"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

wtorek, 20 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty trzeci- zaszczyty, honory.


Urząd to prawie jak wojsko. Bladym świtem do roboty, ścisła hierarchia, rozbudowana biurokracja pełna wewnętrznych i zewnętrznych przepisów, regulaminów, praw, obowiązków. Tylko, że nie ma zajęć ani na strzelnicy, ani na poligonie, nad czym potwornie ubolewam, ale rozumiem. Dać mi do łap kbk AK i postawić obok Dziada mogłoby zakończyć się perfekcyjnym skupieniem trafień mimo braku dziur na tarczy. Choć akurat przegonienie urzędników po poligonie mogłoby być doskonałym narzędziem motywującym i pozwalającym na spojrzenie na swoją pracę z odpowiedniej perspektywy. I to takiej, żeby bardziej się starali, chyba że chcą na tym poligonie zostać na stałe i bez możliwości wybrania się na zakupy lub zrobienie tipsów w międzyczasie.
Jest też inne podobieństwo- zaszczyty, honory, funkcje przyznawane niekoniecznie po myśli obdarowanego. W urzędzie zazwyczaj nie dzieje się nic na tyle strasznego, żeby odpowiadało ciężarem gatunkowym np. pośmiertnemu nadaniu tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Często u nas są to nawet rzeczy przyjemne. Np. 20 leci pracy zawodowej i nagroda z tym związana, podwyżka, impreza. Nawet order się dostaje!
Mi do tego jeszcze dużo brakuje. Bardzo dużo, a po cichu liczę, że zanim to nastąpi będę już gdzie indziej. Najlepiej na luksusowym jachcie znacznie dalej od urzędu niż rajów podatkowych. Pozostaje mi więc ciężka praca, w nadziei że ktoś ja zauważy i doceni. Głównie za pomocą podwyżki, jestem materialistą. Szczególnie, że pracuję jak mały traktorek z silnikiem atomowym w dupie. Odwalam wszelkie zadanie, które załatwione być muszą, a jak wszyscy wiecie, nikt oprócz mnie nie jest w stanie się z tym wyrobić.
I widocznie wreszcie ktoś mnie dostrzegł. Idąc tradycyjnie sprawdzić, czy przypadkiem nie mamy jakiejś poczty w skrzynce zauważyłem włożone tam luźne kartki. Czym prędzej podbiegłem i je zgarnąłem. Na samej górze odręcznie napisane było moje imię i nazwisko, więc z tym większym zainteresowaniem zacząłem je czytać. I proszę! Zostałem decyzją Szefa wszystkich Szefów zastępcą przewodniczącego jednej komisji, zachowując jej powagę i istotny interes społeczny, nazwijmy ją komisją do mierzenia ilości wody upływającej w Wiśle. Bueno, od razu zastępca przewodniczącego i żeby nie było, że to najniższe stanowisko tam, to są też zwykli członkowie. Oto ja, zaszczycony takim przywilejem i wyróżnieniem. Już miałem podjąć decyzję o chodzeniu w marynarce, ale dopytałem o szczegóły.
Potrzebny jestem tylko, żeby ilość podpisów się zgadzała, nie będę robił nic więcej i widział niczego poza podtykanymi mi pod nos protokołami. O jakiejkolwiek formie awansu oczywiście nie mam nawet co marzyć, wliczając w to gratyfikację finansową. Jedyne co, to mogę liczyć na odpowiedzialność, jakby coś poszło nie tak, ale i na to są raczej nikłe szanse. Tak więc marynarka jeszcze powisi sobie na kołku. A tymczasem choć sam siebie w myślach będę nazywał się per “zastępca przewodniczącego”.

2 komentarze:

  1. Nie narzekaj, kolega wylądował w pewnej komisji i otrzymał nawet pieczątkę, na której stało:
    Jan Kowalski - członek

    OdpowiedzUsuń