"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 24 kwietnia 2014

Dzień sto piętnasty- teraz prędko.

Znam dwa tryby pracy- polski i niemiecki. Różnica polega na tym, że mając wyznaczony czas i zadania, Niemiec rozłoży sobie je na cały dostępny czas, a Polak będzie robił jak najszybciej i dzięki temu albo więcej będzie odpoczywał, albo bierze się za kolejną robotę. Jest jeszcze trzeci tryb, urzędowy, polegający na tym, że się nie robi.
Mój Szef jest typowym Polakiem. Wiem, nie istnieje coś takiego. Powiedzmy więc, że jest typowym Januszem z memów. Czujecie klimat? Sandały ze skarpetami, wąs, siata z Biedronki… Więc i pracować musi stereotypowo.
Ale zanim o tym, co dziś mi wywinął, jeszcze jedna ważna dygresja. Czasem- na studiach, w szkołach, w konkursach, czy ogółem w życiu, robi się test na inteligencję. Czy właściwie czytanie ze zrozumieniem, ale żeby rozumieć informację, trzeba być też jako tako ogarnięty intelektualnie. Dlatego robi się w teorii proste polecenie, np. “wymień 5 znaków zodiaku”. Ile wymienicie? 5 prawda? No właśnie, a niektórzy wymienią np. wszystkie i są odrzuceni, bo niewłaściwie wykonali polecenie.
Teraz wracamy do mojego Szefa. Przychodzę do pracy, 7 rano, mózg mi ledwo pracuje, nastrój mam wyjątkowo podły, a już wpisując się na listę widzę, że stoi i do mnie macha.
-Ty, chodź, chodź, idziemy.
Co, gdzie, jak i po co? Nie wiem. Próbuję pytać, ale on jak zawsze zapowietrzył się wliczając w to mózg i odpowiada tylko “no idziemy tam”. Nie wiem gdzie jest tam, nie wiem co to jest tam. No ale co mam zrobić? Idę, wychodzę z powrotem na zimny, grudniowy deszcz i idę przez mokre, zimne miasto. 7 rano. Pizga złem. Już mi się nawet gadać nie chce z nim i po prostu poczekam i zobaczę.
Doszliśmy na miejsce. Straż pożarna, policja, wszystko miga na niebiesko. Ogółem mimo tego jak wyglądało, to nic wielkiego się nie stało. Stoję więc przy jednym radiowozie i staram się nie przeszkadzać. Za to Szef biega, zaczepia strażaków, pyta co się stało (mimo, że widać jak na dłoni), czy pomóc (mimo, że wcześniej dzwonił i powiedzieli, że nie). Mimo, że nic wielkiego się nie stało, to mamy jednego denata. Szef oczywiście chce zobaczyć, ale policja mu wzbrania i widzę, że na końcu języka mają już to magiczne “spierdalaj” i wstrzymują się ostatkiem sił.
Na szczęście Szef się trochę ogarnął i postanowił wrócić do biura. Ok, na szczęście. Godzinę po rozpoczęciu roboty, lekko zmarznięty, wpadam do biura. Szybko robię herbatę, może coś zjem… Nie. Teraz, już Szef potrzebuje mnie do konsultacji. Bo taki wypadek się zdążył i jakoś tam lekko zahacza o zadania naszego wydziału, więc powinniśmy mieć gotowe jakieś miejsca, gdzie moglibyśmy jakby co ewakuować ludzi, których z jakichś powodów trzeba by było ewakuować. “Ok, pomyślę o tym”. Nie. Teraz. Już. Zaraz. “Ubieraj kurtkę, idziemy”. I poszliśmy, zdążyłem wziąć jeden łyk herbaty na rozgrzanie. Drałujemy pół miasta, kierunek nieznany, choć się domyślam. Akademik. Wbijamy do niego przed 9 rano w drodze do jego dyrektora, tam w gabinecie facet trochę zdziwiony, ale nas przyjmuje. Siadamy i Szef mu wykłada, o co chodzi, po czym zadaje milion pytań i dziwi się, dlaczego dyrektor nie wie w tej sekundzie, ile ma poduszek na stanie. Chwilę zajęło, zanim sekretarka i jeszcze jacyś pracownicy ogarnęli żądania Szefa i mogliśmy wracać.
Miałem już więc zwłoki, żywioł, głupotę, czas na jedyny miły akcent poranka- studentki biegające po korytarzach w gaciach. Czemu ja nie byłem w akademiku? Zostawiając jednak ten Eden za sobą wróciliśmy do biura, a tam… Nic nie zrobiliśmy. Nic więcej nie zrobiliśmy z tymi informacjami. Powiem więcej, przez następne 4 miesiące też nic z tym nie robiliśmy i nie sądzę, żebyśmy cokolwiek z tym mielibyśmy już więcej robić…

czwartek, 17 kwietnia 2014

Dzień sto czternasty- podaj.

Mam znajomego, który jest trenerem pewnego ciągle dość niszowego w Polsce sportu. Na tyle niszowego, że wszyscy jego zawodnicy grają hobbystycznie. Nie przeszkodziło mu to zdobyć wszystkich pucharów, jakie były możliwe w profesjonalnej polskiej lidze, ze wszystkimi prowadzonymi drużynami od dzieci do seniorów. Jednym słowem- facet wie co robi i jest w tym dobry. Niestety, pracuje dla drużyny w innym mieście, ale duch lokalnego patriotyzmu w nim nie zaginął i postanowił poświęcić swój czas dla szkół u nas.
Idea była zacna. Sam znalazł sponsorów, którzy zaoferowali się kupić niezbędne wyposażenie dla wszystkim gimnazjów, a do tego nieodpłatnie poprowadzić szkolenie dla wuefistów i nawet nic nie wziąć za dojazd 200 km w jedną stronę. Pojeździł po szkołach i ogółem wszyscy byli zainteresowani. “Za darmo? Brzmi doskonale”. Był tylko jeden problem- potrzebowali zgody od naszego Urzędowego wydziału edukacji. Nic wielkiego, wystarczy krótki mail “informuję, że jest szkolenie, kto chce niech idzie”.
Zadzwonił wpierw do mnie i spytał, z kim ma o tym gadać. Dyrektor tego wydziału edukacji, to typowy Dziad, którego jedyną motywacją do przychodzenia do pracy, jest nieodległa emerytura. W związku z tym powiedziałem, niech uderza do Szefa wszystkich Szefów. Ten z kolei powiedział, że zajmie się tym jeden z zastępców Szefa wszystkich Szefów, a zastępca obiecał, że będzie pilotował sprawę, żeby dyrektor wysłał maila.
To było w poniedziałek, szkolenie było w piątek. W środę dzwoni do niego jeden z wuefistów i mówi, że szkoły ciągle nie mają tego maila. Telefon do zastępcy, a ten mówi, że monitoruje sytuację. W czwartek koło południa dzwoni do szkoły i pyta, czy mają. Nie mieli. Znów do zastępcy, ten prosi żeby poczekał na linii i dzwoni do dyrektora. “Mejl utknął na serwerach, zaraz wyślemy ponownie”. Ostatecznie szkoły dostały maila w czwartek o 15.50. Na szkoleniu i po darmowy sprzęt w piątek o 9.00 zgłosiło się 3 wuefistów. Reszta, mimo że chciała, nie mogła- szkoły za późno dostały pozwolenie, żeby zorganizować zastępstwa i przygotować zwolnienia.
A tymczasem mój Szef wspina się na szczyty inteligencji. Żona jego doszła do wniosku, że może warto byłoby kupić nową pralkę. Zgodził się z tym, pod warunkiem, że uda im się sprzedać starą. Wystawili ją na portalu aukcyjnym i sprzedali w jeden dzień, kupujący z tego samego miasta, więc nawet sam podjechał sobie po nią. A teraz najlepsze. Szef jak zwykle czegoś nie przemyślał. Nie ma kasy na nową pralkę (raty nie wchodzą w grę). Więc do wypłaty, co najmniej, będą bez pralki.
Żeby nie zabrakło Dziada to też o nim. Pewnie nie wiecie (bo i skąd?), ale był w wojsku. Było to w latach jego młodości, więc jakieś ponad 30 lat temu, ale dumnie ciągle wspomina te jakieś 2 lata odsłużone ku chwale ojczyzny. I w związku z tym wychodzi z założenia, że każdy temat wojskowy i około wojskowy może komentować z pozycji specjalisty. Ostatnio rozmawialiśmy o armii zawodowej, przy czym powiedziałem, że dziś to właściwie wymóg, bo zwykłych poborowych nie da się odpowiednio przeszkolić i utrzymać ich umiejętności na odpowiednim poziomie do obsługi współczesnego sprzętu. Przykład całkiem świeży tutaj.
Tymczasem Dziad upiera się, że on do dziś pamięta jak to się robiło, a był w batalionie radiotechnicznym. Mówi, że z zamkniętymi oczami by dał sobie radę z obsługą tego sprzętu, skoro już raz się tego nauczył. Co zakończył:

-A teraz jakby mi pan mógł pomóc, bo coś nie mogę zmienić rozmiaru czcionki.
Poradziłby sobie z zamkniętymi oczami.


czwartek, 10 kwietnia 2014

Dzień sto trzynasty- tyle wygrać.

Wygraliście kiedyś w lotto? Ja niestety nie, choć ciągle odprowadzam podatek od głupoty w nadziei, że wyląduje z kilkunastoma milionami bonusowej gotówki, którą nawet już wiem jak wydam. Inwestycje w mieszkania, ewakuacja do Kanady lub Szwecji i rozwój własnej firmy. Mając powiedzmy 16 mln raczej nie miałbym ciśnienia na nic. Kompletny luz, drinki z parasolką, wstawanie z samego rana o 11, wino, taniec śpiew. Może udałoby się wykupić wycieczkę na ISS, może zrobiłbym licencję pilota. A może to wszystko na raz.
Na ten temat dyskutowaliśmy ostatnio w czasie jednego z luźniejszych spotkań w biurze. Moją wizję już znacie, choć w opowieści wzbogaciłem ją o jeszcze jeden motyw- od razu zwolniłbym się z pracy. Wykręciłbym numer do Szefa wszystkich Szefów i po prostu powiedział “Czółko Bartolini (tak na serio, to nie jest Bartek), raczej nie zjawię się w pracy w okresie od jutra do nieskończoności, buźka”. Tak jak pisałem- na luzie, bez zawracania sobie głowy takimi rzeczami, jak słowa Szefa "ale jakbyś chciał się zwolnić, to daj mi znać tak z pół roku wcześniej". Najzwyczajniej przekazać kadrom "Wiecie kto będzie miał problem z wakatem? Bo na pewno nie ja." Czas przedstawić Wam dwie najciekawsze z pozostałych wypowiedzi. Zgadliście, chodzi o Szefa i Dziada.
Zaczniemy od tego pierwszego, bo mniej śmieszne. Założenie jest takie- wygrywamy 100% aktualnej 6stki w lotto- 16 mln zł (tak, wiem, że dzisiaj jest 7 mln). Co robi Szef? Dokańcza swoją 40m2 hacjendę, po cichu się zwalnia, tak żeby jak najmniej osób wiedziało “no bo wiadomo” i przenosi się tam na stałe. Resztę życia spędza hodując tam świnie. Hobbystycznie oczywiście. I tak, pod pojęciem świnie rozumiemy te zwierzęta od boczku.
Co Dziad zrobiłby z 16 mln? Też zwolniłby się z pracy, co oczywiste. ALE. Zwolniłby się dopiero, jak przysługiwałaby mu częściowa emerytura i TYLKO po otrzymaniu odprawy. Rozumiecie to? Mając 16 baniek chciałby jeszcze wyciskać te marne grosze emeryturki i odprawy. Ile to by było? Góra 400-500 zł miesięcznie + jednorazowo z 5 kafli. Mając 16 mln ciągle by siedział na swoim rozpadającym się krześle i parę lat czekał na emeryturę… Więcej pomysłów na wygraną już nie ma.
Ja wiem, że różni ludzie mają różne marzenia. I ok. Choć wypas świń i walka o odprawę? Serio? Nie podróż dookoła świata? Dzikie imprezy na Ibizie? Seksturystyka w Tajlandii? Domyślcie się więc jakie rozmowy i o czym mam na co dzień. Zawartość krwi w kaszance, metody posypywania grządek nawozem i gdzie najtańsze nóżki kurczaka są do kupienia.
Podczas gdy ekipa z mojego pierwszego biura aktualnie jedzie do Tajlandii, na otwarcie wystawy swoich rzeźb lub spotkanie z ministrem kultury. Ten spadek jakości rozmów czuć. Czasem boleśnie. A na pewno zmusza mnie do przemyśleń, z których zazwyczaj wyrywa mnie próba wciągnięcia mojej osoby do dyskusji o działkach:
-A ty czym posypujesz truskawki? Gównem czy nawozem?
-Cukrem.
Nie mam działki.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Dzień sto dwunasty- młotkowy.

Mówi się, że tylko idiota ma porządek, bo geniusz panuje nad chaosem. Musiałbym w związku z tym złożyć podanie do MENSY lub innej organizacji zrzeszającej tych niby bardziej inteligentnych. W mojej pracy nie mogę mieć porządku. Ba, nie mogę nawet panować nad chaosem. Ja muszę po prostu nim zarządzać, starać się kierować go na właściwe tory, żeby niczego nie zniszczył. W związku z tym chaos jest po prostu moim narzędziem pracy.
Na ten chaos zaczął narzekać… Dziad. To co mu przeszkadzało, też było całkiem zabawne. Nie zabrał się za górę niepotrzebnych papierków zalegających na jego biurku, ani porozrzucane wokół krzesła skorupki jajka, które jadł na śniadanie. O nie, przeszkadza mu… ilość marynarek, jakie Szef ma w szafie na ubrania. Są całe 2. I już przed południem zaczął awanturę o to. Że ile mu marynarek potrzeba, że po co, że jedna wystarczy, że miejsce zajmuje w szafie i kurtek nie ma gdzie wieszać… Oczywiście to maksymalnie na wyrost bo w szafie zmieści się jeszcze bez problemu minimum 5 kurtek, więc nikt nie wie, co nagle mu odbiło.
Ja mam pewne podejrzenia. Myślę, że chodzi o działki. Ostatnio władza chce się działkowcom dobrać do dup i zrobić porządek. Mnie to osobiście bardzo cieszy, znam raport biegłego, z którego wynika, że 60% działek posiada zabudowę całoroczną znacznie przekraczającą wyznaczone limity, oczywiście są też cały rok zamieszkane. Wydaje mi się, że zbędne jest dodawanie, że to wszystko bez jakichkolwiek pozwoleń, a wszystkie przyłącza robione na lewo? Prawdopodobnie te działki właściciele będą mogli po prostu kupić i zlikwiduje się ROD i właśnie to Dziadowi zaproponowaliśmy, na co przytomnie stwierdził “ale ja nie chcę płacić, ja chcę mieć”.
Następnego dnia akcja się powtarza. Dokładnie to samo z samego rana. Padają z ust Dziada ciężkie argumenty pt “to wszystko kwestia kultury” itp. Co jest niekulturalnego w trzymaniu marynarek w szafie? Nie wiem. Ale ok. Szef za to się wściekł i zabrał je do siebie. Następnie wziął młotek i duży gwóźdź i wbił go w drzwi wyjściowe z jego gabinetu na korytarz, które są zawsze zamknięte i nieużywane. Powiesił tam swoje rzeczy i wyszedł, nikt nie wie gdzie.
Dowiedzieliśmy się po niecałej godzinie, gdy wrócił z takim stojącym wieszakiem, którego przez ten czas szukał po całym Urzędzie i wreszcie znalazł. Przewiesił tam swoje szmaty. A wielki gwóźdź wbity w drzwi w przypływie bezmyślnej akcji sterczy jak sterczał. Teraz musiałem biec do naszego woźnego po kombinerki, żeby go stamtąd wyciągać…
A najśmieszniejsze jest to, że następnego dnia z rana padało. Po przyjściu do pracy Dziad z dziką radością pobiegł do gabinetu Szefa rozwiesić sobie kurtkę, żeby wyschła…