"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 28 lutego 2014

Dzień sto siódmy- Bob Budowniczy.

Dziś o urzędniku, ale nie o urzędzie. Będzie o Szefie i jego mitycznej budowie, o której już nie raz wspominałem, a temat urósł i okazał się wart wspomnienia. Nie jest to temat jak widać stricte związany z moim Urzędem, ale z urzędami ogółem jak najbardziej. I jest wesoło jak zawsze.
Szef spłodził już dziecko i posadził drzewo. Przyszła pora na dom. Kupił więc działkę pod miastem (bardzo modne w Urzędzie- wszyscy takie kupują i się budują) i zaczął przygotowania. Zaczął oczywiście od pozwoleń. Myślał, że szybko pójdzie, że przejdzie się do pana Zdzisia dwa piętra niżej i sprawa załatwiona. Niestety, okazało się, że jego działka leży w granicach administracyjnych innego urzędu. I zaczęły się problemy, bo nieznany petent traktowany był jak każdy, a nie jak urzędnik. W końcu dowiedział się, że facet tam za to odpowiedzialny, jest mężem jednej dyrektorki u nas. Poszedł więc do niej i pogadał. Czy posmarował też, nie wiem, ale pozwolenia nagle zaczęły pojawiać się szybciej.
Gdy już je skompletował, postawił na działce blaszany garaż, w którym zamierzał składować materiały budowlane. Ale zanim zacznie je kupować, wynajął go komuś. Ot tak, żeby dorobić do swojej pensji. Po 3 miesiącach przychodzi do pracy i od rana kurwuje. Okazuje się, że wynajmujący nie płaci mu za wynajem, pyta mnie co robić. Ja, biurowy specjalista od wszystkiego, znawca wszechrzeczy, wyrocznia i medium, muszę znać remedium na każdy problem. Zaczynam więc delikatnie:
-Więc, wpierw należałoby wziąć umowę…
-No przecież umowy z nim nie podpisywałem, jeszcze skarbówce płacić.
W tym momencie tak jakoś mi przez głowę przemknęły te wszystkie marudzenia w biurze, jak to wszyscy wszystkich oszukują, same złodzieje, podatki podnoszą… No nic, nie poradzę nic na to w takim razie, niech sobie radzi sam, a jego pomysł to po cichu zmienić zamki.
Choć i tak chce go już stamtąd wywalić, bo rozpoczyna budowę, a właściwie zbiera materiały. Bardzo się nie spieszy, bo budowę zaplanował na 5 lat. Dość długo, biorąc pod uwagę, że powierzchnia tego domu będzie mieć całe 40m2 (parterowy, bez piwnicy). Pytacie, czemu tak długo? Głównie dlatego, że chce bez pożyczki to robić i sam.
No ale wpierw zbiera materiały, i to dosłownie zbiera. Głównie jeździ po firmach handlujących takimi materiałami i sprawdza co tam wyrzucają, bo może się przyda. Przy okazji robi to zupełnie bez głowy i pomysłu. Nawet ja wiem, że budowę trzeba jak najszybciej zamknąć, żeby na zimę móc wejść do środka robić, a ocieplenie, tynki i takie tam zrobić w następnym roku. Szef jak wiadomo ma ograniczone fundusze, tak więc mógł wybrać jedno z dwóch- okna lub dachówka. Każdy zdrowo myślący człowiek przezimowałby dłubiąc pod papą w zamkniętym budynku, co ja mu też doradzałem. Kupił dachówkę, bo znalazł w jakiejś promocji używaną i to 2 razy więcej niż potrzebuje (tak, kupił wszystko).
Wreszcie gdy budowa ruszyła pełną parą, wylano fundamenty i zaczęły piąć się mury, to zrozumiał, że samemu wszystkiego nie ogarnie. Nie dziwię się, nawet 2 osoby to znacznie większa wydajność i to nie według prostego przelicznika x2. Szuka więc robotnika, takiego do wszystkiego, żeby ogarnął ogródek wkoło, pomógł w murowaniu, etc. Ale coś znaleźć nie może. I dziwi się bardzo wyrażając to w ciągle powtarzającym się zdaniu wypowiadanym do Dziada “Ja nie wiem, niby takie bezrobocie, a spróbuj znaleźć kogoś, kto by chciał popracować za 5 zł/h na czarno. A niby ten rynek pracy tak źle wygląda.”

czwartek, 20 lutego 2014

Dzień sto szósty- nowy wątek się zaczyna.

Jakiż przyjemny był ostatni miesiąc. Aż ciężko mi to zrozumieć. Przez 2 tygodnie byłem na urlopie i akurat wymieniłem się z Szefem, więc nie widziałem go cały miesiąc. Cóż za odpoczynek dla mojej psychiki. Co prawda jeszcze ujemnie Dziad na nią wpływa, ale on ostatnio przestał robić głupoty- widać katalizatorem jest po prostu Szef. A Dziad pozostaje dziadem- wszystko za drogo, wszyscy oszukują, Madagaskar jest stolicą RPA, ale to już po mnie spływa.
Za to dziś niestety wróciłem do roboty. Niestety, bo rannym ptaszkiem nie jestem i odpowiadało mi wstawanie o 10, no a do tego wracam do biura w pełnym składzie, a więc pełnego kłopotów.
Spałem znów słabo, jako że najlepszy sen zaczyna się dla mnie o 5-6 rano, a o 7 muszę być w robocie, toteż jak zwykle zjawiłem się pierwszy. Pstryk radio i od razu właściwa ścieżka dźwiękowa- Pink Floyd “Another brick in the wall”, umilająca przeglądanie czekających na mnie papierków. Jeden, drugi, dziesiąty- nie jest źle, tylko wpiąć i robota z głowy. Uśmiech zaczyna gościć na mojej twarzy i zaraz z niej znika. Że co, kurwa? Dostaliśmy pod skrzydła, hm do czego by to porównać, żeby nie mówić wprost, powiedzmy, że Kółko Różańcowe. Musimy się zająć ich utrzymaniem, ubezpieczeniami, szkoleniami, etc. Powinienem jeszcze dodać- to wszystko ciągle za tą samą żałosną pensję, a i bez dodatkowych środków do wydania na nich. Bueno.
Robi się jeszcze lepiej, bo Szef oczywiście idzie gdzieś załatwić swoje sprawy. Wymówką ma być to, że idzie do szefów tych naszych Kółkowiczów obgadać szczegóły. Byłoby wszystko ok, gdyby nie to, że pół godziny po jego wyjściu przyszedł właśnie ten facet, bo był z Szefem umówiony na dogadanie szczegółów. Ten to ma wyczucie. Dzwonię więc do niego i mówię, jaka jest sytuacja. Cóż, wróci za 2h, a facet ma czekać. Przekazuję więc w lekko zmienionej formie, że prosi, żeby poczekał. Oczywiście mnie wyśmiał, obraził się i poszedł. Nawet się mu nie dziwię.
Szef jak wiecie już jest kompletnie pozbawiony taktu. To pewnie przez, jakby to delikatnie ująć, “małą ilość RAMu w jego mózgu”. Załóżmy, że dzwoni do kogoś, ma kartkę z danymi. Dajmy na to, że jest to pan Nowak. Szef wykręca więc numer i pyta- Mogę prosić pana Nowakowskiego? Poprawiają go na Nowaka, poprawia się i pyta o Nowaka. Przełączają, a Szef pyta- Pan Nowakowski? Gdy już raz źle przeczyta, a jak wiecie z czytaniem ma problemy, to już na amen zafiksuje się na tym złym nazwisku i ciągle będzie go używał nie przyjmując do świadomości, że to błąd.
Dziad za to od rana zieje nienawiścią do… Właściwie nie do końca wiem do kogo. Wiem o co mu chodzi, ale nie wiem kogo o ten stan rzeczy wini (choć powinien swój rozum). Sprawa wygląda tak, że Dziad strzelił focha, że ludzie płacą czynsz, a on nie. Brzmi bezsensu, ale już tłumaczę.
Przeczytał gdzieś ile wynosi czynsz w mieszkaniu. Dziad mieszka “na swoim” w spółdzielni, więc płaci właściwie tylko opłaty, jakieś fundusze remontowe (1,60 zł miesięcznie), prąd, wodę i takie tam. Podliczył to wszystko i wyszło mu, że płaci kilka-kilkanaście złotych więcej, niż czynsz o którym przeczytał. No i żółć się wylała. Jak to tak? On na swoim, a musi więcej płacić niż ludzie wynajmujący u kogoś. Co to w ogóle ma być, jak, dlaczego? Złodzieje, wszędzie złodzieje i oszuści. Jak on ma płacić taki wysoki CZYNSZ. I nie, nie jesteśmy w stanie mu wytłumaczyć, że on nie płaci czynszu.

czwartek, 13 lutego 2014

Dzień sto piąty- ah, tęsknię za urlopem.

Sezon urlopowy w pełni. Od początku miesiąca Szef na urlopie, wraca w poniedziałek, czyli akurat jak urlop biorę ja. Miesiąc bez jego obecności powinien wpłynąć kojąco na stan mojego umysłu. Co prawda przez ten czas pozostawał ze mną drugi powód mojej niechęci do pracy, czyli Dziad. Paradoksalnie i zupełnie nietypowo okazał się być jednak przydatny. Co prawda na godzinę z 20 dni, ale zawsze.
Szybko też wrócił do swojej tradycyjnej kondycji psycho-motorycznej. Ostatnimi dniami zawsze zrywam się z roboty z 2-3 godziny przed końcem. Nie tak jak Szef, żeby załatwić jakieś swoje pierdoły, ale zupełnie legalnie chodzę na kontrole. Obowiązek zamykania przypada więc w takim momencie Dziadowi i do tego zaraz wrócimy, bo właśnie w tej chwili staram się powstrzymać śmiech.
Jak wiecie (a jak nie, to właśnie się dowiadujecie) notki piszę w pracy. Jak tylko mam chwilę wolną, czy wydarzy się coś szalonego, to biorę i spisuje wszystko na gorąco. Właśnie teraz coś takiego ma miejsce, dlatego przerywam notkę. Dziad wziął w swoje łapy telefon (służbowy, jakże by inaczej), co mnie nie dziwi, ale rozmowa już jak najbardziej.
-Halo? Dzień dobry, ja bym poprosił z kimś odnośnie reklamacji, czy kontroli jakości, czy coś...
Początek nie dziwi mnie aż tak bardzo, często dzwoni np. do spółdzielni, bo coś mu nie pasuje, jest nie tak, ogółem nikt nie ma żadnych ale, oprócz Dziada. Ale to co dalej usłyszałem...
-Tak, bo ja chciałbym się poskarżyć na kawę X (pierwsze w życiu nazwę słyszę, ale mówi że “kosztuje 4 zł za pół kilo, tak drogo, a nie da się pić”...), jest jakaś bez smaku, nie nabiera koloru, muszę dużo sypać, ale i tak to nic nie daje.
Dziada przełączają, potem podają mu numer do szefa wydziału kontroli jakości, gdzie dzwoni raz, ale go nie zastaje. Potem dzwoni drugi raz i też pudło. Ale się nie poddaje. Dobrą godzinę później dzwoni po raz trzeci i tym razem podają mu kolejny numer, tym razem niby bezpośredni.
Wracając. Wychodzę wcześniej z pracy i liczę, że będzie wszystko... Wróć. Mam w głębokiej dupie, co się dzieje w robocie. Ja wszystko co miałem odwaliłem, a reszta niech się choć na coś przyda, np. do zamknięcie biura. Tego dnia połowa mojej pracy ograniczała się do sprawdzania pogody dla Dziada, bo chciał na działkę, a tu burza się zbliża. Więc używając dostępnych dla każdego stron, których mój kochany współpracownik nie potrafi ani znaleźć, ani jak ja mu je otworze, odczytać, relacjonuję niemal na żywo. Wychodzę więc w piątkowe południe patrząc na zbliżające się ciemne chmury zwiastujące moje ulubione zjawiska atmosferyczne i w niemiłosiernym upale i duchocie brnę przez zatłoczone ulice ze świadomością, że zaraz będę odstawiał cyrki na drabinach.
Minął weekend. Burze były, deszczyk popadał, nawet się przyjemnie ochłodziło. Wchodzę do biura i tak jak mam w zwyczaju wyglądam przez okna. Niezamknięte okna. Co do uja... Jakoś to wszystko krzywe, w jednym oknie nie zaskoczył do zamknięcia górny zawias, inne tylko przymknięte, wszędzie na parapetach ślady wody i jakiegoś kurzo-piasku, dokumenty zmoczone... Dziad…

czwartek, 6 lutego 2014

Dzień sto czwarty- nadaję z pierwszej linii frontu.

Piszę to narażając dla Was życie. Tzn w sumie siedzę przed monitorem z kawą, ale wyobraźmy sobie jednak, że jest to relacja na bieżąco z moich mrożących krew w żyłach przygód “za Waszą i Naszą”.
Jak wiecie, mam na swoim terenie trochę sprzętu porozwieszane w różnych miejscach i tak się składa, że część tego sprzętu jest zamocowana na stałe (o ile można tak powiedzieć o ciężkim stalowym maszcie zakotwiczonym głęboko w ściany nośne budynku). Ten sprzęt z natury musi być zamontowany wysoko- najlepiej na dachach. I tak właśnie jest. Ostatnio z Szefem poszliśmy do takiego jednego urządzenia, celem próbnego włączenia go przed dniem, kiedy musi być odpalony planowo.
Wbijamy więc na klatkę schodową i zaczynam męczyć się z zabezpieczeniami skrzynki z kontrolkami i elektryką, która w przeciwieństwie do samego urządzenia ulokowana zawsze jest na parterze. Po otwarciu kłódek i odkręceniu śrub moim pięknym oczom ukazał się cud techniki z lat ‘70. Chwyciłem w niezbyt spracowane dłonie klucz francuski zabezpieczony przed porażeniem prądem i wdusiłem nim płytkę zamykającą obwód wymuszając rozruch urządzenia. I nic. Przyciskam jeszcze raz, chwilę dłużej- znów żadnej reakcji. Nie bangla.
Drogi rozwiązania problemu są dwie:
Moja, czyli dobra: od tego opłacamy kolesia za prawie ½ mojej pensji, żeby zajmował się serwisem, naprawą i utrzymaniem urządzeń w sprawności, żeby w takich sytuacjach do niego dzwonić i dać mu zarobić na swoją wypłatę.
Szefa, czyli ta którą trzeba było wykonać: szybko idziemy na dach i naprawiamy sami, zanim dotrze do nas, że to bez sensu.
Kurwuję więc pod nosem, wspinając się kondygnacja za kondygnacją, w myślach dopisując do listy moich obowiązków wyręczanie opłacanego z góry “czy stoi czy leży” serwisanta. Następnie po “drabinie”, która w rzeczywistości jest prętami zbrojeniowymi wmurowanymi w ścianę, podążam w dziurę w dachu. A tam zamiast zgrabnego włazu czeka mnie odsuwanie wielkiej “zatyczki”, “czopa” zbudowanego z ciężkich desek obitych blachą blokującego wyjście na dach. Jest na tyle ciężki, że jedną łapą tego nie ruszę. Muszę więc się zaprzeć plecami i oburącz próbować to dygnąć. Też nie idzie. Szef Dobra Rada krzyczy z dołu “barkiem, barkiem podważ”. Więc w jasnej koszuli z kołnierzykiem w ciemnym szybie podważam barkiem upieprzoną czymś, co wolę nie wiedzieć czym jest, drewnianą płytę, w zębach trzymając klucz francuski i jakimiś desperackimi ruchami próbuję utrzymać równowagę na prętach zbrojeniowych 5 metrów nad betonową posadzką pocąc się jak świnia w ten duszny dzień.
Wreszcie sukces. Nademną rozpościera się błękitne niebo i mogę ruszyć dalej. Tylko co za kretyn zaprojektował wyjście na dach wprost na komin? Pozbawiony jakiejkolwiek dalszej drabinki, której ostatni pręt wychodzi ze ściany pół metra pod powierzchnią dachu i mając na wprost siebie gładki, biały, szeroki komin, staram się jakoś wypełznąć w miarę możliwości nie uszkadzając siebie lub odzieży, tak żeby jakby już mi coś się stało, to żeby choć do karetki nie znosili mnie ze spodniami rozerwanymi na dupie.
Ok, ostatecznie stoję na dachu, przede mną całkiem niezła panorama i znacznie gorsza perspektywa. Jest sobie to urządzenie, ale co z nim zrobić? Jak jeszcze byłem w szkole, gimnazjum chyba, pewnego dnia zerwała się straszna wichura. Było trochę strachu, że drewniane okna mogą nie wytrzymać naporu wiatru, więc woźny chodził po wszystkich salach i sprawdzał ich stan. Przyszedł też do mojej, szarpnął za okno i stwierdził, że trzyma dobrze, po czym zaczął je zabezpieczać wbijając jakieś gwoździe, co mój kolega skomentował “trzymać, trzyma, ale młotkiem pierdolnąć nie zaszkodzi”.
Dlatego Szef posłał mnie do Urzędu po młotek. Czy naprawi nie wiadomo, ale pierdolnąć nie zaszkodzi. Serio, nie zaszkodzi. Ten syf robiony był w czasach zimnej wojny ze stali odzyskanej z pociętych radzieckich czołgów. Tak więc ruszyłem opisywaną już drogą w drugą stronę, do urzędu i z powrotem. Gdy się wgramoliłem na dach, spocony jeszcze bardziej, w dziwnie pociemniałej koszuli, dostałem zadanie regularnego walenia młotem w konkretny punkt, co z radością uczyniłem. Po kilku uderzeniach postanowiłem chwilę odsapnąć i wtedy też lepiej przyjrzałem się całemu urządzeniu. Z nieukrywaną dezaprobatą dostrzegłem, że w jednym miejscu jest wetknięta gałązka, chyba przez ptaka albo może wiatr, która blokuje całość. Po jej usunięciu- magia, całość zdaje się chodzić. No to lecimy na dół, zamykamy obwód, jest, wszystko chodzi. Teraz znów do góry, bo przecież “właz” muszę jeszcze jakoś przetargać na swoje miejsce...
Całość skończyłem o 10, tak więc po powrocie do biura mogłem w nim jeszcze siedzieć kilka godzin brudny i mokry. A dodałem, że Dziad nie chce mieć włączonego wiatraczka, bo mu “papiery latają”? Papiery, które robią tylko zasłonę dymną, że niby pracuje, a nie przegląda Onet.
I po co to wszystko? Na pewno nie dla sławy, szacunku, docenienia, własnego rozwoju, czy pieniędzy. No chyba, że pieniędzy serwisanta, który i tak dostanie swoją dolę, mimo że palcem nie kiwnął.