, więc niemożliwe jest jakiekolwiek zaplanowanie wyjścia wcześniej.
I na sam koniec- męczenie się z firmami. Niektóre z różnych powodów potrzebują wypożyczać nasz sprzęt, a my potrzebujemy żeby oni go mieli. Ale potrzebujemy też, żeby go oddali w całości i najlepiej nie zepsuty. I tu się rodzą problemy. No bo nigdy nie mają czasu, nie potrafią dopełnić formalności, wysyłają tylko fizycznych, którzy nic nie podpiszą, ci się spieszą, a zdają np. 180 sztuk zajmujących całą pakę transita blaszaka. Panie szybciej bo mnie transport czeka.
Reasumując. Wyjście do magazynu to dla mnie zawsze wielka niewiadoma, wyskakująca jak Filip z konopi. Wpierw muszę stoczyć nierówną walkę z pająkami, następnie upieprzyć się całym tym syfem przenosząc setki kilogramów sprzętu, po czym wracam do urzędu brudny i spocony jak świnia o 10.15. A tam czeka na mnie zapchany Epson i ogólne zdziwienie, czemu nie chcę się już w tej chwili tym zająć, najlepiej zanim ściągnę płaszcz. A magazyn już do mnie macha “czeeeeeejść”.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty pierwszy- żegnaj Epsonie.


Epson dogorywa. Tzn. już jakiś czas temu zaczął zmniejszać akceptowalną ilość kartek do zniszczenia, jaką jednorazowo się mu wkłada. Aktualnie spadło to do 1 sztuki i mieli ją dobre 30 sekund. W obliczu ilości niszczonych przeze mnie kartek, jest to wynik nie do zaakceptowania. Chyba, że chciałbym cały dzień przy tej maszynie sterczeć podając jej karteczki. I tak długo wytrzymała, biorąc pod uwagę, że kupiona była w końcówce lat .90, nigdy nie serwisowana, czy choćby olejona, a mieląca tony dokumentów.
Ale skończyło się dobre. Właściwie skończyło się kilka tygodni temu, a mimo to nie doczekałem się jakiejkolwiek reakcji kogokolwiek. Zgłosiłem odpowiednim ludziom, że nasz sprzęt już właściwie nie działa, może więc by ją wymienić albo naprawić. Naprawić usłyszałem, że nie ma sensu bo już jest stary śmieć. Wymienić też usłyszałem, że nie ma sensu, bo w Urzędzie nie ma starych niszczarek. No i wszystko jasne, nie? Jadę po jednej kartce.
Dziad oczywiście tyle cierpliwości nie ma. Wrzuca więc tak jak wrzucał po 3-5 kartek na raz, nie przejmując się niczym. A epson dzielnie mieli, mieli, mieli. Stara się przerzuć jakoś to co mu wepchnięto. Mija minuta, druga, trzecia. Prawie połowa została rozczłonkowana i bum. Stop. Maszyna się przegrzała i automatycznie wyłączyła. Dziad ma na to oczywiście kompletnie wywalone. Mijają długie minuty, aż nagle znów się włącza. Aż podskoczyłem, bo oczywiście moment włączenia jest kompletnie losowy, a diabelstwo chodzi głośno jakby napędzane było dieslem. Doniszczyło resztę dokumentów i wskakując na wyższe obroty dzięki uwolnieniu tarcz tnących z papieru zrobiło się jeszcze głośniej. Chodzi teraz puste, Dziad czyta o jakichś schorzeniach na forum Onetu i ma dalej wylane, mimo że niszczarka stoi obok niego. Na wyciągnięcie ręki. Dopiero po pewnej chwili leniwym ruchem wsadza kolejny plik kartek. Epson oczywiście już zdążył się rozgrzać chodzeniem na sucho, tak więc kolejne przegrzanie i automatyczne wyłączenie następuje znacznie szybciej. I oczywiście po kilkunastu minutach w zupełnie niespodziewanym momencie się włącza.
I tak cały dzień. Albo chodzi, albo się chłodzi i czeka na ponowne uruchomienie, najlepiej w momencie, kiedy podnoszę do ust kubek pełen gorącej kawy. Jeśli myślicie, że w tym momencie bierze mnie cholera, to jesteście w błędzie. Bierze mnie dopiero po kilku godzinach, gdy pojemnik się zapełnia. Nasza wspaniała maszyna tnie papier na pasy, dość szerokie pasy, nie drobne skrawki jak to nowsze robią. Jeśli ktoś chciałby te dokumenty złożyć w całość, sądzę że większego problemu by nie napotkał. Dodatkowo cały mechanizm od dołu jest otwarty. Chyba już się domyślacie. Gdy zbiornik robi się pełen, z trudem mielące papier ostrza zaczynają wciągać przemielone już kawałki papieru zapychając się jeszcze bardziej aż wreszcie blokując całkowicie. Oczywiście w obawie o integralność ciała pracowników, Szef zleca udrożnienie niszczarki jedynej jako-tako kompetentnej osobie, czyli mnie. Rzucić więc muszę cokolwiek mam do roboty (a zapierdol na fejsie mam straszny...) i wziąć się za czyszczenie. Mam więc dobre pół godziny festiwalu cięcia, darcia i wydzierania papieru z paszczy Epsona. Mimo używania sensownego noża, którym mógłbym niejednego wypatroszyć, idzie jak po grudzie. Część papieru jest zbita i twarda jak kamień. Na całym biurku mam jego małe skrawki i wszystko pokryte warstwą białego pyłu. Łącznie ze mną, moim nożem i kawą. Z rozrzewnieniem wspominam studenckie czasy, gdy stojąc po łydki w błocie musiałem się szarpać tylko z niepokojem, czy kierownik praktyk zauważy, że oprócz rowu osuszam też browara.
Ale w końcu Epson zostaje przywrócony do swojej poprzedniej prawie-sprawności. Dziad znów wpycha w niego papier i cykl powtarza się od nowa. Tym sposobem zniszczył w 8h 20 stron. Gdyby robił to jak cywilizowany człowiek wykazując się odrobiną cierpliwości trwałoby to 8 minut i nie zapchałoby niszczarki. No ale to Dziad i jego sposób epson-stylusowania.