"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 18 grudnia 2014

Dzień sto czterdziesty ósmy- come on, please help me dr Dick.

Znacie grupę E-rotic? Nie? To pewnie nie znacie też ich hitu "Help Me Doctor Dick". Czy jest czego żałować- oceńcie sami. Nawiązuję, bo imię Dick, a właściwie jego alternatywne znaczenia dobrze pasują do Szefa. Jak więc się domyślacie, dziś notka o nim. I, uwaga, będzie dziś nowość, o której chyba wcześniej nie pisałem opisując moje przygody z nim.
Jednak zaczniemy czymś bardziej tradycyjnym na rozgrzewkę. Jako krótki wstęp do tego- rano był wielki bulwers w biurze i jednoczenie się w bólu z ludźmi protestującymi przeciwko utylizacji śmieci przez firmę utylizującą je od kilku lat. Bo jak tak można truć środowisko. Kilka godzin później wyszedł nowy temat, który zapoczątkował Szef- reklamówek foliowych. Akurat był w sklepie na zakupach, nabrał X rzeczy, kasjerka mu skasowała i powiedział, że chce reklamówkę, żeby zapakować. No ok, 10 gr się należy. Szef:
-A to nie, to ja rezygnuję z zakupu, bo nie byłem przygotowany na dodatkowy wydatek.
Tak więc gościówka dała mu już tą reklamówkę dla świętego spokoju. Ogółem mówi, że zawsze tak robi, żeby nie płacić za siatki. Jak bardzo to żałosne, opiszcie sobie sami, ja tylko podkreślę, że dla niego utylizowanie śmieci jest złe dla środowiska, ale wyżebrywanie plastikowych toreb zamiast noszenia swojej jest ok.
Zaraz po tym byliśmy umówieni na naradę. Znowu z szyszkami, w sensie wojskowymi. Tym razem nie pytali o moje dopuszczenia. Szczególnie, że od ostatniego razu kiedy o nich pisałem parę razy się widzieliśmy i współpracowaliśmy przy różnych rzeczach i w miarę mnie zaakceptowali. Nawet jakieś papiery jak przekazują na szkoleniach, to z premedytacja mi do łapy dają, a nie Szefowi. Tak, oni też go nie lubią.
Są więc oni, jesteśmy my i jakieś przystawki z sąsiednich wiosek, małych urzędów. Siedzimy i dyskutujemy różne plany różnych zamierzeń, dostajemy tony dokumentów, ogółem nudno jak cholera. Więc co chwilę każdy opowiada różne historie jako dygresje od dygresji, czy rzuca żartami zagryzając ciastkiem (mega dobre ciastka mieli). Tak więc śmiejemy się, a Szef poczuł się odstawiony na boczny tor. Doszedł więc zapewne w swojej główce do wniosku, że warto rzucić jakimś żarcikiem, czeka tylko na okazję. I ta niestety się nadarzyła.
-No więc stoję -opowiada jeden porucznik- i rozbieram ten filtr paliwa…
-A GDZIE JE ROZBIERASZ?! -wykrzyknął Szef zadowolony z okazji.
-Co?
-No mówiłeś, że je rozbierasz, hehe, to gdzie je rozbierasz?
-Jakie kurwa je?
-No właśnie, hehe jakie? -tak to Szef.
Nikt się oczywiście nie zaśmiał. Posiedzieliśmy chwilę w ciszy i po niej kontynuowaliśmy słuchanie o rozkładaniu filtra paliwa. Nie mija jednak zbyt wiele czasu, gdy Szef niezrażony swoją porażką postanowił spróbować szczęścia znowu.
-No więc czaicie -mówi urzędnik z jednej wioski- ja ledwo już trzymam się na nogach, a ta dyrektorka postawiła kolejną flaszkę na stole.
-I DOBRZE CI POSTAWIŁA?! -wypalił Szef trzęsąc się przy tym jak pedofil koło przedszkola. I też tak nawet wygląda.
-Szefie, zamknij ryj- wyraził wspólne zdanie prowadzący spotkanie.

Nie myślcie, że jestem świętoszkiem. Znam i kolportuje kawały, przy których de Sade mógłby się zarumienić. Ale jednak na wszystko jest czas i miejsce. Szef zawsze wyskakuje z nimi jak Filip z konopii. Ponieważ jest podjarany jak mało kto, że udało mu się wymyślić coś “śmiesznego” to w tym całym podnieceniu wykrzykuje ten swój żarcik z głupawym uśmieszkiem i serio aż się trzęsąc na krześle. Do tego kompletnie nie widzi, że jakoś nikt się nie zaśmiał, a ja robię się czerwony ze wstydu i dalej brnie w koszmarny, prymitywny żarcik. Wszyscy zaczynają mu powtarzać, żeby już dał sobie luz z tym, a on sam się dalej nakręca, drąży, aż w końcu strzela śmiertelnego focha. Gdy więc wracamy do biura to dzieli się z Dziadem wrażeniami, jak to wszyscy tam ciągle cisną.

czwartek, 11 grudnia 2014

Dzień sto czterdziesty siódmy- szczyt.

Wiecie jaki jest szczyt zręczności? W rękawicy bokserskiej złapać lecącego komara za lewe jądro. A szczyt szybkości? Biec wokół słupa tak szybko, że dupa będzie z przodu. A szczyt siły? Ścisnąć monetę tak, że orzełek się zesra. Eh, wspaniałe czasy podstawówki. A gdy o tym wszystkim, to wiecie jaki jest szczyt chamstwa? Pewnie też wiecie, ale i tak Wam powiem. Nasrać komuś na wycieraczkę, zadzwonić i poprosić o papier. A przynajmniej tak może być w normalnym życiu, wśród sąsiadów. W urzędzie, osobiście uważam, że szczytem chamstwa jest co innego.
Pisałem już kiedyś, że wielu urzędników dorabia sobie dodatkowo. Ilu? U mnie to minimum połowa. Sam też zamierzam, ale pod latarniami trochę za zimno już, a na kamerkę internetową jeszcze nie zarobiłem. Osobiście, nie dziwię się temu. Niestety żyjemy w kraju, który przyciąga inwestorów głównie tanią siłą roboczą, a to przekłada się na wypłaty w całym kraju, także w moim urzędzie. Wierzcie lub nie, ale kokosy mają tutaj jednostki i pod pojęciem kokosów mam na myśli od średniej krajowej wzwyż.
I w związku z tym mamy dwie grupy. Tych, którzy zachowują jakąś godność i tych, którzy nie zachowują. Bo nie ma problemu, jeśli dodatkowe zajęcie nie koliduje z pracą w urzędzie. Jak się domyślacie w tej drugiej grupie jest Szef (Dziada stosunek lenistwa do zarobków jest zbyt korzystny). Zatrudniony jest w jednej firmie, choć tylko na jakąś 1/7 etatu i dorywczo, w sensie, że jeśli robi to co ma być zrobione, to nikogo nic nie interesuje. No ale jeździć tam musi po papiery, podpisy i inne takie. Ponieważ “wiecie jak jest” to pracuje w innej miejscowości, żeby przypadkiem nikt nic nie wiedział. Więc nie dość, że musi iść do drugiej pracy w godzinach funkcjonowania Urzędu, to jeszcze musi tam dojechać 20 km w jedną stronę.
Oczywiście, że nie bierze sobie urlopu, czy zwalnia się z pracy na pół dnia (potrącane z urlopu). O nie, nie. Ale nie może też tak sobie wstać i wyjść, bo zawsze może ktoś go zobaczyć, coś się zdarzyć, etc. Więc co robi? Bierze sobie delegację. Tak, dobrze widzicie. Bierze delegację na wyjazd niby do innego urzędu, który jest w tamtej miejscowości. Ze wszystkimi pieczątkami i podpisami zarówno u nas, jak i tam, bo wpaść musi, żeby potwierdzili jego obecność. Wejdzie, pogada, weźmie pieczątkę i leci do roboty.
Jeśli myślicie, że to kombo dodatkowej pracy w godzinach pracy z dojazdami do innego miasta na oficjalne delegacje to już ten szczyt, to mylicie się. Wisienką na tym torcie jest to, że po powrocie z tego wyjazdu, za który normalnie dostanie i wypłatę i nie straci ani godziny urlopu, bierze przysługującą dietę za delegację. Całe 30 zł. No dobra, 30,02 zł. Skąd wiem ile? Bo sam boi się, że źle wypełnia druczek i go wyśmieją, że po ponad 15 latach pracy ciągle tego nie umie, więc ja muszę z tym latać.
Jaki jest więc szczyt chamstwa w urzędzie? Brać dietę z delegacji na wyjazd do drugiej pracy w godzinach pracy Urzędu.

PS- od czasu, kiedy pisałem notkę wymyślił jeszcze jeden myk. Wziął kilometrówkę na wyjazd na szkolenie tyle, że jechał z kimś samochodem, a nie swoim. Jak sam stwierdził “trzeba być zaradnym”.

czwartek, 4 grudnia 2014

Dzień sto czterdziesty szósty- czasem człowiek musi, inaczej się udusi.

Bo śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Ja niedługo zacznę. Wpierw jednak będę chlał na umór, a gdy już się narąbię jak Messerschmitt, to dam pokaz wokalizy. Nie dziwi mnie już nawet w najmniejszym stopniu, że poprzedni dyrektor tego wydziału był alkoholikiem.
Dlatego ja muszę z siebie wyrzucić co mnie irytuje w mojej pracy, zanim się uduszę. Własnymi rzygowinami po zachlaniu w trzy dupy. Bez tych tradycyjnych podśmiechujek, że Dziadowi wali śniadaniem z japy, a Szef ma braki w mózgu i nie tylko. Nie, nie. Tym razem będzie o tym co poważnie i w kwestii merytorycznej mnie uwiera w dupę.
Wypłata. Mówi się, że człowiek jest w stanie zrobić wszystko dla pieniędzy, nawet pójść do pracy. Ja chodzę i nadal nie wiem, co zrobić, żeby te pieniądze mieć. Miesięcznie mam bardzo blisko do najniższej krajowej, o wiele, wiele bliżej niż średniej. Nie narzekałbym, gdyby to wyglądało tak, że robię to, za co mi płacą. Ale nie- wyręczam Dziada, wyręczam Szefa, pomagam w iluś innych wydziałach. Dodatkowo- odpowiadam za magazyn ze sprzętem za ładny milion plnów, podpisuje odbiory sprzętu o wartości X tys. czy nadzoruje remonty i budowy za XX tys. To wszystko robię będąc zatrudnionym na stanowisku “sekretarka” i otrzymując najniższą wypłatę w Urzędzie (nie licząc ludzi na stażach, co robią dokładnie za najniższą). I najśmieszniejsze. Moja umowa o pracę: “stanowisko: sekretarka”. Mój zakres obowiązków: “stanowisko: magazynier/pracownik ds. technicznych”. Dymanie bez wazeliny na 100%, bo gdybym miał umowę na stanowisko takie, jakie przy zakresie obowiązków, to musiałbym ok 500-1000 złociszy więcej zarabiać. Co najmniej.
Czytałem ostatnio książkę, w której bohaterowi wręcz z radością chodzili do pracy. Pominę, że robili to co lubią, czy dostają odpowiednie wynagrodzenie, ale też sami zajmowali się swoją działką, podejmowali decyzje, a szef dażył ich zaufaniem (“Nielegalni” Severskiego). U mnie tego nie ma. Mam swoją działkę, co możecie wywnioskować po zakresie obowiązków, ale nie mogę podjąć jakiejkolwiek samodzielnej decyzji. Jadę do magazynu ze sprzętem i mam ofertę wymiany urządzenia na nowsze zupełnie za friko. Biorę. Czy dostaję pochwałę? Nie. Awanturę. Dlaczego podjąłeś sam decyzję? Dlaczego nie zadzwoniłeś? Co jak nas oszukają? To nic, że w magazynie stoi nowy sprzęt prosto z fabryki, za który nie musieliśmy zapłacić ani grosza.
Podobnie sprawa wygląda z pisaniem pism. 90% tego, co tworzy się w Wydziale powstaje na moim komputerze. Myślicie, że kiedykolwiek napisałem pismo, w którym nie byłoby jakiegoś błędu? Nigdy. ZAWSZE jest coś źle. Zawsze. Muszę poprawić szyk zdania, czy chociaż odległości między wierszami. Cokolwiek, byle by było do poprawy. I nie mam nawet co myśleć, że cokolwiek zrobię sam bez ciągłej kontroli każdego kroku. Zasada jest prosta- jak trzeba zapierdalać to jestem odpowiedzialny, jak trzeba brylować podjętymi decyzjami, to jestem tylko sekretarką.
Jednak to co najbardziej doprowadza mnie do nerwicy i szaleństwa to kompletny brak kompetencji. To nie jest tak, że oni coś tam potrafią. Coś tam, każdy potrafi, nawet posłanka “coś tam coś tam”, ale mówimy o pracy. Nic nie potrafią i nic nie wiedzą. Nie potrafią zapamiętać jakie pieczątki stawia się na którym dokumencie, nie wiedzą jak napisać pismo, nie wiedzą jak zaadresować kopertę. Nie wiedzą nawet jak maksymalizować zminimalizowany wcześniej program. Tak, chodzi o kliknięcie go na pasku. Nie potrafią robić nowych dokumentów, folderów, ustawiać marginesów. Kompletnie wszystko trzeba robić za nich, gorzej niż z małymi dziećmi. Niczego się też nie uczą, jak wołają mnie, że coś trzeba zrobić, to pierwsze co sami robią, to ucieć jak najdalej, żeby przypadkiem nie zobaczyć, jak to się robi. Wcześniej pracowałem z jedną urzędniczką, która z powodów zdrowotnych zapomniała większość rzeczy dotyczących bardziej zaawansowanej obsługi komputera (w warunkach urzędowych to np. kopiowanie tekstu). Posiedziałem z nią trochę i dziś znów robi to sama. Czyli jednak się da. Tylko nie u mnie.

czwartek, 27 listopada 2014

Dzień sto czterdziesty piąty- fama głosi.

7.20, pierwszy dzień po długim weekendzie, a już uleciała ze mnie cała chęć do życia. Ale to nic, przynajmniej mam o czym pisać.
Znacie już Dziada od dłuższego czasu. Czytaliście o nim nie jedno. O ciągłych polowaniach na najtańsze żarcie w promocjach w supermarkecie, o uprawie działki metodami dalece naturalnymi (czyt. bez oprysków czy podlewania), które to są wynikiem przede wszystkim oszczędności, a “naturalność” jest tylko dorobioną wymówką. A to wszystko pomimo całkiem niezłych zarobków, dobrze w okolicach średniej krajowej. Te działki to w ogóle skansen słusznie minionej epoki i państwo w państwie. Budowy bez pozwoleń i zezwoleń, robienie przyłączy na lewo i jeszcze pół biedy, jak do właściwej rury się wepną. Ale zazwyczaj biorą pierwszą z brzegu, czyli złą. Ostatnimi czasy coś tam próbuje się z nimi zrobić, może się uda, może nie, ale zmiany dotykają też Dziada.
Ogółem sprawa wygląda tak, że część chce je sprywatyzować zamiast dzierżawić jak dotychczas. Spoko opcja, własność prywatna to zawsze własność. Szczególnie Dziad powinien być tym zainteresowany, gdyż gdy tylko się wspomni przy nim, że w każdej chwili mogą przestać mu ją dzierżawić, to wpada w szał bojowy. Padają dziesiątki argumentów, które w kapitalizmie i demokracji mało kogo obchodzą- że już od lat warzywa tam uprawia, że jego babcia już tam je uprawiała, że ludowi pracującemu się należy, etc. W związku z tym stwierdziłem, że skoro mu tak zależy i wreszcie może stać się właścicielem tej ziemi, za atrakcyjną cenę równą jego 9 miesięcznym zarobkom, to warto. Szczególnie, że jeszcze zaoszczędzi na dzierżawie, a że działeczki prawie w centrum miasta, to kiedyś jeszcze może sprzedać z zyskiem.
Jego krzyk niemal wcisnął mnie w ścianę. Jak to kupować? On chce mieć, a nie płacić (to już kiedyś pisałem), chce uprawiać sobie warzywka i mieć spokój, nie ma zamiaru niczego kupować, bo mu się należy i inne takie, co skwitował zdaniem, przez które zakrztusiłem się kawą.
-Nie ma co być pazernym.
Czasem mam wrażenie, że moi współpracownicy używają słów, których znaczenia nie znają. Trochę jak w kawale “Fama głosi, że używa pan słów, których znaczenia pan nie zna. To niech pan powie tej famie, że jest głupia i vice versa.” Przy ostatnich wyborach samorządowych jeden z kandydatów stosował dość prostackie i chamskie chwyty w swojej kampanii. Więc stwierdziliśmy, wyjątkowo zgodnie z Dziadem, że idzie po trupach do władzy. Gdybyście widzieli, jak Szef zrobił się czerwony i aż sapiąc krzyczał, że “nie możemy rzucać takich oskarżeń, on nikogo nie zabił”. No serio?
Dla Dziada z kolei “społecznik” to osoba, która lubi być w blasku fleszy, czyli np. Paris Hilton.
To może na co dzień jest dość zabawne, jednak gdy przechodzi do spraw zawodowych nie jest już tak wesoło. Np. gdy słyszę, że mam iść do szkoły bo na mnie czekają i dzwonię gdy jestem na miejscu, że nikogo nie ma i wtedy się dowiaduję, że chodziło o magazyn w zupełnie innym miejscu. Bo po raz kolejny Szefa mózg nie nadąża z równoczesnym przyswajaniem informacji z telefonu i przekazywaniu ich dalej mi.

czwartek, 20 listopada 2014

Dzień sto czterdziesty czwarty- dr med Dom.

Wszyscy kłamią. I myślę, że to jest jedno ze źródeł problemów w naszym kraju. Nie mówię tu o zwykłych kłamstwach, bo i blog nie jest o zwykłym życiu. Kłamsta w urzędach to podstawa. Kłamią urzędnicy, kłamią interesanci, kłamie prawo i przez to nikt nikomu nie wierzy, w związku z czym kłamią jeszcze więcej.
Mam ostatnio taką sprawę, w której obywatel czuje się oszukany przez państwo, jak sam mi powiedział. No nie powiem, uśmiałem się nieźle i tylko przez łzy odpowiedziałem “jak my wszyscy”. Niestety jak zawsze nie mogę przedstawić szczegółów, nie tylko dlatego, że jestem w głębokiej konspiracji, ale też żeby trochę chronić dane osobowe. Mimo wszystko, postaram się to opisać w miarę najlepiej, bo to dobry przykład tego, jak kłamstwo sobie pełza w jedną i drugą.
Zacznijmy od tego, że pewna instytucja, nie będąca ani nade mną, ani pode mną- gdzieś z boku, ma potrzebę wykorzystania obywatela. Ma do tego pełne prawo, a wykorzystywany może się ubiegać o zwrot kasy. Przy pierwszym spotkaniu, siadają z nim prawnicy tej instytucji i po ojcowsku obejmując ręką ciepłym głosem mówią “nie bój nic, z nami nie stracisz”. Wykrywacz kłamstw w tym momencie by zwariował, a oni kontynuują. “Za wszystkie dni u nas dostaniesz zwrot utraconego wynagrodzenia”. I już obywatel odpowiednio nasmarowany do wydymania.
Tymczasem prawodawcy jak to często u nas bywa wykazali się fantazją. Człowieka wykorzystuje instytucja X, ale po zwrot musi się zgłosić do Urzędu. My mu wypłacamy, a instytucja nam później zwraca. Dlaczego tak, skoro kompletnie nic nas nie łączy? Ponieważ pieprzyć logikę. Tak więc obywatel napełniony kłamstwami instytucji przychodzi do nas przynosząc zaświadczenie o zarobkach. I teraz to on zaczyna być kłamczuszkiem, no bo jak śpiewa Łydka Grubasa “to dobrze mieć zasiłek, lecz podatków nie płacić” i te zaświadczenia bywają mocno kreatywne.
Mimo wszystko zaczynamy liczyć nie martwiąc się tym. On jeszcze nie wie, tego co my i instytucja. Wcale nie otrzyma zwrotu utraconego wynagrodzenia, tylko pewną jego część, zdecydowanie niższą, niż się spodziewa. Tak głosi prawo. Więc pierwsze co robi, gdy zobaczy wyciąg ze swojego konta, to przybiega do nas, a drze się już od korytarza. Złodzieje, oszuści, bezprawie. Ja na to odpowiadam niewzruszony “I am the law” robiąc minę jak sędzia Dredd, którego właśnie cytowałem. Wtedy obywatel siada i mogę mu w miarę spokojnie wytłumaczyć, kładąc przed nim ustawy, że to tak się liczy i jak chce, to tu jest kalkulator i niech sobie sam policzy.
Zawsze liczą. No bo jak to tak uwierzyć? Oczywiście wychodzi kwota, którą dostał. Teraz uświadamia sobie, że to instytucja go wydymała obiecując, że będzie wszystko ok. Leci więc z pismami do niej. Ci obiecują, że oczywiście, już się nad jego sprawą pochylają, przyjmują wnioski i co tylko tam ma. Wychodzi więc, zaraz się tym w końcu zajmą. Nie. Znów kłamali. Wszystkie jego pisma bez czytania lecą pocztą do nas przekazane według właściwości. Bo przecież my płacimy, instytucja tylko kożysta. Wzywamy więc obywatela, który ze zdziwieniem odkrywa, że to my się tym zajmujemy i właśnie wręczamy mu pismo, na którym widnieje “spierdalaj” rozpisane językiem urzędowym.
Teraz już pisze do wszystkich i na wszystkich. My mówimy, że oczywiście, szybko załatwimy jego sprawę. To czego nie mówimy to, że instytucja się nie pośpieszy tak jak my. I tylko dlatego Szef mnie pogania, bo my wyślemy już teraz, a oni odpowiedzą mu najwcześniej po 3 tygodniach. Nam nie odpisze, dopóki nie będzie miał wszystkich pism z powrotem, a to znaczy, że minie mu tygodniowy termin na odwołanie się.
Mija miesiąc, dostajemy od niego odpowiedź, jak wnioskujemy po treści- uzupełnioną o odpowiedź instytucji. Super, już od dawna radca prawny ma dla nas przygotowane pismo- “kazaliśmy już ci się zmywać, a przegapiłeś termin odwołania, adios amigo”. Trochę jak w tym kawale o siostrach Urszulankach.

I jak obywatel ma mieć zaufanie do państwa, skoro to ciągle chce go wydymać, a to dyma go zabezpieczając się przed tym, żeby on nie wydymał jego?

czwartek, 13 listopada 2014

Dzień sto czterdziesty trzeci- występy gościnne.

Dziś wyjątkowo nie o moim Urzędzie. Dziś o miejscu jeszcze mroczniejszym i bardziej pozbawionym kompetencji niż miejsce, w którym pracuje. O synonimie miernych usług, kolejek, problemów i wiecznego braku reform. Dziś proszę państwa będzie o Poczcie Polskiej.
Gdy tylko dowiaduję się, że będę zmuszony skorzystać z usług tej “firmy”, to od razu kupuję pół litra, żeby móc ukoić nerwy. Paczki notorycznie nie docierają do adresata (i nie wracają do mnie- giną w akcji), są niszczone lub otwierane. To jest standard poczty. Jeśli jakimś cudem uda im się wywiązać z transakcji za którą zapłaciłem PLNy i to jeszcze w czasie poniżej kilku tygodni, a do tego niczego nie uszkodzą ani nie zajrzą do środka, to zazwyczaj w ciszy wychodzę na spacer za miasto, staję na pomoście i patrzę w swoje odbici na wodzie kontemplując jak niezbadane są tajemnice wszechświata.
Przykłady? Proszę bardzo, mogę sypać nimi na prawo i lewo. Prezent urodzinowy jaki wysłałem do koleżanki zaginął w akcji, płyta zamówiona z neta przyszła w kawałkach (to było niezłe- ktoś na poczcie tak pieprznął pieczątki, że połamał pudełko i CD w kopercie bąbelkowej…), a wszystkie listy, które sugerują, że może być w nich coś cennego (np. od związku numizmatyków) są choć częściowo otwierane. Raz dostałem wpierw awizo, a potem, tego samego dnia, paczkę. Ponieważ zamawiałem tylko jedno, to oczywiste było, że awizo jest od tego. Więc choć raz się na nich odegrałem i poszedłem ze świstkiem odebrać paczkę, którą już miałem w domu. A niech się złamasy trochę po denerwują, tak jak i ja muszę przez nich.
Dziś miałem po raz kolejny wątpliwą przyjemność iść na pocztę wysłać list. Zajęło mi to jedyne 20 minut nie licząc stania w kolejce.
-Dzień dobry pani z okienka, chciałbym list nadać.
-Jaki?
-Taki - kładę jej na biurku kopertę.
-No przecież nie o to pytam. Jaki list? Polecony, priorytetowy, ekspresowy, gwarantowany, kurierem,...
-Taki, żeby dotarł do odbiorcy. Ile za taki?
-42 zł.
-Słucham?
-No, jeśli chce pan mieć pewność, że dotrze, to wyślemy go za 42 zł.
-Za 42 zł, to ja mogę sobie wziąć pół dnia urlopu, zatankować i samemu to zawieźć. Macie jakąś normalniejszą usługę w miarę gwarantującą, że dotrze do odbiorcy?
-Tak, za jedyne 18 zł, proszę to wypisać.
Zaczynam wypisywać. W tym momencie obok mnie podchodzi kobieta w pocztowym mundurku i mówi do obsługującej mnie:
-Masz, przyprowadziłam ci klientów.
I ta olewa mnie i zaczyna tym ludziom robić jakieś przelewy. Stoję jak osrane dziecko i staram się wbić w jej słowotok, że chciałbym dokończyć wysyłkę, ale nie da się. Równie dobrze mógłbym nie istnieć. Dopiero gdy ich załatwiła, wróciła myślami do mnie.
-Proszę jeszcze wpisać numery telefonów.
-Nie dziękuję.
-Ale to musi być do powiadomienia sms.
-Ale ja nie chcę powiadomienia sms i nie chcę podać wam żadnych numerów telefonów.
-No niech panu będzie, to proszę wpisać co pan wysyła.
-Chyba widać, że paczkę.
-Ale co jest w środku.
-A co to właściwie ma panią obchodzić?
-Bo musi pan wpisać.
-Ale to prywatna korespondencja.
-Ale musi pan wpisać.
-Dobra, proszę bardzo. “Materiały szkoleniowe zakonu Jedi”, zadowolona?
-Dziękuję. Czy mogę w czymś jeszcze pomóc?
-Nie, dziękuję.
-Może gazetkę?
-Nie, dziękuję.
-Może doładowanie telefonu?
-Nie.
-To może ubezpieczenie?
-Nie! Chcę zapłacić i wreszcie iść.
-Pożyczka?
-NIE! Chcę tylko, żebyście dostarczyli tą głupią paczkę z punktu A do B. Tylko tyle, nic więcej.
-Nawet gry planszowej pan nie chce?
-Nie, nie chce.
-Dobrze, to 18 zł poproszę.
Całe szczęście, że ja jeszcze nie muszę wciskać ludziom pożyczek. Jeszcze.

czwartek, 6 listopada 2014

Dzień sto czterdziesty drugi- strach, szok, niedowierzanie.

Miliony pytań, żadnych odpowiedzi. To co się dzieje od mojego powrotu z urlopu, to ja nawet nie… Czy podczas moich wojaży ktoś kazał moim współpracownikom pracować, albo wywali ich na zbity pysk? Codziennie od powrotu mam tyle roboty, że ledwo wiem, za co się zabrać. Zdarza się, że zaczynam od samej siódmej rano i dopiero w okolicach południa znajduję czas na sprawdzenie fejsika. Co prawda wtedy już mogę się opieprzać nie robiąc kompletnie nic, ale to świadczy o kompletnej nieumiejętności zarządzania czasem przez Szefa. Od rana naparzaj ile sił, masz drugą klawiaturę, to będziesz dwa pisma na raz pisał, żeby szybciej, a potem druga połowa dnia siedzenie i dłubanie w nosie.
Ale dzisiaj to już była jakaś przesada. Przychodzę do roboty, jeszcze ziewam, jeszcze próbuję rozkleić oczy, dopiero światło zapalam na korytarzach, bo pierwszy idę, a tam w mroku czai się interesant.
-Pan chyba nie do mnie?
-Do Szefa.
-To może herbaty zrobię, bo sobie pan jeszcze poczeka.
Herbatą poczęstowałem go dobrą, prywatną. Jest jeszcze Dziadowa i Szefowa. Za Szefową Wy płacicie, bo jest za friko z kasy Urzędu. Dziad paradoksalnie też ma swoją “herbatę”, a właściwie zebrane i wysuszone jakieś liście z jego działeczki. Choć ostatnio zszokował mnie, gdyż dokonał jej zakupu. Przeglądał jakąś wymiętą gazetkę supermarketu i dostrzegł mega promocję na herbatę. Koniec końców okazało się, że to jakiś zwykły susz z dodatkiem chemii smakowej. Bardzo to Dziada zdziwiło. Mnie nie bardzo.
Wracając jednak do gości. Usiadł z herbatą i czeka. Po chwili przyszedł Dziad. Po kolejnym kwadransie Szef.
-Pan X?
-Tak, to ja.
-Miał pan do mnie przyjść.
-Wiem, dlatego jestem.
-Aha. To dobrze, bo ja byłem śniadanie kupić.
Nie próbuję zrozumieć. Też nie próbujcie. Grunt, że już nie siedzi obok mnie i nie muszę udawać, że robię coś pożytecznego. Fejsik i śniadanie witajcie. Ledwo zdążyłem zanurzyć zęby w kanapce ze swojego biura wyszedł Szef.
-Niech ci przystawi pieczątkę swoją i firmową.
Tyle. Zrozumiałem dokładnie tyle samo co Wy. Zero kontekstu, zero dalszych informacji. Ponieważ od jakiegoś czasu ma u mnie na pieńku, to olałem i jem dalej. Widocznie moje dziamganie pobudziło jakieś procesy wewnątrz jego czaszki, bo wrócił.
-Wiesz gdzie urzęduje?
-Łatwiej by mi było zgadywać, gdybym wiedział o kim mówimy.
Wrócił do siebie bez odpowiedzi. Za to ja słyszę dalszą rozmowę z gościem.
-No, bo po dopalaczach jak Tiger czy Red Bull to dzieciom odpierdala. Dlatego ja tam mojemu synowi (6 klasa podstawówki) piwko daje, zdrowsze i nie uzależnia.

czwartek, 30 października 2014

Dzień sto cztedziesty pierwszy- symulator kozy 2014.

Dobra gra na pierwsze 30 minut. Jeśli nie jesteście zorientowani w temacie, to serio istnieje i poważnie wcielacie się w kozę, robiąc różne rzeczy, które kozy zazwyczaj robią, np. składanie ofiar z ludzi szatanowi. Pewnie domyśliliście się już, że ta gra to parodia całego nurtu “dziwnych” symulatorów. Obok tych normalnych jak DCS (samoloty), Dangerous Waters (okręty), czy IL-2 (znów samoloty) jest pełno symulatorów farmy, karetki, dźwigu, śmierciarki, wózka widłowego, etc., etc. I wbrew pozorom te gry się sprzedają, szczególnie symulator farmy, który już prawie jak FIFA czy inne NHL ma corocznie nową część, przy czym jej cena na Steam kształtuje się w okolicach 20-25 ojro…
Ale dobra, to nie blog o grach, tylko o moich perypetiach w urzędzie. Co prawda jedną z nich jest ułomny komputer na którym nie mogę sobie pograć w godzinach pracy ani nawet przełączać się między dwoma otwartymi dokumentami w Wordzie. Jednak myśląc tak o symulacjach zastanawiałem się, skoro jest tyle bezsensownych, to dlaczego nie ma symulacji Szefa. Postanowiłem Wam taką przygotować, jak każda dobra symulacja będzie opierała się na prawdziwych wydarzeniach, ale ponieważ administracja jest biedna, to cała Wasza interakcja sprowadzi się do biernego czytania.
Wprowadzenie:
Macie do załatwienia w Urzędzie sprawę. Niestety, wydarzenia nie potoczyły się zgodnie z Waszymi oczekiwaniami, postanawiacie więc walczyć o swoje. W Urzędzie dowiadujecie się od pewnego niezwykle miłego, młodego, kompetentnego i nad wyraz przystojnego urzędnika, że niestety Urząd zrobił dla Was wszystko, co przewiduje prawo. Jednak od tej decyzji przysługuje Wam odwołanie do wyższej instancji. Całkowicie zadowoleni po otrzymaniu dalszych instrukcji, takich jak gdzie wysłać odwołanie, jak je napisać, komu dalej truć dup… tzn. u kogo domagać się swoich praw zostawiacie numer telefonu i udajecie się do domu.
Wyskakuje ekran tytułowy, Symulator Szefa 2014, gra się zaczyna. Dzwoni telefon, na wyświetlaczu widzicie, że dzwoni Urząd. Odbieracie.
-Słuchaj pan/pani! Ale to pisz, że nie od naszej decyzji się odwołujesz!
-Eee… ale z kim właściwie rozmawiam?- myślę, że każdy by o to zapytał.
-Czy ja rozmawiam z panem/panią X?
-Tak. - potwierdzacie słysząc Wasze nazwisko.
-No, to z tym odwołaniem, to napisz, że nie od naszej decyzji się odwołujesz, tylko prawa głupiego, rozumiesz?
-Ale dlaczego, o co chodzi?- sam bym tego nie wiedział.
-Bo nam dupę rozwalą, jak będzie coś na nas. No kurwa. Mówmy se jak jest.
-Co proszę?- nie wiem jak Wy, ja bym chyba nie wiedział co odpowiedzieć.
-Słuchaj kolego/koleżanko, pisz tam to odwołanie, ale że nie my. Bo wiadomo jak jest, nie można się narażać, bo tam same zjeby są. No, to cześć.
-Eeee…
-<beep> <beep> <beep>

Nie wiem czy tak wyglądały odpowiedzi po drugiej stronie słuchawki, ale od naszej było dokładnie tak. Dyrektor wydziału z dużego urzędu. Dzwoni do Was, nie przedstawia się, drze się do słuchawki, rzuca kurwami, od razu przechodzi na Ty i mówi Wam jak macie pisać odwołanie, żeby przypadkiem nic nie było na niego. Jak Wy byście zareagowali w tej sytuacji? Bo ja nie mam zielonego pojęcia, ale by mnie zatkało.
Nie wiem. Może powinienem odbyć rozmowę z Szefem odnoście zachowania względem ludzi? A z drugiej strony, co mnie to powinno obchodzić. Co prawda mój cyrk, ale nie moja małpa.

czwartek, 23 października 2014

Dzień sto czterdziesty- between the hammer & the anvil.

Jeśli lubicie zespoły z nowej fali brytyjskiego heavy metalu to pewnie już skojarzyliście ten kawałek Judas Priest. Sam też jestem między młotem, a kowadłem i nie ważne co zrobię, będzie źle. Oczywiście główne podziękowania należą się Szefowi.
Wiele miesięcy temu popełniałem pod jego dyktando pewien istotny dokument (a jak już wiecie wszystkie moje dokumenty można sobie o kant dupy). Ważny pod tym względem, że jest podstawą do tworzenia iluś innych dokumentów na przestrzeni roku. Teraz właśnie jestem przy tworzeniu jednego z nich. Nawet spotkał mnie zaszczyt, nie muszę tworzyć go z Szefem, a mogę zupełnie sam. A pod tym pojęciem rozumiemy napisać raz i potem wszystko zmieniać.
Założenie jest dość proste. Biorę kartkę papieru, czytam “Aktualizować taką tam bazę danych i przesłać ją do takich ludzi w terminie do”. PRO-TIP- nigdy ich nie aktualizujemy. Jadę więc standardową formułką “Informuję, że baza danych aktualizowana jest na bieżąco”. No i pięknie, teraz muszę tylko dołączyć ją do pisma i robota zrobiona.
No i klops. Baza danych “aktualizowana na bieżąco” jest tak przestarzała, że nie zgadza się w niej wiele pozycji wliczając w to nazwy instytucji. Muszę wpierw ją więc poprawić, bo przecież nie wyślę ludziom tabeli, w której widnieje “Komenda Milicji”. Poprawiam więc ją sobie spokojnie i w tym momencie przechodzi Szef.
-A co Ty robisz?!
-Bazę danych poprawiam.
-Ale po co?
-Bo mamy ją załączyć.
-Nie, nie, nie wysyłamy im bazy bo wiesz jak jest (czyt. aktualizowana na bieżąco raz na 10 lat) tylko końcowe liczby i to wpisz.
W tym momencie mój mózg się zawiesił przez zbyt duży dysonans poznawczy. W piśmie nr 1 jak byk widnieje “aktualizować bazę danych i przesłać ją”, w piśmie nr 2 trzeba napisać “dotyczy aktualizacji bazy danych i przesłania jej do”, ale tej bazy danych mam nie załączać. Jeśli więc zrobię tak jak zakłada pierwsze pismo to będzie źle dla Szefa. Jeśli zrobię tak jak on chce, to będzie niezgodne z tym co mam zrobić wg pisma. Pisma, którym dysponują wszyscy zainteresowani, gdyż sami nam je uzgadniali.
Siedzę więc i myślę, jak zrobić, żeby jednocześnie bazę danych załączyć i nie załączyć. Wiem, że to się wzajemnie wyklucza, no ale próbuję. Wpisuję liczby końcowe jakie wynikają z bazy danych. Czytam pismo, pisze “przesłać bazę danych”, więc wywalam to. Patrzę na pismo, na które się powołuje “przesłać bazę danych”, więc musi być. Dopisuję, teraz znów trzeba by załączyć bazę danych…
Po dwóch pełnych cyklach mówię sobie dość. Piszę “dot. przesłania bazy danych” i jej nie załączam. Bezsensu, ale w sumie co ma mnie to obchodzić? Ja się pod tym podpisuję? No właśnie nie. Teraz chyba do mnie dotarło, co znaczy mieć robotę kompletnie w dupie. Pismo nie trzyma sie kupy, jedno zdanie przeczy drugiemu, ale mam kompletnie wywalone.

czwartek, 16 października 2014

Dzień sto trzydziesty dziewiąty- u Szefa wszystkich Szefów.

Sprawa się rypła. Po latach pisania odkryli kim jestem i zostałem wezwany na dywanik do Szefa wszystkich Szefów. Powiedział, że jest moim fanem.
Żartuję. Na szczęście ciągle jestem w głębokiej konspiracji i nic nie wskazuje, żeby ten stan rzeczy miał się zmienić. Dobrze. Bardzo dobrze. Co nie zmienia faktu, że u Szefa wszystkich Szefów byłem wraz z Szefem, a sprawa jak łatwo się domyślić dotyczyła kwestii magazynu.
SwS (jak będę sobie pozwalał nazywać Szefa wszystkich Szefów, głównie żeby uniknąć powtórzeń) to facet w sile wieku, dość energetyczny i jak dla mnie całkiem kompetentny. Chyba nie tylko dla mnie, skoro tkwi na swoim stołku od jakichś 20 lat. Niestety nie współpracuję z nim zbyt często, bo i co on może od takiego żuczka jak ja chcieć. Czasem coś chce, czasem ma jakieś pytanie i to wszystko. Nie bywam więc często na salonach, co raczej zrozumiałe, ale z drugiej strony nie jestem kretynem, a przynajmniej za takiego się nie uważam, więc nie mam problemów z właściwym zachowaniem się na tych salonach.
Co innego mój Szef. A niestety właśnie jestem skazany na wizytę u Szefa wszystkich Szefów z moim bezpośrednim przełożonym.
Podejście pierwsze. Odwołane zaraz gdy się pojawiło, Szef doszedł do wniosku, że mamy za mało papierów i wpierw trzeba pogadać ze wszystkimi dookoła, bo przecież SwS lubi dowiadywać się ostatni (bynajmniej!).
Podejście drugie. Typowe dla Szefa ruszenie na gwałt. Wbijamy więc do sekretariatu po drodze sprawdzając przez okno czy samochód Szefa wszystkich Szefów obecny jest na parkingu. Niestety na dachu nie miał napisane, że za chwilę zaczyna konferencję prasową, w kolejce czekają już trzy osoby, a kalendarz ma zapchany na cały dzień. Wracamy.
Podejście trzecie. Sekretarki same dzwonią, że w teorii SwS ma teraz trochę czasu. No ale akurat mój Szef postanowił wybyć na prywatną wycieczkę krajoznawczo-turystyczną po okolicznych mięsnych. Powiedziałem, że jak go zgarnę to zadzwonimy czy można wpaść. Zgarnąłem. No ale po co dzwonić, biegnijmy czym prędzej.
Wchodzimy do sekretariatu:
-Jest sam u siebie?
-Tak.
I już chwyta za klamkę i wbija do gabinetu. Ja zazwyczaj pytam jeszcze sekretarek czy mogę wejść, a one czasami dzwonią spytać, no ale ja nie wiem “jak jest”. Szef wszystkich Szefów ewidetnie w środku jest zajęty czymś innym, zdecydowanie ważniejszym, pewnie Facebook. Wnioskuje po tym, że mój Szef pyta “niezbyt dobry czas, co?” Dlatego też prowizorycznie trzymam się jeszcze poza gabinetem. Jak niezbyt dobry, to pewnie mamy spierdalać, ale mój przełożony już macha na mnie łapą, żebym wszedł. Faktycznie Facebook.

-SzefieWszystkichSzefów PrzychodzimyWBardzoWażnejIPilnejSprawieDostaliśmyTakieRachunki…
No szybciej i mniej wyraźnie się tego powiedzieć nie dało.
-Pokaż - pogrubione będzie SwS.
-ToZaPięćLat
-A właściwie za ten i poprzedni rok - pochylone będzie moje.
-Na podstawie jakiej umowy to jest?
-No mieliśmy taką umowę, że...
-...że nie mieliśmy, na japę się umawialiśmy.
-To chyba go pojebało?
-Nie no, bo on nam za darmo.
-Pojebało [fun fact- SwS jest mocno skłócony z kolesiem mającym ten magazyn], ale już jest odkręcone.
-Dobra, nic nie płacić. I o co chodzi?
-Bo teraz jest nowa umowa.
-I ile musimy zapłacić?
-Jeszcze nic, właśnie chodzi o to, że on chce podpisać umowę na Xk rocznie.
-Ale to i tak nie, bo magazyn i można dokończyć tylko trzeba dyrektora X pogonić i…
-Co?
-Nie ma sensu płacić, możemy wykończyć jeden z naszych obiektów, remont pochłonie ok 2-3 letni koszt wynajmu i będziemy na swoim.
-Ok, pogadamy o tym w środę o dziesiątej.
W tym momencie odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do drzwi, zatrzymując się przy nich, żeby kurtuazyjnie przepuścić mojego Szefa. Tymczasem on jeszcze nawija do Szefa wszystkich Szefów.
-No bo jak to, to musimy tego tam dyrektora…
-Środa o dziesiątej.
-Bo wiadomo, musimy trochę tak porobić, żeby…
-ŚRODA O DZIESIĄTEJ!
-Dziękuję, do widzenia.

Wychodzimy wreszcie. Zastanawiam się, jak można tak bardzo nie wyczuwać intencji rozmówcy. Ciekawe czy jest z siebie zadowolony?
-Ok, dobrze mi poszło, nie?
-...

czwartek, 9 października 2014

Dzień sto trzydziesty ósmy- pa pa maszkaro.

Niestety, to nie oznacza, że Dziad od nas odszedł. Szef też na miejscu. Gehenna trwa. Pozbyć za to mogę się innej maszkary. Jak wiecie miałem niedawno urlop, po którym jak zawsze czekała mnie masa niespodzianek, które odkrywać musiałem sam. Żadnego briefiengu, czy innego zbioru informacji. Po prostu niezorganizowana kupa papierów odkładana na środku mojego biurka. Większość to znowu kartki, które jedynej atencji jakiej oczekują, to wsadzenie ich do segregatora. Żeby było śmieszniej, aby odłożyć je na moje biurko muszą przejść wpierw obok dziurkacza, potem obok szafy z właściwym segregatorem.
W tej masie papierów znalazłem też rachunek na dość okrągłą sumę, której nie wyciągam w skali roku. I to od kogo? Od samego administratora jednego z moich koszmarów sennych, mojego magazynu terroru. Facet miał trochę pecha, bo raz, że pierwszy raz od dwóch tygodni wstałem przed dziesiątą, a nawet siódmą, rano, a dwa, że Szef już zdążył mnie zdenerwować. Zadzwoniłem więc od razu i poprosiłem, żeby sobie pierdnął. Bo przez wstrzymywanie gazy ulatują mu do głowy i rodzą się w niej posrane pomysły, takie jak próba wymuszenia na nas zapłaty przy obowiązującej umowie bezpłatnego używania i to opłaty 20x wyższej niż rynkowa wartość takich usług. A to, że bardzo chciałby dostawać za to pieniążki to mi to lotto, też chciałbym dostawać pieniążki za wszystko co robię.
Ostatecznie umówiliśmy się, że umowę jeśli chce możemy renegocjować. To, czego mu nie powiedziałem, to że najpewniej nie będzie żadnego negocjowania. Magazyn był w miejscu, w którym był tylko dlatego, że było za darmo. Jeśli mielibyśmy płacić, to jako Urząd mamy swoje pomieszczenia, które mogą być wykorzystane pod magazyn, potrzebują jednak remontu. Którego koszt wynosi tyle, ile koleś chciał od nas za 2 lata wynajmu.
Ale żeby przygotować się na rozmowę z Szefem wszystkich Szefów musiałem wpierw obczaić rynek powierzchni magazynowej w okolicy. Doszedłem do wniosku, że obejrzenie dwóch obiektów jest aż nadto wystarczające, szczególnie, że i tak jako cudowne rozwiązanie będę optował za nowym magazynem.
Pierwszy oglądany przeze mnie magazyn składał się z dwóch części. Garażu o wysokości powodującej u mnie klaustrofobię, w którym nie moglibyście zaparkować nawet Lamborghini, bo otwierane ku górze drzwi by się nie dały otworzyć. Stamtąd do głównej części prowadził korytarz wydrążony przez krasnoludy i dostosowany do ich gabarytów, a gdy już się do niej dotarło naszym oczom ukazywało się jedno z najbardziej nieustawnych pomieszczeń pod słońcem.
-Hm… Tak pomijając to, że się tu wczołgiwaliśmy, to macie chyba trochę problemu z wilgocią?
-Coś ty, panie. Sucho jak pieprz.
Wilgoć taka, że jakby postawić palmy, to zalęgły by się gibony.
Drugi wyglądał nawet spoko, ale nigdzie nie widziałem kaloryferów.
-Nie widzę kaloryferów.
-Ogrzewanie elektryczne.
Kilkuset m2. A idź pan w…
Trzymajcie kciuki. Przy odrobinie dobrego wiatru, będę miał nowy, czyściutki magazyn tuż koło domu i bez morderczych pająków. A jak szczerze będziecie trzymać, to może nawet załapię lepszą robotę.

czwartek, 2 października 2014

Dzień sto trzydziesty siódmy- kapucyńska praca.

Tak, wiem. Mówi się o pracy benedyktyńskiej, ale my dzisiaj zaczniemy od kapucynów. A konkretnie ich trzepania. Szef wychodząc ze swojego biura zadał dość intrygujące pytanie:
-A wiecie jak to się robi z tą, no, onanizacją?
Nie do końca rozumiem pytanie, ale zanim zacznę uszczegóławiać “co” się z nią robi wolę zadać inne pytanie.
-Ale po co?
-No bo muszę teraz zrobić.
Teraz? Tutaj? Czy ja się może jeszcze nie obudziłem? Może moje lekkie przeziębienie nie jest tak lekkie i mam majaki związane z wysoką gorączką?
-Co zrobić?
-No to z dokumentami i onan… onani…
Już chyba wiem, o co chodzi.
-Zanonimizować?
-No, no tak.
Zastrzelcie mnie. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę jak ciężka robi się nawet najprostsza praca, gdy wpierw trzeba poświęcić energię na wymyślenie o co właściwie ma w niej chodzić? Mam nadzieję, że nie wiecie. Ja wiem. I wiem też, jak poprawnie onaniz… tzn. anonimizować nasze dokumenty. Wymaga to ode mnie lekkiej ekwilibrystyki, ale wszystko się da.
Teraz ustalmy jedną rzecz- obieg dokumentów w Urzędzie jest dwojaki. Oficjalny i niezbyt. Bardzo łatwo je rozróżnić- pierwszemu towarzyszy cała paleta oficjalnych pism, drugie załatwia się przez telefon. W związku z tym oba rządzą się swoimi prawami. Pierwsze przechodzi całą przewidzianą prawem drogę zbierając po drodze wszystkie niezbędne pieczątki i podpisy, głównie dlatego, że jest do użytku oficjalnego. Drugi pomija te biurokratyczne bzdety, szczególnie, że nie jest później używany w oficjalnych celach. Np. gdy wydział X musi odpowiedzieć komuś na pytanie czy w Urzędzie dzieje się cośtam cośtam. Wydział X nie wie, więc obdzwania inne wydziały prosząc o podrzucenie mu informacji na dany temat jako ściągawki. Nie wyjdzie to poza wydział, poza Urząd, nie potrzeba się więc spinać, choć zanonimizować by wypadało jednak.
I coś takiego właśnie zrobiłem, celem podrzucenia do wydziału X. Szef jednak wymyślił sobie, że koniecznie chce podpis, że dostali to od nas jak przy obiegu oficjalnym. Tłumaczę więc mu to, co przed chwilą wytłumaczyłem Wam, jednak ten się upiera. No nic.
-Macie, ale Szef chce, żebyście się podpisali.
-Co? Po cholerę?
-No bo Szef.
-No tak…

Wracam więc z kopią zanonimizowanego dokumentu, na którym czerwonym długopisem widnieje napis “Serdeczne podziękowania dla wspaniałomyślnego dyrektora Szefa za bezproblemowe udzielenie wglądu do dokumentów dla niżej podpisanego i pełnego wdzięczności wydziału X”.

czwartek, 25 września 2014

Dzień sto trzydziesty szósty- nie czytajcie przy jedzeniu.

Przypomniał mi się taki kawał, dość stary:
Hrabia tańczy z hrabiną i ta nagle pierdnęła.
-Oj, prosiłabym, żeby to zostało między nami.
-No ja wolałbym, żeby się jednak rozeszło.


Dlaczego przypomniał mi się właśnie teraz? Bo siedzę spokojnie w pracy, piszę jakieś ważne rzeczy na Facebooku, gdy nagle poczułem potworny smród. Fetor zwykłego gówna. Pardon. Niezwykłego. Bo zwykłe aż tak nie wali po nozdrzach. Odór gorszy niż w Toi-Toiach trzeciego dnia imprezy, instensywniejszy niż w sławojkach. A uwierzcie mi na słowo, przez swoje studia i hobby wiele czułem i widziałem. To dość głęboko filozoficzne doznania, które pozwoliły mi w zupełności zgodzić się z Nietzsche, kiedy spoglądasz w otchłań ona faktycznie również patrzy na ciebie. Jednak to co poczułem w tym momencie nie śniło się nawet filozofom.
W pierwszej chwili myślałem, że to moje własne ciało mnie zdradziło. Przechyliłem się na fotelu w prawo i lewo, ale nic nie czuć, żadnego podejrzanego ciepełka. Rozglądam się więc dookoła, żeby znaleźć i zneutralizować źródło tego smrodu zanim zemdleję, a muszę Wam powiedzieć, że jestem na smród mega odporny. Była nawet taka sytuacja, że przy jednym skażeniu środowiska ściekami wyciekłymi z zakładów przetwórczych zatrudniających X tysięcy pracowników Szef rzygał jak kot, a ja patrzyłem na niego, o co mu chodzi. Śmierdziało. Śmierdziało gnijącymi resztkami zwierzęcych wnętrzności zmieszanymi z wonią ludzkich odchodów.
Ale to było nic przy tym, co teraz czuję. Moja, zaczynająca już boleć, głowa desperacko szuka źródła tego ochydnego zapachu. Patrzę nawet na sufit, może jakaś rura kanalizacyjna pękła? Spuszczając wzrok z powrotem na jego naturalny poziom widzę Dziada. Obżerającego się czymś ze swojego słoiczka. Chwila analizy pozwoliła mi stwierdzić, że to kiszona kapusta z całymi ząbkami czosnku. Mocno kiszona, prawie gnijąca już kapusta z mało subtelnym dodatkiem czosnku. Zapach gówna.
Ja rozumiem wiele. Sam lubię szczurburgery z sosem czosnkowym. Ale do cholery, są jakieś granice. Dziad zaraz po konsumpcji poszedł pogadać z jakimś kolegą. Otwieram wszystkie drzwi i okna, już pół godziny staram się wywietrzyć ten smród. W myślach wyrażam tylko gorącą nadzieję, że nikt do nas dziś nie przyjdzie.
Takie wrażenia zapachowe dostarcza mi nie tylko Dziad. Dla przykładu według Szefa najlepszym zestawem śniadaniowym jest puszka rybna. O 7 rano przyozdabia biuro smrodem jakiegoś śledzia w oleju czy innych szprot. Sprzątaczka opróżnić kosze przychodzi po 14, wnioski wysnujcie sami.
Dlaczego z tymi ludźmi muszę mieć problemy, nawet na tak podstawowej płaszczyźnie wzajemnego współżycia? A może to złe pytanie. Dlaczego ja się przejmuję i dlaczego mi zależy? Skoro Dziad idzie do Szefa wszystkich Szefów po podpis z mordą walącą gównem, to dlaczego ja po żarciu pakuję do japy gumę do żucie?
Nie, nie, nie. Muszę trzymać poziom. Wlazłem między wrony, ale nie będę krakał jak i one.

A tą notkę popełniłem, bo tak jak hrabia z kawału chciałbym, żeby to się rozeszło.

środa, 10 września 2014

Dzień sto trzydziesty piąty- powrót do szkoły.

Podzielę się dziś z Wami wiedzą. Dzielę się nią z Dziadem, więc nie widzę powodów, dlaczego by nie oświecić także i Was. Tematem dzisiejszych zajęć będzie… Ekwador. To państwo (nie dyskoteka w Manieczkach) leżące w północno-zachodniej części Ameryki Południowej u wybrzeży Pacyfiku… Co, wiecie o tym? W sumie nie powinno mnie to dziwić, większość ludzi po szkole średniej wie, mniej więcej, gdzie leży Ekwador. Wiecie też pewnie, że jest to kraj latynoski, a językiem urzędowym jest hiszpański jak w całej Ameryce Południowej poza Brazylią (i Gujaną, Gujaną Francuską oraz Surinam).
Gratuluję, nawet jeśli nie wiedzieliście tego wszystkiego, to i tak więcej od Dziada, dla którego Ekwador to “kraj czarnuchów” (czyt. afrykański), w którym ludzie posługują się bliżej nieokreślonym narzeczem, a leżący gdzieś, ale sprawdzi to na mapie Europy jaką ma w kalendarzu.
Możecie się zastanawiać, skąd to nagłe zainteresowanie geografią. Odpowiedź jest banalna, choć z pewnością się jej nie spodziewacie. Dziad szuka miejsca, w którym mógłby żyć na emeryturze. Szuka więc krajów najlepszych dla emerytów, a Onet czy inna WP podpowiedziała mu właśnie Ekwador. Wspaniały klimat, gdzie średnie temperatury utrzymują się około 26 stopni, dżungla, a do tego zjeżdżają tam podobno emeryci z całego świata, głównie USA. Co najważniejsze dla Dziada, można się tam utrzymać w komfortowych warunkach w dwie osoby za jedynie 1600.
Wiedziony wrodzoną wnikliwością, zaalarmowany jego bezstresowym podejściem do wspaniałego klimatu także dla gigantycznych pająków, które kapciem to można co najwyżej rozochocić, postanowiłem dopytać 1600 w jakiej walucie? Dolarach amerykańskich. Głośno zacząłem się zastanawiać, czy zdaje sobie sprawę ile to jest w nadwiślańskich PLN. Nie wie, więc najlepiej będzie jak policzę i mu powiem.
Dlaczego ja? Z prostego powodu, Dziad nie ma psycho-fizycznej możliwości przeliczenia 1600x3,2 (tak sobie zaokrągliłem wartość USD). Przede wszystkim dlatego, że nie ma kalkulatora. Jedynie taką maszynę do liczenia z rolką jak w kasach fiskalnych i zanim przypomni sobie jak jej używać i wydrukuje wynik mnożenia to za długo i nie warto. Mógłby użyć kalkulatora w komputerze, ale on nie potrafi go używać, gdyż nigdy z niego nie korzystał. Wszystkie obliczenia prowadzi na wspomnianej maszynie, czasem tych obliczeń trochę ma, a wszystko dlatego, że… nie wierzy, że komputer dobrze to policzy.
Wyszedł wynik ponad 5k zł. Dziad już nie uwielbia Ekwadoru jako swojego przyszłego raju na ziemi.
Za to nadal pozostaje nim jeden z europejskich krajów, do których wybierał się jeden z odwiedzających nas klientów.
-No i jadę do Szwecji.
-Och, piękne góry- Dziad.
-Ja planuję raczej popływać po morzu i łowić ryby.
-Haha, ale tam nie ma morza.
-Noooo, chyba jednak jest. Bałtyk.
-Byłem tam, nie ma morza.
Tak, myślał o Szwajcarii.

czwartek, 4 września 2014

Dzień sto trzydziesty czwarty- znów czas urlopowy.

Urlop, słodki urlop. Cudowny czas, kiedy przynajmniej mogę się wyspać. Nienawidzę wstawać w środku nocy. A będąc na urlopie mogę złapać trochę sensownego snu, po którym od razu mam więcej energii i chęci do życia, więc z samego ranka po obudzeniu idę z radością popływać na pustym basenie. Pani w kasie co prawda mówi, że zawsze o tej godzinie są pustki bo ludzie obiad jedzą, no ale ja zazwyczaj siedzę wtedy w robocie lub jej okolicach. Niestety po tym cudownym okresie przychodzi moment powrotu za urzędowe biurko.
Powrót do pracy z urlopu to trudny okres dla każdego pracownika. Zgadzają się z tym psychologowie, pracownicy, co bardziej inteligentni przełożeni. Ja też się z tym zgadzam. We wszystkich poradnikach zaleca się, żeby przez pierwsze kilka dni powoli wbijać się z powrotem w rytm pracy. Zacząć od trochę większej ilości obijania się niż pracowania i codziennie zwiększać tempo. Jak tak na to patrzę, to w urzędzie chyba każdego dnia jesteśmy dzień po urlopie. A dzisiaj z pewnością i to dosłownie jestem ja.
Niestety w stosunku do mnie wszystko zawsze jest na odwrót. Dlatego zamiast pracować jak zawsze poświęcając większość czasu na kawę i internet od samego ranka, punkt 7, przywalony jestem robotą. Na dzień dobry nikt nie pyta jak było na urlopie, ale informuje co muszę zrobić natychmiast, w tej chwili, zanim jeszcze zrobię pierwszą kawę, a co może poczekać aż tą kawę wreszcie zrobię.
Dzieje się tak z bardzo prostego powodu, którego może już się domyśliliście. Nie, tym razem nie chodzi o to, że Szef jest idiotą, który ma przebłyski, że trzeba pracować. Po prostu przez cały mój urlop nikt w moim wydziale nie zrobił ani jednej rzeczy, nie odpisał na ani jedno pismo, ba- nawet większości z nich nie zarejestrował czy choćby odłożył do segregatora te, które tylko takiej atencji wymagają. Nic. Ze wszystkim czekali na mój powrót i teraz trzeba szybko robić, bo terminy gonią. Gdzie gonią to delikatnie powiedziane, gdy np. jedno pismo opatrzone jako pilne prosi o informację, czy przyjedziemy na szkolenie, które odbyło się w zeszłym tygodniu.
W międzyczasie nie ma też żadnego briefu co się pod moją nieobecność wydarzyło. Sam nie mam też czasu wypytywać i wyciągać z ludzi takich informacji, bo śpieszę się z nadrabianiem zaległości, które od kilku dni powinny być zrobione. Jestem niewyspany, wściekły, że nie robią niczego i wpadam w pułapkę ich myślenia, czy raczej nie myślenia, co daje mi unikalną okazję pisania pism dwa razy. Mam napisać meldunek? Napisałem. Wtedy Szef ma pretensje, czemu nie zrobiłem tego według wzoru, który dostał gdy ja byłem na urlopie i trzyma go u siebie w gabinecie na biurku. Więc robię raz jeszcze, bo to dla Góry, więc musi być kropka w kropkę jak sobie zażyczyli, nawet jeśli nie ma to sensu lub jest pełne błędów. Tzn. nie wiem czy musi, ale mam zakaz od Szefa poprawiania błędów, w tym ortograficznych, w pismach wg wzoru, bo “wiesz jak jest”.
Dlatego urlop nie jest dla mnie odpoczynkiem psychicznym, bo zdaję sobie sprawę, że to tylko luka w czasoprzestrzeni. Wszystko to, co dzieje się w czasie mojego urlopu mnie nie omija, zostaje nie ruszone, czeka na mnie aż wrócę i jedyna różnica jest taka, że na uporanie się z tym mam o tyle czasu mniej, ile mnie nie było. A po zmiksowaniu tego z psychicznym Szefem, który nie rozumie, że odpowiedź czy weźmiemy udział w szkoleniu w zeszły czwartek nie jest już dzisiaj istotna, sytuacja zaczyna być problematyczna.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Dzień sto trzydziesty trzeci- na górze róże.

Dziś będzie trochę o Górze. W sensie nie o sir Gregorze Clegane, a o urzędach stojących nad moim. To bardzo dobra pozycja dla nich, bo z jednej strony mam ich na głowie, a z drugiej mogę co najwyżej ich w dupę pocałować. Niestety w mojej działce tak to wygląda, że im wyżej tym gorzej. Podejrzewam, że w związku z rozrzedzeniem powietrza wraz ze wzrostem wysokości i związaną z tym mniejszą zawartością tlenu, urzędy na szczytach drabin władzy mają odloty spowodowane niedotlenieniem. Ja z mojego poziomu mam dość ograniczony kontakt z administracyjnymi dołami rozsianymi gdzieś po wsiach, ale choć czasami gdzieś się z nimi spotykam. Wystarczający jednak, żeby wyrobić sobie jakąś oględną wiedzę czego od nich można wymagać (podpowiem- niczego lub mniej). Ale gdy dostaję pismo z Warszawy to zaczynam się gubić- mam śmiać się czy płakać?
Dam Wam prosty przykład- na szczytach wymyślą sobie, że fajnie byłoby mieć bazę danych zawierającą np. spis wszystkich przyczep w Polsce wraz z kompletem danych- kto jest właścicielem, jego dane, dane techniczne przyczepy, wszystko według odpowiednich wzorów, które ktoś tam sobie opracuje z uwzględnieniem nikomu nie znanych wytycznych. To wymyśla wydział X, w którym pracuje 20 osób i wysyła coraz niżej do podobnych wydziałów, aż dotrze to do tego, który zajmuje się w gminie tymi przyczepami. Tylko, że teraz cały urząd liczy 20 osób, a ta konkretna zajmująca się wydziałem X ogarnia jeszcze wydziały Y i Z. To wcale nie jest coś zmyślonego- już na szczeblu województwa pojedyncze wydziały mają więcej pracowników niż niektóre gminy.
I to jeszcze nie jest najlepsza zagrywka Góry. Najlepsze są ich wymogi co do czasu, w którym trzeba przygotować jaśnie państwu odpowiedź. Połowa pism, jakie dostaję, kończy się magicznymi słowami “sprawę proszę potraktować priorytetowo i udzielić odpowiedzi najpóźniej do”. A wszystkie pisane na jeden schemat- data na piśmie piątkowa, mail wysłany w poniedziałek, odpowiedź do środy. Po prostu te dwa dni- sobota i niedziela, muszą być zmarnowane. Nie wiem czy to zwykła złośliwość, czy ci ludzie po prostu nie łączą tego co piszą z czasoprzestrzenią w której żyjemy. W każdym bądź razie- z pisma wynika, że mamy cały tydzień, w rzeczywistości 1 dzień.
Ostatnio mieliśmy jeszcze lepszą sytuację. W Iraku jak wiecie robi się niezły bajzel, więc ministerstwa wymyśliły sobie pomoc humanitarną dla tych regionów i oczywiście pisemko w dół, że teraz szybko dawajcie co macie. Pominę już fakt, że ciągle brakuje kasy, że z własnej inicjatywy pomagamy już humanitarnie Ukrainie (wpadliśmy na ten pomysł przed Putinem), że centrala bardzo hojnie daje nam dodatkowe zadania, ale pieniędzy na ich wykonanie już nie. Jednak przysłanie nam tego pisma w czwartek, godzinę przed końcem roboty i początkiem długiego weekendu, gdy transport lotniczy zorganizowano w niedzielę? Który tytan logistyki wydumał, że w godzinę załatwię mu jakiś pakiet kocy, namiotów czy leków? Pewnie dlatego Hercules o ładowności 20 ton poleciał w ponad połowie pusty.
Dzięki temu jestem między młotem, a kowadłem. Góra nie potrafi zrozumieć, że dół w związku z tym co napisałem wyżej, ma wyjebane. Jedni chcą odpowiedzi w ciągu góra 48h, drudzy w te 48h mogą nawet nie odebrać mojego maila ze wzorem tabeli dla tych przyczep. Prawdziwa historia z jednego spotkania, jednego z nielicznych spotkań Góry z Dołem, które oglądałem jak całkiem niezły kabaret:
Góra: Czemu nie przyniosłeś na spotkanie materiałów, o które prosiliśmy w mailu?!
Dół: A to ja mam maila?
Serio, w tym powyżej nie ma nic zmyślonego. I będziecie w sporym błędzie, jeśli wydaje Wam się, że Dół się tym w ogóle przejmie czy zmiesza. W życiu. Jego urząd ma tak małe możliwości przerobowe w stosunku do zachcianek Góry, że potrzebuje około miesiąca, żeby się ogarnąć z tym. I jego przełożony doskonale o tym wie, więc nagany czy zwolnienia nie musi się bać w najmniejszym stopniu.
Mylicie się też, jeśli uważacie, że Góra orientuje się choć w przepisach. Raz jeden podjąłem złą decyzję napisania do ministerstwa z prośbą o rozstrzygnięcie sporu. Ogółem, żadna fizyka teoretyczna to nie była- całość sprowadzała się do tego, że wystawiłem pismo i zostało ono zatwierdzone 2 tygodnie przed tym, gdy zmieniła się ustawa na podstawie której pismo to tworzyłem. Teraz inny urząd uważał, że powinienem je robić od nowa, a ja uważałem, że zostało wydane na okres 2 lat i klepnięte przed opublikowaniem zmian ustawy, więc 2 letni termin nadal obowiązuje. Nie wyobrażacie sobie jakie cyrki z tym były. Pierwszą odpowiedź otrzymałem gdy już zaczynałem wątpić, że w ogóle ją dostanę. A mówiła tylko, że nie mają pojęcia i muszą przekazać to gdzieś indziej. Gdy po 2 miesiącach dostałem kolejne już pismo, że kolejna instytucja musi przekazać je dalej, tym razem do… Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, to już żałowałem, że tego pisma po prostu nie zrobiłem drugi raz. Jeśli jesteście ciekawi- ostatecznie wyszło na moje.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Dzień sto trzydziesty drugi- bliżej i bliżej i bliżej co dnia.

Tak blisko rzucenia roboty jak dziś, to nie byłem jeszcze nigdy. Często Szef ujemnie wpływa na moje samopoczucie, a tym bardziej na jakość pracy, ale dzisiaj przeszedł samego siebie. Wpierw jednak trzeba przenieść się chwilę wstecz.
Piątek. Dostaliśmy pismo. Właściwie nie my, tylko Szef wszystkich Szefów, ale jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to oni sami na żadne pismo nie odpisują, tylko zlecają to innym, żeby się tylko ostatecznie podpisać. Tym razem pismo przybrało postać maila od lokalnej gazetki, której zresztą nie darzę zbyt wielkim szacunkiem. W treści nic strasznego, ot 3 pytania o jedną z ostatnich akcji, którą jako Urząd odwaliliśmy. Dla normalnego człowieka 5 minut roboty, szczególnie, że trzeba tylko przygotować pismo, które przepiszą sekretarki Szefa wszystkich Szefów i wyślą z jego służbowego maila.
Tymczasem u mnie w wydziale nagła panika jakbyśmy dostali co najmniej pismo z obietnicą doznania kompleksowych badań proktologicznych bez użycia wazeliny za to z wykorzystaniem piły spalinowej. Ale Szef jest na straży i już wymyślił, jak oddalić potrzebę merytorycznej odpowiedzi. Dziennikarka nie sprecyzowała o którą akcję chodzi, choć jest to oczywiste, to odpisujemy, że nie jest i ma doprecyzować.
Teraz sekunda przerwy, podsumujmy aktualne zadanie- przekazać sekretarkom, że mają odpisać z prośbą o doprecyzowanie.
Lecimy dalej. Wpierw Szef pisze odręcznie na kartce. Całość zajmuje dwa zdania, dwadzieścia dwa słowa. Jedno zdanie to temat maila, drugie treść. Jak skończył dał mi to do przepisania na kompie. Już zaczyna się ostra przesada, ale ok. Wydrukowane, czyta, dochodzi do wniosku, że warto dodać jeszcze dwudzieste trzecie słowo. Drukuję znowu. Czyta znowu. O nie, zapomniałem kropki na końcu zdania. Nie, to nie ważne, że one sobie to będą i tak przepisywały i mogą same wstawić, drukuję znów.
Efekt- dla dwóch zdań zużyliśmy 4 kartki A4. Tylko po to, żeby ostatecznie i tak wylądowały w śmietniku. Byłem zły, ale piątek, myślałem już tylko o tym, że niedługo się wyśpię.
Minął czas, nadszedł weekend. Od rana jestem niewyspany, Niemcy zmusili mnie do siedzenia 30 minut dłużej przed TV. Przychodzę do roboty i od razu dowiaduję się, że dziennikarka odpisała to, co od początku oczywiste, ale Szef miał “nadzieję, że się zniechęci”. Więc musimy odpisać wreszcie merytorycznie. I zaczyna się jazda.
Znów zróbmy sobie chwilę przerwy, żeby nie było wątpliwości co jest zadaniem: napisać odpowiedzi na 3 pytania, każda zawrze się w 1 zdaniu i przekazać sekretarkom do przepisania i wysłania maila.
Wpierw oczywiście nabazgrał coś na kartce, a jak doskonale wiecie, że nawet penisy, które rysowaliśmy w zeszytach szkolnych (no już nie udawajcie, że nie rysowaliście… serio nie?) są w stanie przekazać więcej treści i są bardziej czytelne. Daje mi do przepisania, nie mogę się doczytać, on też nie może, trzeba tworzyć od nowa…
Wreszcie mogę się doczytać mniej więcej. Drukuję pierwszy raz. Tu zmienić, tam zmienić, tu mam coś wymyślić bo nawet Szef już zauważył, że z zasadami gramatyki ma to niewiele wspólnego.
Drukuję drugi raz. Kropka od skrótu jest na końcu linijki, mam przenieść. Po najmniejszej linii oporu zmieniam trochę wcięcie akapitu.
Drukuję trzeci raz. Mam wrócić stare akapity. Poprawiam po raz kolejny, żeby i akapity były stare i kropki na końcu nie było.
Drukuję po raz czwarty. Teraz w wyliczaniu nie mają być kropki tylko kreski. Pytam, czy może coś jeszcze od razu poprawić, czy reszta będzie w tej chwili ok. Spytałbym wcześniej, ale wyleciało mi z głowy, że nie pracuję z normalnymi ludźmi, którzy wskazują wszystkie błędy na raz.
Drukuję po raz piąty. Tym razem mam to zrobić jednak w formie normalnego pisma, a nie tekstu do przepisania, żeby sekretarki wiedziały jak to przepisać. Nie to, że dziennie pewnie z 10 takich maili przepisują.
Drukuję po raz szósty. Jednak nie, forma pisma nie do końca ma być formą pisma i mam usunąć “Z poważaniem”.
Drukuję po raz siódmy. No teraz może być, idzie zanieść do przepisania. Ale wraca po chwili i pyta, czy może nie zmienić trochę szyku zdania ze złego na gorszy. Ponieważ od czwartego wydruku przestałem się do niego odzywać, to doszedł do wniosku, że milczenie znaczy nie.

8 kartek A4 zeszło na przygotowanie kilku zdaniowego maila. Po 2 drukowaniu przestałem już nawet dyskutować o zasadności potrzeby zmiany kropek na kreski, bo miałem wystarczająco wysłuchiwania jak bardzo z nas się będą śmiali, jak nas zwolnią, jak musimy uważać, jak musimy się chronić i jak wiem jak jest.
Ta zupełnie idiotyczna sprawa wytrąciła mnie do tego stopnia z równowagi, że ósmym drukiem byłoby moje wypowiedzenie z pracy i nie żartuję w tej chwili ani troszeczkę. Gdy kilka sekund po wyjściu Szefa usłyszałem, że wraca otworzyłem już nowy dokument, żeby podziękować Urzędowi za współpracę. Te głupie zmiany kropek i akapitów z całą mocą uświadomiły mi jak kompletnie popieprzone i bezwartościowe jest to co robię, a do tego w jakim stopniu najprostszą i najgłupszą czynność komplikuje Szef.

I wtedy przypomniało mi się, że mam pożyczkę do spłaty. Pracuję dalej.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Dzień sto trzydziesty pierwszy- Bob budowniczy.

Wiecie, że Szef buduje swoją rezydencję. Temat ogółem przeciętnie zabawny, a tym bardziej ciekawy. “Trochę” doświadczenia w tym mam, więc informacje, jakie wymiary będzie miała skrzynka elektryczna przy domu nie jest w stanie skupić mojej uwagi. Interesujące (oczywiście w kontekście tego wszystkiego) jest, że Szef posiadane plany budowy dostosowuje do swoich potrzeb. Nie do końca jestem pewien, czy takie działanie jest zgodne z prawem autorskim i budowlanym, ale on “wie jak jest”, a poza tym on pracował wcześniej w jakimś zakładzie ogólnobudowlanym, to tym bardziej “wie jak jest”. Szkoda, że nie został tam, szczególnie, że po ponad 15 latach w Urzędzie wciąż nie wie, czym jest pieczęć nagłówkowa.
Ale ok, jak wie, to niech robi. Ja się nie znam, więc staram się trzymać instrukcji- czasem tylko lekko je modyfikując, gdy już jestem święcie przekonany, że daną czynność można zrobić lepiej. Widać Szef tak ma. Czy aby na pewno?
Dziś dostaliśmy kolejny papierek do wypełnienia, ankietę. Pamiętacie ankietę dla BOR-u? No, to tym razem faktycznie była dla ubezpieczalni. I oczywiście trafiła do mojego przełożonego, który w pocie czoła zaczął ją wypełniać, próbując wspierać się moją wiedzą.
-Młody, ile metrów nad poziomem tafli najbliższej rzeki lub zbiornika wodnego znajduje się Urząd?
Eeeee, co? Skąd ktokolwiek ma to wiedzieć?! I po jaką cholerę to ubezpieczycielowi, nie mógł spytać o odległość od najbliższego dużego, wylewającego, zbiornika wodnego?! A co jeśli będzie on 100 km dalej, za wysokim pasmem górskim, ale różnica poziomów będzie wynosiła tylko 2 m? Widać w ubezpieczeniach też tworzą idiotyzmy.
Oczywiście tą uwagą podzieliłem się z Szefem. Niezbyt był zadowolony z odpowiedzi. Gdyby mi dał choć niwelator, łatę i kogoś do pomocy, to mógłbym mu to zmierzyć. Ale teraz przynajmniej nie truł mi więcej głupimi pytaniami. Postanowił pytać innych, więc przy najbliższej okazji chwycił za telefon:
-Czołem, słuchaj. Powierzchnia budynku to to samo, co kubatura, nie?
-...
-No, powierzchnia i kubatura, to samo.
-...
-No właśnie, bo obie mierzymy w m3, nie?
-...
-Myślisz? To co to jest powierzchnia wtedy?
-...
-No dobra, to nie wiem, coś wymyślę.
Co ja słyszę? Jak w ogóle 40+ letni facet może zadawać takie pytania? No… No po prostu ja pierdolę. Ale chwila, czy koleś nie rozróżniający pojęcia powierzchni od kubatury i m2 od m3 samodzielnie modyfikuje projekty budowlane pod własne widzimisię?
“Kochany pamiętniczku, przypomnij mi proszę, żeby nigdy nie zjawiać się pod dachem Szefa”.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Dzień sto trzydziesty- ja grab jeden, ja grab jeden, wisła, jak mnie słyszysz?

Dziad polazł na urlop. To dobrze i źle. Dobrze- jednej przeszkody w pracy mniej. Źle- cała głupota Szefa skupia się na mnie. A dodatkowo Dziad wybrał sobie bardzo zły moment na wczasy, kiedy przypada nam kilka treningów na jeden dzień, dzięki czemu mogę przesiedzieć w pracy od 7 rano do 22, bez przerwy. Zazwyczaj robiliśmy to w ten sposób, że on brał pierwszą wartę, a na drugą zmianę przychodziłem ja z Szefem. Tym razem któryś z nas musi odbębnić wszystko i padło na mnie, zaskoczeni? Pozytywne jest to, że Szefa będę miał tylko na pół dnia, niestety to gorsze. Wpierw będę siedział sam tracąc stopniowo chęć do życia i gdy już się jej pozbędę to zjawi się on, a ja będę miał drugie tyle do przeżycia.
Co do samych treningów, to są one pozbawione najmniejszego sensu. W pierwszej części będę musiał tylko zapisywać polecenia podawane mi z góry za pomocą ściśle tajnych kryptonimów operacyjnych. Tak tajnych, że w całym województwie ich znaczenie zna kilka osób. Z czego spośród ćwiczących- tylko ja. Jak się zapewne już dobrze domyśliliście, przez 8h kilkadziesiąt osób będzie bezmyślnie zapisywało ciągi słów i cyfr, które są dla nich całkowicie niezrozumiałe. Sens? Brak. Ale trening odbębniony, można się poklepać po plecach, plan wykonany. Moglibyście się zapytać, czemu nikt oprócz mnie nie wie. I odpowiedziałbym Wam wtedy, że odpowiedzialny za to z instytucji, która nam nadaje te polecenia, po prostu się na nas obraził i doszedł do wniosku, że nie podzieli się informacjami. Tak, to jedyny powód. Ja wszedłem w ich posiadanie lekko okrężną drogą, przy okazji załatwiania innych spraw okazało się, że mój rozmówca owszem nimi dysponuje i nie widzi powodów, dla których by miał się nimi ze mną nie podzielić.
Gdy już zapiszę wszystkie WHISKEY TANGO FOXTROT TF50, zaczynam kolejny trening. Wytyczne dostaję zaszyfrowane metodą XVM98/12-Z. Tym razem nawet ja nie mam zielonego pojęcia z czym to się je, wydaje się jednak, że to po prostu faks. Bo w takiej formie je dostałem tuż przed 15. Jakie wytyczne? Przenieść się w przyszłość.
Nie, nie żartuję. Czasem praca w urzędzie jest tak popaprana, że muszę pracować w przyszłości. Wiem, ciężko to pojąć ludziom z normalnego, trójwymiarowego świata. Jednak Urząd wychodzi ponad to. I tak, wpierw kilka dni przed treningiem miałem podpisaną listę obecności przez wszystkich uczestników tego wydarzenia, z których żadnego byście wyznaczonego dnia nie zobaczyli w moim biurze. Nie dlatego, że ich nie było, po prostu nie jesteście w stanie ogarnąć ich egzystencji w całych 7-wymiarach (to oficjalne tłumaczenie w razie kontroli). Teraz znów miałem się przenieść w przyszłość, a właściwie dostałem z przyszłości wiadomość. O godz. 14.50 odebrałem faks, który opisuje sytuację, na którą mam zareagować datowaną na godz. 19.
Zauważyliście ten subtelny bezsens? Całość polegać miała na przećwiczeniu tego, jak działają opracowane procedury na wypadek nagłych zdarzeń, jak np. wykolejenie się pociągu, z którego na pola i do wód gruntowych wycieka paliwo, smar, olej i cała reszta. Informację treningową dostajemy 4h przed właściwymi zdarzeniami, więc nikt nie reaguje szybko, nikt nie wie, ile w rzeczywistości by to zajęło czasu. Co więcej- robimy to w kompletnym oderwaniu od wszystkich innych służb, więc wszystko co tworzymy jako nasza reakcja na to wydarzenie, to 100% fantazja. To, że nie wpisuję “Dzwonię po Supermana” wynika tylko z tego, że muszę zachować resztki powagi.
Więc co odpisuję? Krótko i zwięźle, w góra 10 zdaniach opisuję, w/g której procedury mam chęć działać (tylko nr, żadnych szczegółów), ilu jest zabitych (zawsze na mojej warcie nikt nie ginie), ilu rannych (1-2 góra, lekko, życiu nie zagraża niebezpieczeństwo) i jak się akcja zakończyła (100% sukces, w ciągu pół godziny służby wszystko ogarnęły, posprzątały i naprawiły).
I teraz, jeśli wydarzenie ma mieć miejsce o 19, to nie mogę na nie odpisać przed 19, mimo, że informacje dostałem o 15, a napisanie meldunku zajmuje mi 10 minut. Dlatego przez 4h nadgodzin siedzę na dupie nudząc się niemiłosiernie i przeglądając śmieszne zdjęcia w necie, żeby punkt 19 napisać meldunek, odesłać go faksem i czekać. Po pół godziny “góra” do mnie dzwoni, że w sumie się im już nie chce, oni kończą, a ja mam robić co chcę. A jak nic nie chcę to też luz, byleby jakieś sensowne sprawozdanie wysłać w terminie.

Dzięki. Zmarnowaliście 5h mojego życia. Administracja… wa mać.

czwartek, 31 lipca 2014

Dzień sto dwudziesty dziewiąty- niełatwy dzień.

To tytuł książki opowiadającej o kulisach usunięcia z tego padołu łez i rozpaczy niejakiego bin Ladena. Raczej nie zabierajcie się za nią, jeśli nie lubicie klimatów, w których specjalsi biegają nocą po Afgańskich górach i faszerują ołowiem tych, którzy wpadli na genialny pomysł “zaatakujmy USA”. Dlaczego o niej wspominam? Bo niełatwy dzień, a nawet tydzień, miał ostatnio Szef, a to znaczy, że ja też.
Czy desantowałem się z Fokami w rejonie Hindukuszu? Nie tym razem, choć wybuchy i płomienie miałem niemal na wyciągnięcie ręki. Zaczęło się od telefonu w poniedziałkowe południe. Z kilku nieskładnych słów, które mi przekazano, wywnioskowałem, że mamy problem i to duży. Zawrzeć go mogę w słowach “cysterna, gaz, ewakuacja”. Niestety, nie Urzędu. Szef oczywiście był gdzieś na spacerze zobaczyć po ile golonka, więc szybko musiałem ściągać go z powrotem do pracy. Tzn. oficjalnie był w pracy, ale wszyscy już doskonale wiecie o co chodzi. Przyszedł blady jak ściana i kazał mi iść z nim, jako że załatwił podwózkę na miejsce zdarzenia, a tam już wszystkie służby. Niebiesko-czerwono-pomarańczowa dyskoteka na całego. Straż, policja, straż miejska, pogotowie, gazownicy, wodociągi, cała menażeria.
W tym momencie ujawnił się pierwszy błąd jaki popełniłem tego dnia zupełnie nieświadomie. Wychodząc do pracy z samego rana w poniedziałek postanowiłem nie przejmować się wyborem koszuli i wziąć pierwszą z brzegu. Stałem więc wśród policjantów w moich lustrzankach-awiatorach i czarnej koszuli z naszywkami NYPD, wyglądając jak chodząca karykatura i wysłuchując podśmiechujek strażaków.
Plusem było to, że sytuacja na miejscu wyglądała zupełnie inaczej, niż opisano mi to w dramatycznej rozmowie telefonicznej. Faktycznie, ludzi trzeba było tymczasowo ewakuować, bo gaz to nie lokalny urzędas w koszulce NYPD i lepiej z nim nie żartować. Z drugiej strony trzeba było poczekać, aż gazownicy opróżnią tę konkretną rurę z gazem, żeby móc wyciągnąć samochód bez obawy, że w trakcie wyciągania coś się rozszczelni.
Toteż humory wszystkim dopisywały, mogąc częściowo kumulować się na mnie. Najchętniej bym w tym momencie poszedł sobie już z powrotem do Urzędu. Nie to, że przeszkadzały mi żarciki, mam dystans do siebie i potrafię się odgryźć, zawsze też jakiś punkt zaczepienia, żeby porozmawiać z ładną panią policjant. To co mi przeszkadzało, to żar lejący się z nieba i lekki dyskomfort związany ze staniem 3 metry od samochodu wbitego w rurę z gazem ziemnym pod wysokim ciśnieniem. Dopiero 2 godziny później znajomy gazownik trochę mnie uspokoił ogłaszając ze stoickim spokojem “żeby jebnąć, musi mieć co jebnąć, a tu już nie ma co”.
Oczywiście, sterczałem tam całe godziny dzięki Szefowi, który uparł się, że koniecznie musimy zostać. Czy mieliśmy coś do roboty? Kompletnie nic. On biegał po całym miejscu zdarzenia wszystkich w koło informując jakie jego zdaniem są przyczyny zdarzenia, bo “wiecie jak jest”, przy czym nie zauważał w oczach rozmówców niewypowiedzianego “nie masz czegoś innego do roboty?”. Ja z kolei podziwiałem podwozie pojazdu będącego przyczyną całego zamieszania, okazjonalnie korzystając z lustrzanek przerzucałem zainteresowanie na przedstawicielkę służb mundurowych, a ostatecznie ratowałem rozmówców Szefa wbijając się mu w słowo z różnymi sugestiami. “Może zadzwoniłby Szef do Szefa wszystkich Szefów?”, “Dyrektor jakiś tam chciałby chyba wiedzieć jaka jest sytuacja”, etc. Ten oczywiście miał pełne pantalony, fantazjując jak to dostajemy po dupach za sytuację i jesteśmy zwalniani dyscyplinarnie “bo wiadomo”.
Nie wiadomo, bo nikt się do nas nie zgłosił z tym. Ani słowem, tego dnia, ani następnych. Szczerze, to właśnie tego się spodziewałem, w przeciwieństwie do Szefa. Dlatego kolejne dni siedzieliśmy jak na igłach. On oczekując zwolnienia, ja patrząc w lustro na mój spalony na buraka ryj. Schodziła Wam kiedyś skóra z głowy? W sensie tej części, gdzie macie włosy, a nie twarzy? Bo mi pierwszy raz, maksymalnie głupia sprawa. Wynik kolejnego błędu, który w tamten poniedziałek popełniłem. Wiedząc, że jadę na “akcję” i zakładając, że nie wiadomo ile ona potrwa nie wziąłem mojego EDC, więc zostałem na polu walki bez ochrony głowy, tabletek, wody, poncza, parasolki, notesów, długopisów i miliona drobiazgów, które tam trzymam. Od dziś nie wychodzę z Urzędu bez tego, przysięgam podczas gdy zrywam sobie skalp.