"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 29 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty piąty- takie tam, ogólne.

Dzisiaj będzie raczej mało urzędowo, a bardziej o moich współtowarzyszach niedoli. A właściwie ich powodach. Oczywiście- Szef i Dziad. Zgrany tandem do niszczenia jakiejkolwiek chęci pracy. Jakby brak możliwości awansu i rozwoju nie były wystarczająco przybijające, to zerowe szanse na podwyżkę w obecności tej dwójki sprawiają, że człowiekowi chce się wyć. Pocieszające jest tylko to, że nie jestem jedyną osobą, której robią swoim istnieniem na złość. Ba, emanują tą silną aurą nawet poza Urzędem.
I tak Szef ma sprawę w Straży Miejskiej, bo sąsiedzi na niego donieśli. Oczywiście, wie którzy, a przynajmniej tak myśli. Bo to nowobogaccy sąsiedzi, którzy z pewnością zazdroszczą, że zaczął budować swoją ziemiankę (a przynajmniej wydaje mi się, że to ziemianka, biorąc pod uwagę rozmiary i położenie). Nie jestem co do tego przekonany, bo chyba nie umiem sobie wyobrazić nowobogackiego w nowym Mercedesie z domem +/- 300m2, który zazdrości Szefowi starego Twingo i tej budowy o oszałamiającej powierzchni 40m2.
Myślę, że przyczyna donosu leży zupełnie gdzie indziej. I to nawet nie jest to wielkie składowisko wszystkich śmieci i materiałów, które jakoś, gdzieś pozyskuje, a które urządził ludziom pod nosem. Bo musicie wiedzieć, że przygotowuje się do budowy bardzo starannie, od jakiegoś czasu zbierając wszystko co mu się nawinie- stare żelastwo, cegły, drzwi, okna... Nie zapomnę, gdy po drodze na inspekcję zajechaliśmy do sporej firmy robiącej w przemyśle drzewnym. Cały plac zawalony jak nie w TIRach to wielkimi balami i setkami stosów świeżych desek. Szef gdzieś wśród tego znalazł 3 krzywe, hm... to nawet nie były deseczki, raczej jakieś odpadki poprodukcyjne. Pobiegł z nimi do najbliższego robotnika już z daleka krzycząc po ile są. Oczywiście, jak większość odpadów, takie rzeczy zazwyczaj dają za darmo. Następne 2 tygodnie słuchałem, jaki to złoty interes zrobił...
Ale jak mówiłem, to nie składowisko materiałów budowlanych w różnej kondycji było powodem skargi. Wydaje mi się, że to coś innego. Coś co mnie zaskoczyło, gdy pierwszy raz zobaczyłem. Okazało się bowiem, że mój Szef ma hobby i jest to nic innego jak hodowla. Co hoduje? Wiele- króliki, kury w klatkach zbitych z tych przypadkowo pozyskanych materiałów, sporą ilość gołębi, jakieś świnki morskie i inne tego typu. Jego marzeniem jest, jak sam mówi, mieć prawdziwe, duże świnie. I tak, zgadliście- tą całą menażerię trzyma na swojej działce, pośrodku osiedla domów jednorodzinnych z daleka od ogródków działkowych.
Dziad zresztą też ma ciągoty rolnicze, ale on w przeciwieństwie do Szefa ma tylko warzywa/owoce. To też kanwa wielu sporów, jakie rodzą się u mnie w biurze. W stylu- czy truskawki lepiej posypać gównem teraz, czy za 23h i 43 min. Ja osobiście truskawki posypuję cukrem, ale co kto lubi. Działeczka to źródło całej zdrowej żywności Dziada. Kilka m2 otoczonych zewsząd parcelami grubo skraplanymi wszelką chemią i dodatkowo obwodnicą w bezpośrednim sąsiedztwie. Jaki jest jego patent na to, żeby te zanieczyszczenia nie przeniknęły do jego rzodkiewek, to do dziś nie wiem.
Teraz ma z tym duży problem, bo weszła nowa ustawa śmieciowa. Żeby nie płacić za wywóz śmieci z działki, to po prostu wszystko brał ze sobą i wywalał na osiedlu, płacąc jakieś marne grosze. Nie wiem skąd to się wzięło, że jego osiedle płaciło dotychczas ½ tego co wszyscy pozostali. Ale czasy się zmieniły i wszyscy jadą po równo. Dziad oczywiście mając do wyboru segregować lub płacić drożej, wybrał segregowanie. Jakiż był ból jego serca, gdy się dowiedział, że spółdzielnia nie przewiduje na razie segregacji, jako że nie da się na razie wymusić ani nauczyć segregacji wszystkich, a choć jedna osoba wywali byle jak, to całość i tak zapłaci jak za zmieszane. Ale prawdziwe piekło rozpętało się dopiero z pierwszym rachunkiem.
Dziad wyliczył, że powinien miesięcznie płacić 30,50 zł, a na rachunku widnieje... 31,00 zł. Od 7 rano miałem dziś wściekłe ryki i krzyki co to ma znaczyć. Dzwoni do sekretarki spółdzielni- opierdala. Dzwoni do prezesa- opierdala. Dzwoni do członków jakiejś tam rady- opierdala. W końcu nie wytrzymał i do jednego z członków, który akurat pracuje w naszym Urzędzie, poszedł osobiście. Wszystko i wszystkich opierdala, bo “jebani złodzieje” “pozbawiają go pieniędzy”, przez to, że ustalili na spotkaniu spółdzielni zaokrąglanie opłat do pełnej wartości bez groszy. Nie wiem, jak on to przeżyje, że w związku z tym straci miesięcznie 0,50 zł, rocznie 6 zł i po dekadzie 60 zł.

czwartek, 21 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty- wot tiechnika.

Lubię technologię. Bardzo. Ciężko byłoby mi sobie wyobrazić życie bez wspaniałych możliwości, jakie oferuje. Choć dzięki pewnej wspaniałem, południowokoreańskiej firmie na S mogłem się na kilka tygodni przenieść w czasy, kiedy sprawdzenie maila przez telefon nie było możliwe.
Dlatego witam postęp technologiczny z nieukrywaną radością. Wszystko co może sprawić moją pracę przyjemniejszą jest miłe. A gdy dodatkowo robi się ona szybsza i dokładniejsze to już w ogóle bueno. Jedną z takich nowinek jest nowy “system informacji prawnej”, zbiór aktów prawnych, komentarzy do nich, opracowań. Rzecz stosunkowo niezbędna w pracy ludzi posługujących się prawem. Stary był na płytkach- znaczy to tyle, że wszystkie aktualizacje treści firma przysyłała do Urzędu pocztą, a następnie informatycy biegali i instalowali to we wszystkich biurach. Sprawność pracy informatyków i poczty, w porównaniu do tempa zmian aktów prawnych była jednak szokująco wolna.
Rozwiązaniem dla nas jest nowy. Wywalony w “chmurę”, ma multum przydatnych opcji- mogę sobie zapisywać w “ulubionych” moje ulubione akty prawne, które szczególnie mnie jarają i mieć na świeżo informacje o zmianach. Same nowości wprowadzane są zazwyczaj w 24h od wydania ich, więc nigdy nie mam nieaktualnych przepisów. Też nowy system wyszukiwania, dostęp z każdego miejsca na ziemi i inne takie. Chyba sami rozumiecie, jak bardzo pomaga to w pracy.
Ale nie technofobom z mojego biura. Tych straszy wszystko, co zostało wynalezione na przestrzeni ostatnich 200 lat. A nowy system informacji prawnej w szczególności. Bo stary był łatwiejszy, bo wystarczyło kliknąć w ikonkę, bo nie trzeba było się logować... To nic, że stare dane, to nic że problemy z aktualizowaniem, nadal wolą używać starego. Choć ostatecznie, przez brak aktualizacji od wielu miesięcy, muszą użyć nowego.
Specjalnie dla nich przygotowałem mini-poradnik. I to w formie obrazkowej! Wszystko pięknie pokazane, strzałkami wskazane gdzie co klikać po kolei i wpisywać w które rubryki. Nadal nie potrafią i wołają mnie za każdym razem.
Może w tej chwili zrodziło się w Was wrażenie, że to strasznie skomplikowane. Jeśli musi być poradnik ze strzałkami i obrazkami, to co tam właściwie jest?! Niewiele. Pasek adresu z adresem tego systemu, zdjęcie strony z zaznaczonym strzałką wielkim “przyciskiem” logowania, login i hasło... i właściwie to wszystko. Przypomina Wam to coś? Może logowanie do KAŻDEGO serwisu internetowego, fejsbuka, maila, portali, czegokolwiek? Dokładnie tak, to jest to samo.
Czemu więc ludzie ode mnie z biura nie radzą sobie akurat z tym? Prawda jest taka, że nie tylko z tym. Z logowaniem gdzie indziej też. Dlatego Szef woła mnie, gdy chce sprawdzić swojego maila. Oczywiście, że prywatnego. A potem muszę mu odpisać na jakiegoś maila, “bo szybciej”.
Myślicie, że to jest hardcore? To co powiecie na mnie, piszącego Szefowi smsy, bo sam nie potrafi? I będzie mi siedział nad głową i truł dupę tak długo, aż tego nie zrobię. Moje nie, rób sam, no bez przesady- nic nie dają. Bo on koniecznie musi wysłać, sam nie umie, ale nie wykazuje nawet najmniejszej chęci do nauki...
Właśnie to mnie w kontekście technologii najbardziej u nich denerwuje. Nie wiem czy pamiętacie jak zaczynałem pracę te 2 lata temu? Byłem z ludźmi, którzy też byli technologicznie ułomni, jak większość w Urzędzie. Nie wiedzący, że można, a nawet powinno usuwać się rzeczy z kosza, gdy już serio chce się je wywalić, toteż zalegało tam po kilka tysięcy plików. Ale oni mieli jedną pozytywną cechą- jeśli czegoś nie wiedzieli, woleli żebym ich tego nauczył. I ja też wolałem usiąść raz, nawet na godzinę z nimi i wszystko dobrze wytłumaczyć, pokazać, a potem mieć luz.
Tutaj za to gdy cokolwiek trzeba zrobić z komputerem, czy telefonem, to wzywany jestem na ratunek, a cała reszta ewakuuje się najdalej jak to się da, najlepiej poza biuro. Pod przykrywką “nie przeszkadzać mi” ukrywają “nie przyswajać wiedzy, cały czas polegać na mnie i do maksimum ograniczyć odpowiedzialność za pracę”. Tak więc nie mam co liczyć, że coś się zmieni.

czwartek, 14 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci- zrób tak, żeby było dobrze.

Jakiś czas temu mówiłem, że o tym napiszę. O zdobywaniu wiedzy i doświadczenia w urzędzie. Nigdzie nie ma tak, że jak ktoś przychodzi do roboty, to wie wszystko. To jest po prostu niemożliwe, bo trzeba by było całość tak usystematyzować, wbić w tak doskonale jeden schemat, że to nie ma szans się spełnić. Samo zorientowanie się, gdzie są ołówki zajmuje czas. Oczywiście idzie zdecydowanie łatwiej, gdy ktoś w to wprowadzi.
W urzędzie nie ma na to szans. Po prostu nie. Siadasz i pracujesz starając się z posiadanym zasobem wiedzy sprostać zadaniom. Nie jest to łatwe, szczególnie że większość ludzi przychodząc po raz pierwszy do urzędu, nie ma żadnego wykształcenia (a co dopiero doświadczenia) w administracji. Dlatego wdrażanie się często trwa tragicznie długo, a zanim zdobędzie się merytoryczną wiedzę człowiek zdąży przesiąknąć tą całą zgnilizną urzędów. Błędne koło. Dlaczego starzy urzędnicy nie chcą szybko wprowadzić nowych? Powodów jest kilka.
Przede wszystkim to konkurencja. Urzędnik zazwyczaj ma dwa etapy- młody ma ambicje awansu, stary utrzymania się na stołku. W obu przypadkach nowy może te plany pokrzyżować. Po co uczyć kogoś, kto za chwile może być konkurencją w konkursie na dyrektora wydziału, albo wygryzie ze stanowiska? Jakie szanse ma ze mną Dziad? Ja nie mam problemów z angielskim (dukam po niemiecku, liznąłem na studiach łacinę [i tylko ją ;_;], z GTA: San Andreas nauczyłem się hiszpańskich przekleństw), mam wyższe magisterskie + podyplomówka, nie wspominając już o wychowaniu w innych realiach, w których nie obowiązuje maksyma “czy się stoi, czy się leży”. Gdyby nie to, że Dziad ma doświadczenie, którym się nie dzieli, to te jego technikum w połączeniu z kulawą znajomością polskiego i wywaleniem na robotę po całości, nie byłby jakąkolwiek konkurencją. Ale on jest inspektorem, a ja sekretarką.
Druga sprawa to strach przed odpowiedzialnością. Ujmując to najogólniej- urzędnik zazwyczaj sam nie zna do końca przepisów i sam niekoniecznie jest pewien, czy to co robi jest właściwie robione. Jeśli zacznie tego uczyć, to zwiększa szansę, że sprawa się rypnie. “Kto cię tego nauczył?! Ten i ten.” Przy Dziadzie to bardzo często wychodzi, przy Szefie zresztą też. Zawsze gdy ich o coś pytam, słyszę “nie wiem, zrób żeby było dobrze”. Nie dziwię się im, robiąc tak podstawowe błędy po łącznie jakichś 50 latach pracy, to faktycznie wstyd.
No i ostatnia sprawa- wylanie na wszystko. Kogo właściwie ma to obchodzić, żeby kogoś nauczyć? Dlaczego niby? Komu to potrzebne? On tu jeszcze będzie siedział 10 lat, to trochę przypilnuje, a potem? A czemu miałoby to go obchodzić, będzie już na emeryturze, niech się inni martwią.
Sam ostatnio nad tym ubolewam. Trafiła mi się okazja na podwyżkę, ale wiązałoby się to ze znacznym zwiększeniem zakresu moich obowiązków, pozostając oczywiście sekretarką... Obowiązki nie byłyby problemem, gdyby nie to, że ja w tej chwili nie znam swoich obowiązków. Tzn., niby mam 3 kartki A4 (najwięcej w całym Urzędzie...) obowiązków, ale w rzeczywistości odwalam jeszcze 4 kartki A4 obowiązków pozostałych ludzi z mojego wydziału, bo są jacy są.
Większy problem to fakt, że nie znam w ogóle przepisów dotyczących tego, czym miałbym się zajmować. I zgadnijcie co? Tak, nikt mnie nie wprowadzi. Aktualnie zajmująca się tym osoba ma kompletnie wylane, nie ma czasu, chęci i jedyne o czym marzy, to żeby pozbyć się tego i oddać jakiemuś leszczowi. Np. mi.
A dlaczego o tym marzy? Przez największy minus, jaki tej kwestii dotyczy. Za każde potknięcie będę odpowiadał nie przed Szefem, ani nawet Szefem wszystkich Szefów. Jeśli coś spierdolę, będę świecił oczami przed jedną z centralnych agencji dbających o bezpieczeństwo wewnętrzne kraju. W ekstremalnym wypadku, przez kraty. Dlatego już im powiedziałem, że serdecznie dziękuję, ale nie. I jakoś przełknę brak podwyżki jak na razie.
Ahm, zapomniałbym dodać, jest jeszcze jeden minus- przed tą samą instytucją, o której wspomniałem wcześniej, odpowiadałbym także za pracę Dziada. A to już prosta droga do kłopotów.

czwartek, 7 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty drugi- lato, lato, wypchaj cycki watą.*

Nadeszła wreszcie ta piękna pora roku i mogę spokojnie zacząć nucić “lato, lato, lato, ach członek ci w ostatni odcinek przewodu pokarmowego”. Zaczęły się upały, alergie, komary, muchy, ćmy. Jedyny pozytyw to burze- wreszcie wróciły i mogę ponownie stać na dachu Urzędu podziwiając siłę żywiołu.
Gorąc zrobił się wyjątkowy. Przed godziną 9 rano mam już ponad 30 stopni i jedną półlitrową butelkę wody obaloną. Koszula rozpięta do granic przyzwoitości i staram się przeżyć nadzieją, że jeszcze tylko 6h w tym piekarniku... Z tymi idiotami...
Szczególnie wczoraj był ciężki dzień. Upał nie lżejszy, a ja do 20 siedziałem na ćwiczeniach w biurze. Słaba opcja, gdy przy otwartych wszystkich oknach i drzwiach nadal jest 30 stopni i nie ma czym oddychać. A jeszcze siedzi się z ludźmi, nie używającymi mózgu. O ćwiczeniach jednak nie będę się zbytnio rozpisywał, bo musiałbym wtedy Was wszystkich znaleźć i zabić, a potem łyknąć tabletkę z cyjankiem.
Zajmiemy się urlopami. Nareszcie się zaczynają, wpierw pozbędę się, niestety tylko tymczasowo, z biura Dziada. Ten planuje już wakacje od jakiegoś czasu, gdzieś w Jastarni czy innej tradycyjnej, polskiej destynacji. Bogaty człowiek, że stać go na wakacje nad Polskim, zimnym morzem. Choć i tak stara się oszczędzać jak tylko się da. Od dwóch dni cały czas siedzi w necie i przy telefonie szukając najtańszej opcji noclegowej na te 3 dni, bo na tyle wybiera się nad morze. Co będzie robił pozostałe 11 dni urlopu? Nie wiem. Wiem jednak, że z jego zarobkami serio nie spędziłbym dwóch dni na szukaniu pensjonatu w którym zapłaci 2 zł za dobę mniej mając dodatkowo 800 metrów dalej do morza.
Nie oszczędzałbym też specjalnie na innych przyjemnościach pobytu tam, a ponieważ wybiera się tam rok rocznie, to zebrało mu się na wspominki, w tym kulinarne. Co jada się nad morzem? Różnie. W Polskich warunkach to raczej tradycyjnie ryba. Być nad morzem i nie jeść przesiąkniętych olejem napędowym kutrów rybackich dorszy czy innych takich, to jak być na Wimbledonie i nie jeść truskawek. Po prostu nie wypada. Nawet ja, zdecydowanie nie lubiący smaku akurat tych stworzeń wodnych, będąc nad morzem jakoś się przełamuję i zjadam choć jedną, zapitą odpowiednią ilością ambrozji, tzn. piwa.
A Dziad? A Dziad opowiada nam jak to wpieprzał mielone, schabowe i kurczaki z budy przy jakimś deptaku “no bo takie tanie! a ryby takie drogie, czemu takie drogie? przecież nad morzem musi być taniej!”. To oczywiście różnica gdzieś góra 5 zł na porcji, no ale 3 dni takiego szaleństwa i rozpusty mogłoby zniszczyć Dziadowy budżet...
Kontynuując wątek wakacji warto też nadmienić co u Szefa w tym zakresie. Mimo, że od tego co jest wyżej minęło już kilka dni i Dziada szczęśliwie nie ma przy mnie, to Szef nadrabia. O tym napiszę już niedługo, ale wpierw o około urlopowych tematach. Jak może pamiętacie, a może nie, dostajemy co chwilę prognozy pogody z IMGW. Właściwie, co coś wydadzą dla naszego województwa, to od razu mam w postaci faksu. Poza tym śledzę różne inne magiczne tabele z wieloma cyferkami i wykresami. Ogółem, w okolicy lepiej w pogodzie od nas orientuje się tylko stacja meteo. Z góry więc wiemy, jak będzie w najbliższym czasie.
A Szef akurat się buduje. To temat na osobny temat, wystarczy powiedzieć, że wylał fundamenty, a obok budowy postawił sobie taką budę quasi-gospodarczą. Dziś o 5 rano zawiózł tam swoją żonę i córkę (wiek 12 lat [córki oczywiście]), żeby podlewały tą wylewkę i zrobiły sobie małe wakacje jednodniowe. Okolica całkiem spoko, jezioro, las i takie tam. Ale zawiózł je tam akurat dnia, na który zapowiadali nam od 2 dni opady. Duże, całodzienne opady deszczu. I lało tego dnia niemiłosiernie. Toteż podlewanie fundamentów potrzebne nie było, ale o tym dowiedział się 2h po zawiezieniu tam rodzinki. I co? Co zrobił Szef, który urządza sobie notoryczne, wielogodzinne wycieczki po Urzędzie czy mieście? Pojechał i przywiózł je z powrotem.
Haha, żartowałem. To by było zbyt normalne. Wcale nie pojechał, tylko zadzwonił 2 razy, wpierw ok 10, później trochę przed 14, pytając jak tam. Zgadnij Szefie, jak może być siedzieć od 5 rano na kompletnym wygwizdowie w ulewnym deszczu w budzie bez bieżącej wody, kibla i jednym meblem w postaci sofy. Nawet sklep stamtąd jest ok 2 km polną drogą przez las.
Jedyny raz, kiedy nie miałbym mu za złe, że zniknie na godzinę-dwie załatwić swoje sprawy. No ale tu nie może być normalnie, prawda?


______________
*- jakby ktoś był zainteresowany- Łydka Grubasa “Lato”- (link)