"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 24 grudnia 2015

N4- Pierwsza gwiazdka

W tym roku w Wigilię wyjątkowo na niebie pojawi się “pierwsza gwiazdka”. Ale jak to, przecież co roku jest? Tym razem będzie prawdziwa- koło Ziemi przeleci asteroida 2003 SD220. Dwa razy większa niż dotychczas przewidywano (ca. 2 km), ale mimo to nie macie co trudzić się wyglądając jej na niebie. Przeleci w odległości mniej więcej równej 28x odległości do Księżyca wiec bez radioteleskopu nie będziecie mogli jej podziwiać. Jeśli jakimś przypadkiem go macie lub znajdziecie pod choinką to zachęcam Was do obserwacji jej i nie tylko.

Porównanie orbit


Niewiele jest rzeczy równie fascynujących co Wszechświat. W końcu to w sumie wszystko co było, jest i będzie, a teoretycznie także wszystko co mogłoby być. Zgłębianie wiedzy na jego temat to gwarantowany opad szczeny na każdym kroku. Chyba, że informacje zaczynają wkraczać na taki poziom, że mózg przestaje ogarniać.Teoretycznie wszyscy wiemy ile to jest kilometr. Wiemy ile to jest 10 km, potrafimy sobie wyobrazić odległość do miasta oddalonego o 100, 1000 czy 10000 km bo całkiem prawdopodobne, że taką podróż kiedyś w swoim życiu odbyliśmy. Problem zaczyna się, gdy staramy się wyjść poza naszą planetę. Czy Międzynarodowa Stacja Kosmiczna jest daleko? Tak, bo jest “w kosmosie”, ale nie bo niecałe 400 km od powierzchni ziemi. Jest wręcz śmiesznie blisko, a jej orbita jest niewiele większa niż Ziemia. Jest o wiele bliżej niż satelity (m.in. dlatego akcja Grawitacji nie ma zbytniego sensu…). A odległość z Ziemi do Księżyca? Marsa? Zazwyczaj widzimy je na planszach stawiających je tuż obok siebie, podczas gdy w rzeczywistości… I pamiętajcie, że to tylko nasze własne podwórko. Heliosfera (za nią rozciąga się już w sumie przestrzeń międzygwiezdna) ma tylko 120 AU czyli w przybliżeniu 0,0019 lat świetlnych. Do najbliższej innej gwiazdy mamy 4,22 ly, do centrum Drogi Mlecznej ok 27.000 ly, która rozciąga się na jakieś 100-120.000 ly, a do najbliższej innej dużej galaktyki (Andromeda) z Ziemi jest bagatela 2,5 mln ly.

Wszechświat umyka naszemu pojmowaniu. A przynajmniej wymaga solidnego rozgrzania mózgu. Jest w nim tyle niesamowitych rzeczy- mamy pulsary, gwiazdy neutronowe powstające w wyniku supernowych. Może (mimo optymizmu niektórych, bardzo może…) supernową zobaczymy własnymi oczyma- Betelgeza szykuje się do wybuchu (tzn dla nas, którzy widzimy jej obraz sprzed 640 lat) i w sumie może to się wydarzyć niemal w każdej chwili i będzie widoczne z Ziemi. Same pozostałości po takim wybuchu są niesamowicie piękne- wielobarwnie rozświetlony gaz i pył przybierające fantazyjne kształty, żeby tylko Filary Stworzenia wspomnieć.

Filary Stworzenia


Gwiazdy od zawsze są celem dla ludzkości. W końcu Ziemia powstała z materiału po wybuchu supernowej, jeśli ona to i my. Pierwiastki, z których się składamy i których potrzebujemy kiedyś były częścią jakiejś gwiazdy, która dokonała swego żywota w potężnej eksplozji. I tak jak mówili starożytni rzymianie- per aspera ad astra powoli się ku nim pniemy. W zeszłym roku po raz pierwszy w historii posadziliśmy lądownik na komecie. Nieco później kolejny ziemski statek kosmiczny przemknął koło Plutona i Charona po raz pierwszy dostarczając nam zdjęcia tych dwóch ciał niebieskich w HD. Dosłownie 2 dni temu rakieta Falcon 9 bezpiecznie wylądowała z powrotem na powierzchni Ziemi i w teorii nadaje się do ponownego użycia- milowy krok prowadzący do znacznego obniżenia kosztów wynoszenia ładunków na orbitę i dalej. Przydatne, bo do 2025 NASA chce posadzić człowieka na asteroidzie. A żeby było śmieszniej, to wpierw planują ją złapać i wprowadzić na orbitę wokół Księżyca. O eksploracji złóż znajdujących się na asteroidach mówi już nawet polski KGHM. Trochę w tym wszystkim smuci zapowiedź ucięcia finansowania dla ISS. Trochę, bo w zamian kasa ma iść na wysłanie człowieka na Marsa, co ma ziścić się w latach ‘30 tego wieku.

Gdyby nie to zdjęcie, to byłbym pewien, że pisał to Szef...


No i ostatecznie dochodzimy też do tematu najbardziej rozpalającego wyobraźnię. Kojarzycie KIC 8462852? Jeśli nie, to jestem Wami bardzo, bardzo, bardzo rozczarowany. Ale po krótce wyjaśnię. KIC 8462852 to bardzo romantyczna nazwa gwiazdy w konstelacji Łabędzia jakieś 1480 ly stąd. Naukowców interesowała już od kilku lat, ale apogeum zainteresowania przypadło na końcówkę tego roku. KIC (jak będę pisał już do końca, bo nie chce mi się tego ciągu cyfr powtarzać) zwróciła na siebie uwagę w czasie badania Teleskopem Kosmicznym Kepler w związku z mocnym i nietypowym spadkiem jasności. Kepler rejestruje je w celu odkrycia exoplanet przechodzących przed tarczą odległej gwiazdy powodując tym samym swoiste “mrugnięcie”. To w przypadku KIC było potężne, dochodzące do 20% i nie do końca wiadomo, skąd się wzięło.

W związku z tym, że nie wiadomo, to odpowiedź jest oczywista- kosmici. I przez parę tygodni ludzie żyli nadzieją, że faktycznie może trafili na gwiazdę wokół której znajduje się coś jak sfera Dysona, czyli dzieło przypisywane cywilizacji typu II wg skali Kardaszewa. Swoje badania nad tą kwestią ogłosiło kilka grup naukowców, w tym sławne SETI jeszcze bardziej podgrzewając atmosferę. Niestety już od samego początku hipoteza o pozaziemskiej cywilizacji była dość krucha i ostatnie publikacje badań coraz bardziej ją pogrążają. Właściwie dziś możemy mieć pewność, że nie ma tam sfery Dysona i obcej cywilizacji zapewne też nie.

Artystyczna wizja sfery Dysona


A szkoda. Ja osobiście, nie mam wątpliwości co do istnienia życia poza Ziemią. Pytanie gdzie (i kiedy). Wielu naukowców również ich nie ma. Sporo z nich mówi dość wprost, że bardziej zdziwi ich nieodkrycie śladów życia na Marsie niż ich odkrycie. KIC byłaby cudownym odkryciem w tej materii. Leży tak daleko, że zanim ewentualnie znajdująca się tam obca cywilizacja dowiedziała by się o naszym istnieniu minęłoby dobre 1000 lat (tyle jeszcze potrwa, zanim pierwsze wysłane przez nas w przestrzeń fale radiowe tam dotrą, pod warunkiem, że daliby radę je wykryć), więc nawet dla największych paranoików uważających, że ewentualni kosmici nie myślą o niczym innym poza eksterminacją innych ras, byłby to wystarczający okres czasu, żeby przygotować się na ewentualny kontakt. A zarazem na tyle blisko, że kontakt ten nie byłby niemożliwy, pod warunkiem, że do tego czasu jeszcze ich cywilizacja by istniała w tamtym miejscu. No ale nie tym razem. Może następnym.

A w te święta życzę Wam, żebyście znaleźli chwilę wytchnienia, aby na spokojnie popatrzeć w niebo za pierwszą gwiazdką i pomyśleli, że w skali Wszechświata brak miejsc parkingowych, Dziady pchające się w kilometrowych kolejkach czy walka o karpia w dyskoncie są tak nieistotne, że nawet nie warto zaprzątać sobie tym głowy. 

czwartek, 17 grudnia 2015

Dzień sto dziewięćdziesiąty drugi- ad vocem.

Pod jedną z poprzednich notek pojawiły się komentarze (co już samo w sobie nie jest typowe) i ogółem powstała z nich praktycznie druga notka. Na tyle długa, że Google kazało mi podzielić swój komentarz na części, bo jednorazowo przyjmie tylko trochę ponad 4k znaków. Ciągle tworząc notkę-hejt na Szefa (3 str. A4 w tej chwili) i jako, że niewiele dzieje się przed świętami w Urzędzie postanowiłem się ich uczepić i parę rzeczy rozpisać trochę lepiej, niż zrobiłem to kładąc się do snu. Konkretnie kwestię zamówień/zapotrzebowań w Urzędzie, zabezpieczenia informatycznego i krótko zdolności urzędniczych.
Pracując czasem potrzebuję zaopatrzyć się w różne materiały. Spinacze, długopisy, drukarkę, stolik kawowy… Takie wiecie, rzeczy pierwszej potrzeby. Problem jest z tym taki, że w rzeczywistości nikt nie wie co do kogo zgłaszać. No może poza materiałami biurowymi, te wiem gdzie zgłosić, co niekoniecznie znaczy dostać. Piszę zapotrzebowanie, przystawiam pieczątki, idę do dziewczyn.
-Cześć, potrzebuję to, to i to.
-To masz, ale połowę, to nie ma i nie będzie, to nie ma, kiedyś kupimy, ale jeśli cię zadowoli to jest coś podobnego 2x krótsze/dłuższe/grubsze/chudsze niż potrzebujesz.
Koniec dyskusji. Nie ma tak, że potrzebuję i dostanę, a jak nie mają “na magazynie” to ktoś to kupi. Nie ma i nie będzie w przewidywalnym okresie czasu, a jak będzie to nikt o tym nie poinformuje, trzeba co jakiś czas chodzić i sprawdzić. Albo kupić sobie samemu. Tak zrobiłem z pinezkami do tablicy- 3 tygodnie bujałem się za nimi, w końcu poszedłem do sąsiedniego papierniczego i kupiłem. Nawet nie pisałem o zwrot kasy, bo na te 7 zł musiałbym dostać zgodę Szefa wszystkich Szefów, skarbnika, finansów, organizacyjnego, napisać zapotrzebowanie, wziąć fakturę, rozliczyć to... 
Co i tak nie jest złe, bo jeśli złamie mi się np. krzesło, to nie wiem do kogo pójść po nowe. Nikt nie wie. To samo z np. żarówką, drukarką, kablem sieciowym, myszką, etc. Możecie i będziecie (jeśli pracujecie u mnie ofc) chodzić od Annasza do Kajfasza wielokrotnie krążąc między tymi samymi biurami gdzie jedno będzie odsyłało Was do drugiego, aż wreszcie przy którejś turze jedni wreszcie pękną i pójdą z Wami do innych, zrodzi się jedna wielka kłótnia, po której wrócicie do biura i nadal będziecie siedzieć na złamanym krześle nie wiedząc, czy, kiedy i od kogo dostaniecie nowe.
Raz, jakiś czas temu, szefostwo Urzędu wymyśliło sobie, że będzie jedna wielka tura zakupu mebli do biur. Każdy ma napisać co potrzebuje i złożyć w formie zapotrzebowania. Ja załóżmy potrzebowałem krzesła i najzwyklejszego regału. Napisałem więc pismo i idę je złożyć tam, gdzie myślałem żeby to zrobić. Nawet trafiłem, ale tylko połowicznie. Bo się dowiedziałem, że pismo składam tutaj, ale projekt z wymiarami do innego biura. PROJEKT Z WYMIARAMI. Wracam do biura i rysuję pieprzone krzesło i regał z zaznaczonymi wymiarami, po czym zanoszę go do kolesia.
-Spoko, ale to nie papierowo, tylko wyślij mi siecią.
Ostatecznie udało się. Dostałem krzesło i regał. 7 miesięcy po złożeniu zamówienia.
Zostawmy to, przejdźmy do świata cyfrowego. Jednym z pytań w komentarzach było, jak robimy kopie zapasowe danych. Odpowiedź jest prosta- nie robimy. Nie ma żadnego backupu. Jak komp się rozleci w stopniu uniemożliwiającym odzyskanie danych (czyt. trwałoby to dłużej niż format i informatykom niekoniecznie chce się bawić, względnie nikt nie zapłaci firmie za odzyskanie) to możesz pożegnać się ze swoimi dokumentami. Część robi sobie kopie na pendrive’ach, ale to powoduje białą gorączkę u informatyków. Bo z jednej strony trwałość pamięci flash jest jaka jest, a z drugiej te pendrive’y chodzą wszędzie, ludzie wożą je na szkolenia, do innych urzędów, po firmach jakichś i raz, że wszędzie łażą z kopią swoich dokumentów, a dwa, że zewsząd mogą coś przywlec. Nie ma żadnych dysków zewnętrznych, jednego dedykowanego serwera do archiwizacji, nie ma nic. Masz wybór trzymać tylko na swoim gracie licząc, że jeśli wysiądzie to dane da się skopiować, albo po ciuchu zgrywać na pendrive. Ja wybieram to pierwsze.
Zdalne zarządzanie u nas to moment, w którym Szef wszystkich Szefów wydaje polecenia telefonicznie. Nikt chyba nawet nie pomyśli o tym, że można ten termin w jakikolwiek sposób zestawić z komputerami (mimo, że dziś instalowałem TeamViewer dla jedynego kompa w całym Urzędzie na gwarancji zewnętrznej szczęśliwie będącego też pod moją opieką). Jedyne co, w jakimś ogólnym zarysie koło tego stoi, to niektóre programy są instalowane na jednym kompie, a reszta odpala je sobie przez skróty u siebie. Koniec. Nie wiem, czy ma to związek z tym, że informatycy nie chcą latać i każdemu osobno aktualizować gdy będzie taka potrzeba, czy to jakiś zakręcony sposób na obejście zapisów licencyjnych. Tyle. Całą resztę, żeby zrobić muszą pofatygować się osobiście. I albo siedzieć X czasu na miejscu, albo zabierają kompa do siebie. To pierwsze to zdecydowane lepsze wyjście, bo jak piec zabiorą, to dostaniesz go z powrotem na św. Nigdy.
Z zabezpieczeń jako takich i z tego co się orientuję to śmiga sobie ESET, czasem nawet aktualizujący się i zablokowana jest 1 strona internetowa. Słownie- jedna. Nasza Klasa. Tzn. może więcej, nie mam na tyle jaj i chęci, żeby sprawdzać czy pójdzie X-Hamster czy inne, ale mam pewne uzasadnione podejrzenia, że by nie było problemów. Ja, jak już wiecie, siedzę na Win XP. Dokładniej SP2. Dlaczego nie masz Service Pack 3 zainstalowane, możecie zapytać. Dlatego, że informatyk mi kategorycznie zabronił po tym, jak ostatnio stawiał mi system na nowo. Tak samo jak wszelkich innych aktualizacji i żeby mi nic głupiego nie przyszło do głowy to od razu je wyłączył. XPeka używałem ostatnio prywatnie jakieś 6 lat temu i od tego czasu się nie interesuję kolejnymi łatkami, jednak logika podpowiada mi, że warto byłoby jednak zainstalować te ostatnie wydania przed tym, gdy Microsoft zakończył wsparcie. Ale co ja będę się im wcinał w robotę.
Kwestia haseł. Pamiętacie aferę “login1” byłego-byłego-premiera? U nas to na porządku dziennym. Jestem jedną z niewielu osób, które przy logowaniu do systemu mają ustawione hasło, a hasła do służbowego maila i różnych ważnych baz danych online znam na pamięć. Co jak się domyślacie niewiele daje, bo loginy i hasła reszta ma pozapisywane na kartkach, kalendarzach porozsrywanych po całym biurze. Tak, na kompach też zdażaja się naklejki. Do jednej bazy online Szef postanowił powiesić dane logowania na tablicy na ścianie, “żeby nie zapomniał”. Na szczęście udało mi się odciągnąć go od tego błyskotliwego pomysłu.
I tutaj dochodzimy do ostatniego punktu, który chciałem poruszyć (ponownie, więc krótko)- umiejętności urzędniczych. I to nie jest specyfika tylko mojego urzędu. Dostałem ostatnio od kolegi po fachu tabele jakieś w Wordzie. Uomatko. Formatowanie posrane kompletnie, w jednej komórce Arial w drugiej TNR, gdzieś rozmiar 11 w innym 13, te same komórki kolejnych tabel kompletnie różnią się wymiarami, pomimo tego, że jest dokładnie taka sama ilość tekstu w nich. Za głowę się chwyciłem i włosy z niej rwałem. Szczególnie, że przysłał mi to, żeby mi ułatwić pracę. Ach, zapomniałem dodać, koleś ma 23 lata.
Musiałem coś rozliczać na koniec roku. Jak najłatwiej podsumować sobie pierdyliard faktur? Wklepuję je do Excela. Autosumowanie, formułki i lecimy, kompletne podstawy pakietu biurowego. Szef nie ogarnia. “Musisz robić to zestawienie?”, “Dla kogo?”, “A po co?”. On by zapierdalał kartką i kalkulatorem. I to nie systemowym, bo nie wiadomo, czy dobrze liczy. Musi być fizyczny, namacalny.
Dziad też, ściąga sobie PDF-a i woła mnie, bo nie może na nim pisać. Laska z jednego biura przesyłała koleżance z innego jakieś fotki z wakacji siecią, w tym topless z plaży. EPUAPu to nikt obsłużyć nie potrafi. Gładzik w laptopie wychodzi poza obszar pojmowania Szefa, musiałem wyłączyć mu możliwość klikania bo przesuwając kursor włączał wszystko co było na pulpicie, a i tak jeszcze musiał zrobić sobie korektorem kropkę na prawym przycisku, żeby wiedzieć którego używać. Serio, nie ściemniam.
I nie rozumiem tego, pisałem to nie raz i napiszę raz jeszcze- nie wyobrażam sobie, żeby na budowie był zatrudniony do obsługi koparki ktoś bez uprawnień. Tymczasem w urzędach to nic niezwykłego, że pracownicy nie potrafią w podstawowym zakresie obsłużyć swoich najbardziej podstawowych narzędzi pracy. I to pomimo spędzania przy nich 8h/dziennie, 5x w tygodniu przez ostatnie 10-15-20 lat. Osobiście uważam, że powinien być obowiązkowy test z podstaw pakietu biurowego, OSa, skrzynki pocztowej i bezpieczeństwa w sieci dla nowych i starych pracowników, którego wynik decydowałby o zatrudnieniu. Jestem nawet tak dobry, że pozwoliłbym dofinansować starym pracownikom kurs z funduszu socjalnego. Problem jest taki, że nikt tego pomysłu nie podłapie, większość raczej będzie chciała zajebać pomysłodawcę, nawet jeśli by jakimś cudem to przeszło, to test będą robić nasi informatycy, żeby zaoszczędzić, więc wszyscy z góry wiemy, że każdy go zaliczy.

czwartek, 10 grudnia 2015

Dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy- powroty zawsze ciężkie.

Jak wiecie niedawno byłem niedysponowany w pracy. Konkretnie siedziałem w domu na L4 i to cały tydzień. Co prawda nie było takiej potrzeby, bo jak lekarka spojrzała na moje obrażenia, to spytała czy jestem Wolverine, ale gdy na moje pytanie na ile może mi dać L4 odpowiedziała tydzień, to nie wahałem się ani chwili.
Po moim powrocie, czego pewnie się już domyśliliście, okazało się, że czas jakby stanął w miejscu. Wszystkie sprawy, które toczyły się w momencie mojego wyjścia do lekarza nie posunęły się do przodu ani o jotę i jedynie dodatkowe sterty papierów wskazywały, że wszystko z continuum czasowym pozostało bez zmian. Więc tak jak wcześniej Wam pisałem o tym, jak przeszkadza mi przy śniadaniu, tak i teraz słuchałem litanię rzeczy, które muszę pilnie zrobić, a która dziwnym trafem była tożsama z tym, czego nie zrobili przez cały ostatni tydzień. Więc trzeba to zrobić do jutra. Więc kto robi? Ja robię.
I żeby było śmieszniej, robię rzeczy dotyczące bezpośrednio mnie. Tak, po raz kolejny wkręcili mnie na idiotyczne stanowisko, na którym jestem… “fizykiem/chemikiem”. Czy muszę Wam mówić, że z fizyką wiele wspólnego nie mam, a z chemią jeszcze mniej? Ale wymóg był taki, że musi być 4 fizyków/chemików i są 4 osoby na tym stanowisku, każda kolejna posiadająca jeszcze mniejszą wiedzę w tym zakresie. Ja przynajmniej mniej więcej znam tablicę Mendelejewa, za to kolejna osoba stwierdziła, że “meneli to ona łapie”. Tak, strażnik teksasu, tfu, miasta.
Śmieszne jest to, że sprawę można było rozwiązać całkiem dobrze. Podlega nam ileś szkół, a w każdej z nich jest przynajmniej jeden nauczyciel fizyki lub chemii, których możemy zgarnąć do tej roboty. Wyjścia za specjalnie by nie mieli, a i ich “zarobionego” czasu w tej ostoi komuny jaką są szkoły też byśmy im nie uszczuplili, bo góra mieliby 3h rocznie do odwalenia w bonusie. Problemem jest tylko Szef, bo on oczywiście boi się brać pracowników Urzędu spoza Urzędu.
Więc cisnę te pisma najszybciej jak mogę, bo terminy gonią, robimy to od 3 tygodni (właściwie 2, bo trzeba odliczyć jeden mojej nieobecności), wszystko już właściwie zapinam na ostatnie guziki, zgromadziłem miliony podpisów, dziesiątki wyrzygała drukarka, nawet wszystko już w miarę pozszywałem gdy dochodziło południe. I niczym kowboj z filmu zjawił się Szef. Z tym, że zamiast jak twardziel gotowy chwycić po swojego wiernego Colta Navy niczym Clint Eastwood w Dobrym, Złym i Brzydkim, to stoi jak taka mimoza. I ja już wiem, że coś jest nie tak, że coś spieprzył i teraz musi mi to powiedzieć.
-Słuchaj, gadałem przed chwilą z tym Iksowskim, wiesz którym?
-Wiem. Tym, którego mam w papierach.
-No bo tak coś mi się nie zgadzało z jego adresem, tym wiesz jakim?
-Wiem. Tym, który mam w papierach w 5 różnych tabelach, kopercie, piśmie w kopercie, wezwaniu i zarządzeniu.
-No właśnie. I tak mi się coś nie zgadzało, więc go dziś spytałem i on ma inny adres.
-Tak dzisiaj się to nie zgadzało?
-Nie no, tak jak zaczynaliśmy to robić, te dwa…
-...trzy…
-...trzy tygodnie temu.
I wszystko to do poprawy, i kolejne drukowanie, i kolejne podpisy, i kolejne pieczątki. W międzyczasie okazało się, że Dziadowi “zapomniało się” zrobić jednej rzeczy. W lipcu. Więc teraz ja muszę to ogarnąć. Trochę podejrzewam, czemu zapomniał- trzeba było to zrobić przez neta. I teraz też nie chce tego sam zrobić, bo wie, że umiał nie będzie. Robię więc jedno i drugie na zmianę, gdy z drugiego biura słyszę Szefa, który znudził się przeglądaniem internetów i postanowił coś zrobić, do kogoś zadzwonić, ale nie ma numeru i ja mam go mu poszukać. Nie chce mi się, nie mam czasu, więc mu dyplomatycznie odpowiadam po odczekaniu regulaminowej minuty:
-Nic tu znaleźć nie mogę teraz.
Oczywiście nawet nie próbowałem. Umówiłem się z dziewczynami z innego biura, przy Szefie, że mają go do nas podesłać, jak przyjdzie do nich odebrać decyzje. Bawię się więc dalej ze swoją robotą, gdy po raz kolejny słyszę, tym razem triumfalny okrzyk Szefa:
-Mam! Widzisz Młody? Wystarczyło trochę inicjatywy, a nie.

czwartek, 3 grudnia 2015

Dzień sto dziewięćdziesiąty- IT Crowd

Serial ten bardzo przypomina mi urzędową rzeczywistość. Pod każdym względem. Nawet bohaterowie podejrzanie zbliżeni do siebie fizjologicznie. Ale to co odwalają… Matko bosko…
Ogółem pod względem zabezpieczenia technicznego Urząd trzyma się na dobrych chęciach sprzętu. Gdy one znikają, to nic nie działa i nic nie da się z tym zrobić. Kompletnie nic, wszystko wisi, informatyków ze świecą szukać, stan zawieszenia może trwać tygodniami.
Do większości zadań, jakie wykonuje starcza mi moja starożytna, czarno-biała drukarka. Ale czasem się zdarza, że muszę wydrukować coś niestandardowego, najczęściej w rozmiarze A3. Za małe to na ploter, za duże na mojego grata. Szczęśliwie jednak w Urzędzie jest kilka drukarek A3 i z właścicielem jednej z nich żyję w dobrych relacjach, więc zawsze poratuje w potrzebie. Pytanie za sto punktów- w ilu drukarkach A3 może w tym samym czasie brakować tuszu? Odpowiedź- we wszystkich. Latałem jak pies z wywalonym jęzorem w górę i w dół i z powrotem i nazad. Aż wreszcie polazłem do jaskini IT, żeby samemu zgłosić ten fakt i utwierdzić się w przekonaniu, że faktycznie do wszystkich nie ma tuszu i nie wiadomo kiedy będzie, więc ostatecznie poleciałem do punktu ksero…
Jeszcze lepszy jest BIP (Biuletyn Informacji Publicznej). Ten szajs to jest prawdziwa kula u nogi naszych informatyków. Nigdy nie mają czasu na jego uzupełnianie i publikacje lądują w necie średnio z 2-3 miesięcznym opóźnieniem. Doszło ostatnio do sytuacji, gdzie obrady rady transmitowane przez radio, telewizję i internet zostały odwołane, bo “technicy-magicy” nie zdążyli opublikować o niej informacji…
Oczywiście ich skrajne lenistwo (nie wyróżniające się jakoś specjalnie na tle całego Urzędu) nie jest jedynym powodem tragicznego stanu rzeczy, choć faktem jest, że nie robią wiele, żeby się to zmieniło. Np. zwiększyło finansowanie. Zdecydowana większość komputerów chodzi ciągle na XP i Wordzie 97. Trochę na Viście. 7 jest prawdopodobnie mniej niż 98. 8 i 8.1 są pojedyncze sztuki, 10 nie ma. Sam sprzęt równie leciwy co i OSy. Ja siedzę na 8 letnim 2 gigowym pentiumie z grafą intela, 2 giga ramu i jakoś 100 gigowym dyskiem. Dodatkowo mam walnięty zasilacz, który jak ma wyjątkowo dobry dzień zmusza mnie do restartowania kompa 40 razy dziennie. Serio, liczyłem. A i popsute gniazda USB oraz martwy pixel na monitorze, na szczęście na pasku, więc nie przeszkadza tak bardzo. Nie mówię, że potrzebuję jakiegoś potwora do pracy, ale chciałbym Wam przypomnieć, że m.in. robię mapy i plany na obrazach 15x15k px i wadze kilkudziesięciu MB w jakże profesjonalnym programie do tych zastosowań, jakim jest GIMP. A tymczasem komputer dostaje zadyszki przy przełączaniu dwóch, jednostronicowych dokumentów w Wordzie.
Brak kasy to jednak tylko jeden z problemów. Drugim są już tradycyjnie chyba użyszkodnicy. Znajomość obsługi komputera w Urzędzie jest ogółem znikoma. Są pojedyncze przypadki, które faktycznie to ogarniają i tworzą różne cuda w Corelu, które potem przenoszą na papier ploterem, ale większość ma problem z zakupami na Allegro czy Zalando, a to i tak główne operacje wykonywane przez nich na komputerach służbowych. Aby było śmieszniej, to nie zawsze są to Dziady, sporo młodych ludzi w wieku poniżej 40, czy nawet 30 lat ma kłopoty. Informatycy, z tego co mówią, jak zaczynają odrobaczać od 5 piętra, to kończąc 4 mogą z powrotem wracać na 5. Nie wiem tylko, czy to wynika z wyjątkowych zdolności urzędników, czy wyjątkowego lenistwa IT.
Teraz pomyślcie sobie, że na części tych komputerów jest prawie wszystko o Was- dane osobowe, akty urodzenia, ślubu, cokolwiek, jakie płacicie podatki, jakie macie nieruchomości, etc., etc.
Jedno, co mnie pociesza to, że nie tylko mój Urząd jest na bakier z internetami. Choć właśnie sprawdza, że chyba po moim soczystym mailu (na który nota bene nikt nie raczył odpisać) trochę się poprawili. Dlatego przybliżę Wam, jak wyglądała strona PIPy (Państwowe Inspekcji Pracy) jeszcze kilka tygodni temu. W dziale “e-Urząd” w zakładce “e-Porada” nie było nawet jednego adresu e-mail czy formularza do wypełnienia, tylko adresy (fizyczne) i telefony wojewódzkich PIP…

Jeśli zastanawiacie się czy e-Porada w e-Urzędzie e-PIPy była mi potrzebna do podpierdolenia Urzędu to tak, dobrze się domyślacie.

czwartek, 26 listopada 2015

Dzień sto osiemdziesiąty dziewiąty- smells like teen spirit.

Wchodzicie do swojego biura, czy innego miejsca pracy, zamykacie oczy, zaciągacie pełne płuca powietrza przez nos i co czujecie? Ja boję się coś takiego zrobić bez maski p-gaz. Atmosfera bywa bardzo gęsta. Pamiętacie, jak Dziad przed świętami ryby trzymał między oknami? Znów się one zbliżają i już jestem tym zmartwiony. Choć smród Dziadowego jedzenia nie ogranicza się tylko do okresu świątecznego i jak dobrze wiecie czasem potrafi dowalić tak aromatyczne drugie śniadanie, że sprawdzam własne pantalony, czy mnie mój osobisty zwieracz nie zawiódł. Ostatnio też czytaliście jak się leczył przez wypocenie, ale wtedy myć się nie można bo mokry człowiek łatwiej się przeziębi, a że brakowało mu urlopu, a za L4 jadą po nagrodzie to przychodzi w takim stanie zapachowym i zdrowotnym do pracy.
Z Szefem pewnie również pamiętacie, że lepiej nie jest. Choć śniadania rzadziej ma wonne, to jednak nie mniej. Głównie myślę tu o puszkach rybnych, które potem 6-7h leżą w śmietniku i walą. Niezależnie od tego wali mu też z japy. Co ogółem mniej mi przeszkadza, bo nie siedzimy w tym samym pomieszczeniu. Gorszy jest jego sprej Muchozol, którego używa jako dezodorantu. Wypsikuje go ogromną ilość przed pójściem na jakiekolwiek spotkanie, a ja potem resztkami sił, dusząc się próbuję doczłapać do miejsca, gdzie ten TŚB (trujący środek bojowy) jest w trochę mniejszym stężeniu.
Ostatnio musiałem mu coś pomóc z komputerem (czyt. jak otworzyć link z PDFem) i akurat jak grzebałem to przygotowywał się do wyjścia, a zimową porą przebiera buty w biurze. Więc uraczony zostałem trochę zbędnym mi komentarzem:
-Ło, ale wali z tych butów.
Za którym zaraz znalazł się kolejny, którego już bym się nie domyślił, a i niekoniecznie chciałem wiedzieć.
-O i dziura w skarpecie.
Co się integralnie wiąże z walką ze smrodem? Pranie. Sprawa niezbyt prosta, gdy nie dysponuje się odpowiednią maszyną. Moja jest… dziwna. W sensie nie za bardzo zautomatyzowana, więc pierwsze prania niezbyt mi wyszły. Koleżanki mnie wyśmiały, mama mnie wyśmiała. Potem przyszły i zgodnie stwierdziły “o kurwa”. Ale rozgryzłem ją i działa. Może nie jak złoto, ale odpowiednio- usuwa zapachy i brud, a chyba o to chodzi?
Dziadowi z kolei pralka się zepsuła. Wpierw chciał ją naprawiać, ale nigdzie nie chcieli się tego podjąć, więc stwierdził, że zrobi to sam. Potrzebuje tylko części, których kupić nie może, więc podaje mi kartkę z nazwą pralki i niezbędnej części. Próbowaliście kiedyś znaleźć uszczelkę do 25 letniej pralki? Ja tak, nie wyszło. Zaczął się więc ból dupy, bo trzeba kupić nową. Szukał po wszelkich sklepach z AGD. Marudzi mi przy tym strasznie, bo przecież teraz jak kupuje się pralkę, to dokładnie za 2 lata i 1 dzień się popsuje, więc musi dopłacić ⅓ ceny za dodatkowe 3 lata gwarancji. A do tego te sklepy są w galeriach gdzieś na obrzeżach i jak on nie mając samochodu ma się tam dostać? I jeszcze płacić za dowóz? Wniesienie? Montaż?
Mimo to, że dopłaca sporą kasę, żeby mieć dodatkowe kilka lat gwarancji, to i tak szuka pralki takiej, żeby miała łatwo wymienialną część, która popsuła się w jego aktualnej. Tego w ogóle nie jestem w stanie ogarnąć rozumem, więc po prostu zapytałem go dlaczego.
-Bo teraz to już nie chcę za 25 lat wymieniać pralki, tylko ma mi służyć dobrze.
Nawet jakby mi działała pralka tyle (a pewnie będzie), to i tak wymieniłbym ją wcześniej bo pewnie będą bardziej energooszczędne, miały lepsze programy, będą się łączyły z telefonem (w cenie, która nie będzie zbliżona do moich rocznych zarobków), czy po prostu nie będą zasyfione. Ale przede wszystkim:
-A dlaczego pan uważa, że akurat to się w nowej pralce zepsuje?
-No jak dlaczego? Przecież to popsuło się w starej.

czwartek, 19 listopada 2015

Dzień sto osiemdziesiąty ósmy- siedzę i siedzę, myślę i myślę.

Dzisiejszy dzień był jakiś podejrzany. Wstałem w miarę wyspany, co raczej mi się nie zdarza. Mimo, że w domu zrobiłem więcej to wyszedłem wcześniej. Po drodze do mojego gułagu spotkałem Szefa, a mimo to chciało mi się iść do pracy. Wspinając się więc po schodach zastanawiałem się, kiedy te chęci miną. Dałem sobie godzinę. Wytrzymałem 12 minut.
W Urzędzie, co już wiecie, jest jedna święta zasada, którą Szef notorycznie łamie. Nie zaczyna się pracy przed 8 chyba, że jest coś mega pilnego do zrobienia. Problem w tym, że w Urzędzie nie ma pilnych spraw. Zazwyczaj. Raz na rok coś się trafi. Więc ranek jest na spokojne ogarnięcie kawy, śniadania, się. Sprawdzenie kalendarza, maila, w jaki sposób tym razem spieprzyli prawo nasi “wybrańcy narodu”, co tam za newsy podają najważniejsze agencje prasowe (głównie Facebook). Dla mnie osobiście najważniejsze jest śniadanie, te kilka minut przez które mogę w spokoju i ciszy rozmyślać nad zagadkami wszechświata. A przynajmniej mógłbym.
Bo w tym miejscu na scenę ponownie wkracza Szef. Zaczynając od “smacznego”, od którego paradoksalnie żarcie robi się mniej smaczne, wydala z siebie litanię najgłupszych i najmniej istotnych problemów jakie może znaleźć. Wielkość czcionki mu nie pasuje w piśmie. Spoko, gdyby nie to, że pismo jest z wczoraj, a to co trzyma to jego ostateczna wersja do której 20h temu nie miał już zastrzeżeń po sześciu wcześniejszych wersjach. Przy okazji- wygląda jak gówno, bo zażyczył sobie, żebym zostawił wszystkie komentarze ze wzoru bo “jeszcze się do nas przyczepią”. Więc są same takie kwiatki jak “jest Pan Grzegorz Brzęczyszczykiewicz (wpisać imię i nazwisko) zamieszkały w Chrząszczyżewoszyce powiat Łękołody (wpisać miejsce zamieszkania)”. Informuję go więc o tym między jednym, a drugim kęsem bułki. Wydala z siebie jakiś pomruk ni to akceptacji ni to rozczarowania. Ale szczęśliwie już znalazł sobie coś nowego, bo w kolejnym wczorajszym piśmie połknąłem kropkę na końcu. 
-Poprawisz?
No trudno, poprawię i tak czeka na 2 załączniki z 2 różnych wydziałów, z których żaden jeszcze się nie wziął za ich przygotowanie.
-Poprawię.
Ale Szef stoi dalej. Patrzę więc na niego znad sałatki. Stoi. Cofam więc łyżkę z zawartością z powrotem do pudełka i pytam:
-Teraz?
-Nie no, jak zjesz.
I poszedł. Tak czy siak musiałem na chwilę odłożyć jedzenie, żeby odzyskać spokój mentalny po odgonieniu od siebie natarczywych myśli “po cholerę to było”. Czy do niego dotrze, że ludzie przestają podawać mu rękę nawet gdy ją do nich wyciągnie (true story bro) właśnie przez takie drobne, irytujące rzeczy, które im odwala?
Od samego rana jednak towarzyszy mi też inne przemyślenie. Co jest ważniejsze od pieniędzy?
Dziad od jakiegoś czasu źle się czuje. “Od jakiegoś czasu” czyli dobrych dwóch tygodni. Ciągle pociąga nosem, kaszle. Jakiś czas temu oświadczył, że był u lekarza bo miał ponad 38 stopni. W dzień największej intensyfikacji tych zjawisk, gdy kaszlał non stop całe 8h to i ja kładąc się wieczorem do łóżka nie czułem się najlepiej i nie zdziwiłbym się bardzo, gdybym rano obudził się z gorączką. Szczęśliwie to się nie stało. Ponieważ Dziad nie tylko wygląda, ale też czuje się jak gówno to ogółem nie marzy o wielu więcej rzeczach niż położyć się i wypocić. Z tym jednak wiąże się jeden zasadniczy problem- jeśli weźmiesz L4 pojadą Ci po nagrodzie. Nie wiadomo czy ją dostaniemy i w jakiej wysokości, no ale jakby co będzie pomniejszona. Dlatego gdy Dziad czy Szef chorują to tylko na urlopie. Ale Dziad nie ma już urlopu. A ponieważ nic nie jest ważniejsze od pieniędzy to siedzi dalej w robocie czego doświadczam nawet zamykając oczy pod postacią mdłego smrodku niemytego ciała, który z pewnością kojarzycie z autobusów i tramwajów letnią porą.

czwartek, 12 listopada 2015

Dzień sto osiemdziesiąty siódmy- jak się bawić to z muzyką.

Czy ktoś kiedyś chciał pracować w urzędzie? W sensie myślę o zdobyciu pracy. Możliwe. Dla wielu ludzi to brzmi jak zabawa. Cóż, dla wielu ludzi to jest zabawa. Problem zaczyna się w momencie, w którym uświadomimy sobie, że urząd urządowi nie równy. I doskonale wiem, że wielu ludzi tego nie kuma.
Zacznijmy więc od podstawy. Urzędnik =/= urzędnik. Ja wiem, profani wrzucają wszystko do jednego wora. Ba! Mają tendencję do wrzucania do jednego wora wszystkich pracowników szeroko pojętej budżetówki. Wierzcie lub nie, ale parę miesięcy temu czytałem artykuł na portalu chcącym uchodzić za poważny napisany przez autora chcącego uchodzić za poważnego, który był opatrzony sensacyjnym tytułem sugerującym, że średnia pensja w urzędzie jest wyższa niż w sektorze prywatnym. Dzisiaj ludzie mają tendencję do przeczytania nagłówka i przeskakiwania od razu do komentarzy, jednak uważny czytelnik (taki jak nie chwaląc się ja) poświęcając 3 minuty swojego cennego życia dowiedziałby się, że ta średnia jest liczona razem z np. górnikami. Więc faktycznie, jeśli górnik ma 7k, ja mam 2k to średnio mamy 4,5k.
Ale i to nie wszystko. Są urzędnicy państwowi- uprzywilejowani szczęściarze i cierpiący samorząd. Dlaczego uprzywilejowani? Dlatego, że nimi bezpośrednio “opiekuje się” państwo, stąd są na zdecydowanie lepszej pozycji niż ja. Jest ogłoszona dla nich podwyżka, to nie ma bata- dostają. W samorządzie każdy jest zdany na łaskę swojego lokalnego watażki. Ups, przepraszam, chodziło mi oczywiście o kierownika jednostki samorządu terytorialnego, wójta, burmistrza, prezydenta miasta, starostę, wojewodę. I tu już jest kompletna wolna amerykanka.
Weźmy mój region. Weźmy mój urząd. Ma gest? Dostaniesz premię. Nie ma? Pierdol się. Nie wierzycie? Proszę bardzo. W Urzędzie daaaaaawno nie widziano podwyżek. Mniej więcej tak samo długo jak waloryzacji. I jesteśmy jedynym urzędem w dużej okolicy, który ma taki stan rzeczy. W innych jest różnie- jedni mają co roku 3%, inni 5. Trochę nam smutno z tego powodu (o czym za chwilę jeszcze), więc z Szefem wszystkich Szefów trwały dłuższe negocjacje. Ogółem podwyżkę, szumnie obiecaną przy okazji łamania się z ludźmi opłatkiem (nie jestem wierzący, ale są pewne granice posługiwania się kłamstwem) w zeszłym roku olał i informację, że się z niej wycofuje niczym prawdziwy mężczyzna przekazał swoim pracownikom za pomocą prasy. Razem z nimi także wzrost wynagrodzenia dla ludzi, którym doszły nowe obowiązki. Więc po długich negocjacjach zgodził się choć na jakąś waloryzacje. Marne 4%, ale zawsze coś. Jak to w urzędzie być musi jest także i w naszym- dokument odpowiedni został sporządzony, Szef wszystkich Szefów złożył na nim własnoręcznie autograf z dopiskiem “zatwierdzam” i papier poszedł do odpowiedniego wydziału celem nadania sprawie biegu. Pech chciał, że kilka dni później miał gorszy humor, więc wezwał osobę pracującą aktualnie nad wspomnianym dokumentem wraz z samym papierem, wziął go i wyjebał do niszczarki. Można? Można.
Część z Was może się na mnie oburzyć, że jestem gnida, pasożyt społeczny żerujący na zdrowiej tkance i jak wszyscy zaciskają pasa to wszyscy. Problem jest tej natury, że nie wszyscy. I nawet myślę w tym miejscu o ludziach, którym wypłatę płaci Urząd. A dostają wszyscy, prawie co roku- stypendia sportowców, nauczyciele, nawet sprzątaczki w szkołach. Tym ostatnim serdecznie gratuluję otrzymania 25% podwyżki. Gratuluję tym bardziej, że zarabiają teraz więcej od ¼ urzędników mojego urzędu wliczając w to mnie. Całkiem poważnie w tej chwili zastanawiam się nad zatrudnieniem się jako sprzątaczka. Zarabiałbym zdecydowanie więcej, a często odwiedzam szkoły i mam mocne podejrzenia, że dużo bardziej bym się nie napracował. Ot, odpadłyby takie głupoty jak odpowiedzialność finansowa za tony sprzętu, przygotowywanie przetargów za dziesiątki tysięcy PLNów, nadzorowanie realizacji zadań za kolejne dziesiątki tysięcy…
Ale co tam gnojenie finansowe własnych pracowników. Widocznie ludzie obracający milionami zasługują na wypłatę równą sprzątaczce. Nie to, żeby to zwiększało jakąś podatność na korupcję czy coś. Przecież Szef wszystkich Szefów może wszystko. Jeden ze specjalistów naszego urzędu odszedł do prywaciarza. Wyobrażacie sobie jaki głupek? Zostawić taką cudowną, bezstresową i dobrze płatną pracę, żeby tyrać jak niewolnik (tak, to ironia). Powstał wakat, dość istotny bo związany z budowlanką. Przetargi, odbiory, remonty, naprawy, budowy. Ogółem umiejętność rozróżnienia betonu od cementu mocno wskazana na takim stanowisku. Cóż za cudowny zbieg okoliczności, niedawno był u nas stażysta po budowlance. Wtedy jeszcze braków w załodze nie było, więc nie udało mu się załapać, ale teraz… Ale teraz jego konkurencją jest cycata blond 19-nastolatka po liceum, którą miesiąc temu przyjęto na wolne stanowisko. Nawet. Nie. Żartuję. Wściekli są wszyscy łącznie z dyrektorem wspomnianego wydziału. Koleś potrzebuje kogoś, kto choć w teorii zna się na tym co robi bo dosłownie na dniach ma odbiory za 7 dużych baniek, a dostaje maturzystkę, dla której to pierwsza praca w życiu. Dlaczego? Bo dlaczego by nie?

czwartek, 5 listopada 2015

N3- Bajki.

Wiecie, że spodobały mi się notki z wyliczankami? Dziś kolejna, tylko bardziej pozytywna, bo jak się pewnie domyślacie i co sugerowałem, muszę zrobić sobie przerwę od Urzędu. Dawno temu zaczął na mnie tak negatywnie wpływać, że nawet pisanie o nim przestało być katharsis. Dlatego dziś 5 moich ulubionych kreskówek (no prawie, ale o tym na koniec).

Lecimy z koksem (dużo linków- prawie wszystko co klikalne to intro/opening/muzyka):




5. Kangoku Gakuen.

IMHO- anime tego roku. Nie to, żebym wszystkie obejrzał, nawet nie mam takiego zamiaru, ale nie wyobrażam sobie, żeby miał jakąkolwiek godną konkurencję (ok, kłamię, wyobrażam sobie). Musicie wiedzieć, że moje poczucie humoru jest dość… dziwne. Im humor dziwniejszy, bardziej poryty, płytki, abstrakcyjny tym lepiej. Dlatego kocham filmy z Leslie Nielsenem. Dlatego spodobało mi się Kangoku Gakuen, czyli Prison School. Sam początek jest całkiem normalny i nawet niezbyt świeży jak na anime- ot grupa pięciu licealistów zaczyna naukę w liceum, które do tej pory było tylko dla dziewcząt. Przez splot dość oczywistych wydarzeń zostają złapani na podglądaniu koleżanek w łazience i trafiają na okres próbny do… szkolnego więzienia. W tym momencie humor już wzbija się na szczyty porytości, pomysły jakimi raczą nas scenarzyści (a właściwie niekoniecznie oni- to tylko ekranizacja mangi pod tym samym tytułem i to ekranizacja udana) w coraz głębszy i abstrakcyjny sposób poruszać tematy seksu czy defekacji. Gdzieś tam, trochę w tle mimo bycia motorem napędowym wszystkich wydarzeń, jest historia o miłości i przyjaźni. Ale to raczej gdzieś tam na marginesie, ot tak, jest żeby było i mogła być jakaś oś, wokół której to wszystko może się kręcić. Powiedziałbym, że to trochę jak Dredd 3D, czy nowy Mad Max- w tych filmach wywalono prawie wszystko co zbędne i zostawili akcję, akcję i akcję, dlatego są takie (dla mnie) genialne. W Kangoku Gakuen zrobili to samo, tylko postawili na humor. Dodatkowo sama animacja jest świetna i już dla samego rysunku można oglądać ten tytuł. 


4. Kill la Kill.

Ostatnie anime na liście, możecie odetchnąć. KLK swego czasu przez niektórych, w tym mnie, zostało okrzyknięte najlepszym anime ostatniego iluś-lecia. Cóż, jest dobre. Dynamiczne, z klasycznymi rysunkami, które szybko przypomną nam Dragon Balla i Dr. Slumpa, wypełnione humorem (abstrakcyjnym, ale taki właśnie lubię), wciągającą fabułą, wyrazistymi bohaterami i zwrotami akcji. W teorii to historia osieroconej nastolatki szukającej zemsty na zabójcy ojca, w praktyce jest tu dość zakamuflowany fanserwisem wątek dojrzewania, samoakceptacji i tym podobnych. Wiem, patrząc ciężko uwierzyć, ale to jest trochę jak z tą (kiedyś przetaczającą się przez net) piosenką TeddyLoid feat. daoko “ME!ME!ME!” (genialna animacja!), gdy ogląda się bez tłumaczenia to w najlepszym razie wydaje się być dziwne. Recenzję tego tytuły nawet kiedyś popełniłem, więc więcej możecie przeczytać tutaj.


3. The Venture Bros.


Jeśli oglądając intro na myśl przyszedł Wam Johnny Quest, to macie bardzo dobre skojarzenia. Głównym bohaterem jest dr Thaddeus “Rusty” Venture, jego dwóch niezbyt rozgarniętych synów i ich ochroniarz Brock Samson.Fabuła opiera się o konflikty z całą rzeszą często dość oryginalnych i charakterystycznych schwarzcharakterów oraz nie mniej oryginalnych sojuszników. Mamy więc takie indywidua jak The Monarch opierający swój image na motylach monarcha, jego dziewczynę Dr Girlfriend przez pierwsze odcinki mocno wystylizowaną na Jacqueline Kennedy (przy okazji- genialnie podłożony głos). Ex-sowiecka agentka Molotov Cocktease, walczący ze swoimi pedofilskimi skłonnościami Sergeant Hatred czy tanswestyta Colonel Hunter Gathers.Venture Bros. co do zasady nie odbiega od żadnego innego tytułu, który wymieniam na tej liście- jest przepełniony abstrakcyjnym humorem tylko dla dorosłych, w którym przemoc jest rozwiązaniem prawie każdego problemu. W 2016 ma być emitowany 6 sezon, więc to dość dobry moment na zainteresowanie się serialem.




2. Metalocalypse. 

Oh tak, oh tak. That’s my jam. Metalocalypse to jeden z tych tytułów, które tak wielbię, że gdy niedawno ogłoszono zbiórkę podpisów pod petycją do Adult Swim o kolejną część nawet sekundy się nad tym nie zastanawiałem, podpisałem wszystkimi swoimi członkami (bez wyjątku), założyłem czarny kaptur i czekam na jedną złą decyzję zarządu, żeby jechać rzucać cegłówkami i palić opony. Tak, jestem Klokateer.
Ale wracając do samego tytułu. Metalocalypse to historia najpopularniejszego na świecie zespołu. W tym miejscu można by postawić kropkę, bo świat przedstawiony po prostu szaleje na ich punkcie, od ich koncertów czy wydania nowej płyty zależą losy globalnej gospodarki, ale jest jeden ważny szczegół, który trzeba dodać. Zespół nazywa się Dethklok i gra black metal. Najbrutalniejszy z brutalnych black metali. Piątka jego członków jest, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt rozgarnięta, a do tego dysponuje większą ilością gotówki, niż kiedykolwiek mogliby wydać. Można by powiedzieć, że ten tytuł to mokry sen metalowych zespołów (btw- wspomnianą wcześniej petycję poparła już m.in. Metallica, Amon Amarth czy Mastodon). Ogromne pałace, własne śmigłowce, ogromne telewizory pozawieszane na rzeźnickich hakach. Akcja zazwyczaj toczy się wokół samej działalności muzycznej (i okołomuzycznej- jak płacenie podatków) zespołu. Problemów z koncertami, nagrywaniem płyt, konfliktami między członkami. Całość jest... brutalna. Do tego bywa mroczna i bezpośrednia. Zdarza jej się poruszać dość ciężkie tematy starości, śmierci, przemijania, problemów rodzinnych, ale w tak złym, czarnym humorze, że czasem aż czułem się brudny śmiejąc się z tego. Ale ja lubię być brudny.
Jednak Metalocalypse to nie tylko kreskówka. Dethklok wydał 3 płyty z utworami z serialu (The Dethalbum 1, 2 i 3) i co by nie mówić, to kawał dobrego metalu. Murmaider np., albo Bloodlines. Obowiązkowa pozycja dla każdego fana ciężkiej muzyki.


1. Korgoth of Barbaria.

Pierwsze miejsce zdobywa mit. Legenda. Korgoth of Barbaria to serial, który nie powstał. Zrobiono tylko jeden pilotażowy odcinek dla Adult Swim i za nie kontynuowanie tytułu będą smażyć się w piekle po wsze czasy. Miał wszelkie cechy predestynujące go do sukcesu. Potężną dawkę humoru dla dorosłych. Ciężki, mroczny klimat dark fantasy wpadający w nuty Conana. Heavy metal. Seks. Przemoc. Alkohol. Jeśli potrzebujecie czegoś więcej do szczęścia, to nie jestem w stanie chyba Was zrozumieć. Ciężko oceniać cały serial, w końcu powstał tylko jeden odcinek, więc niewiele o fabule można powiedzieć, oprócz tego, że jest prosta jak budowa cepa. Korgoth jest dla mnie prawie jak bóg, którego wszyscy pragniemy, ale na niego nie zasługujemy. Tak więc chyba powinienem zabić w sobie nadzieję, że kiedyś zobaczę kolejne odcinki.
Ponieważ to jeden z “białych kruków”, choć dostępnych nawet na YouTubie, to polecam Wam zobaczyć.


Post scriptum.

To piątka moich "ulubionych" kreskówek w tej chwili i lista ta ulegnie zmianie. Nawet podczas jej tworzenia zmieniłem miejsce 5- wcześniej było tam anime zatytułowane Overlord, ale doszedłem do wniosku, że to jednak Kangoku Gakuen powinno się tam znaleźć. Wiele tytułów czeka na to, żebym je zobaczył- The Boondocks, Stripperella (tak, brzmi głupio, ale współautorem jest sam Stan Lee), Detroit Metal City, Archer… Celowo pominąłem tytuły popularne, a które pewnie zdominowałyby tą listę- South Park, The Simpsons, Family Guy. Bevis&Butthead. Drawn Together? Les Lascars (u nas znane jako Ziomek)? Nie wiem, czy te dwa ostatnie są popularne. Wyciąłem też tytułu, które mimo, że lubię, to jednak niekoniecznie powinny znaleźć się na liście. Mogą być zbyt poryte dla niewprawionej psychiki podpiętej 24/7 do netu jak moja. To głównie anime takie jak Seitokai Yakuindomo czy Monster Musume no Iru Nichijou (jak to ktoś, kiedyś skomciał "ah te mongolskie tytuły"), Girls und Panzer. Nie ma amerykańskich superbohaterów, bo ich nie lubię, tak jak komiksów o nich. Jedynymi wyjątkami są sędzia Dredd i Deadpool, ale to raczej antybohaterowie. Dobra, jeszcze Lobo, też antybohater.
Dobrze widzicie, że również nie ma polskich seriali. Ich też nie lubię. Nie mam sentymentu do Bolka i Lolka, Rumcajsa czy Krecika (dobra, dobra, dwa ostatnie są Czechosłowackie). Kota Filemona wprost nienawidziłem jako dziecko. Ewentualnie Zaczarowany Ołówek. Za to bardzo lubiłem The Dreamstone, ale oglądałem to ostatni raz za dzieciaka i musiałbym sobie przypomnieć i sprawdzić, czy nie zmieniłem zdania. Gdy tak myślę, że oglądałem to mając jakieś 5-6 lat, to trochę przestaje mnie dziwić dlaczego dziś lubię takie, a nie inne tytuły...

czwartek, 29 października 2015

Dzień sto osiemdziesiąty szósty- Dziad.

Żeby nie było, że ciągle tylko na Szefa i Szefa, dziś będzie tylko o Dziadzie.
Jakiś czas temu po raz kolejny zmieniałem wydział, w którym pracuję. W sensie dawno, bo wiadomo, że czas to rzecz względna. Wtedy pracowałem akurat z dość pozytywnymi ludźmi. Pech chciał, że akurat nie było wakatu i nie miałem możliwości zostać na stałe, chociaż i ja i oni tego chcieliśmy. Trzeba więc było zorganizować pożegnanie i nie miałem zamiaru się z nim zbytnio szczypać, więc było na bogato. Obiad, ciasto, upominek dla każdego z kim pracowałem wraz z podziękowaniem za dobrą współpracę. Wielokrotnie tu już pisałem, że gdzie jak gdzie, ale w Urzędzie tajemnic nie ma łącznie z wypłatą, toteż nikt się czegoś takiego po mnie nie spodziewał i dlatego też na odchodne (i w sumie do dziś co jakiś czas) docierają do mnie słuchy, że moi byli już współpracownicy wszem i wobec rozgłaszają, że “Młody to nie jest dziad”.
Stąd się wzięła ksywa Dziada, jeśli Was to interesuje. Nie od wieku tylko od dziadostwa. I pomimo tego, że nadałem ją na samym początku naszej znajomości to dziś wiem, że się nie pomyliłem.
Słuchamy radia w biurze non-stop. W sumie ja słucham. Dziwi mnie to trochę, ale nikt poza mną nie jest zainteresowany jego włączaniem i zazwyczaj jak wychodzę to mówią, żebym wyłączył. Nie wyobrażam sobie siedzieć 8h w ciszy, nawet jeśli w zamian miałbym słuchać samych reklam. I gdy już ich temat się wkręcił, to często słyszę ogłoszenia różnych lokalów. A to restauracja, pizzeria, jakiś szczurburger czy inny kebsik. Dziad siłą rzeczy słucha ich razem ze mną i okazjonalnie wysnuwa jakieś wnioski.
-Pan mi powie, ile to taka pizza kosztuje?
-Różnie, od 11 do 30, tak jak ja zamawiam to zwykle 15-20.
-No właśnie, a tu w restauracji mówią, że 30 zł. I jaki sens? Przecież to można 3x kupić dwudaniowy obiad w barze mlecznym.
-Pewnie tak, ale czasem ma się ochotę zjeść coś innego, albo w lepszym miejscu niż piwnica, albo w lepszym towarzystwie niż ekipa budowlana popychająca schabowego Żubrem.
-No ale właśnie po co, przecież człowiek naje się bardziej.
Do człowieka biorącego małżonkę na romantyczną restaurację do baru mlecznego nie docierają argumenty inne poza finansowymi. Tzn. ja ogółem nie mam nic przeciwko barom mlecznym, sam biorę stamtąd żarcie i tak samo nie mam nic przeciw budowlańcom i piwnicom. Po prostu rozumiem, że są sytuacje wymagające innych rozwiązań niż najtańsze. Np. taka, w której mam ochotę zjeść kebsa z podwójną baraniną na ostrym.
Do Dziada nie trafia, że można zapłacić 2 zł więcej za mniejszą ilość. Nie rozumie też, jak można by płacić za wygodę. Chcą mu coś tam montować w mieszkaniu. Mniejsza o to, co. Ważne jest to, że pozwoliłoby mu to oszczędzić trochę czasu i roboty, zdjąć z niego jeden z obowiązków, o których już nie musiałby pamiętać i ich wykonywać. Problem jest taki, że trzeba za to zapłacić. Zadzwonił oczywiście do spółdzielni i w rozmowie z tamtejszymi pracownikami zaczęły go ponosić emocje.
-Mamy tyle płacić, że już nam się to nie podoba.
1 zł. Dokładnie o takiej kwocie mówimy, choć miesięcznie. Więc 12 zł rocznie i jak przytomnie obliczył 240 zł przez 20 lat, a to już prawie cena tabletu, który planuje od jakiegoś czasu zakupić.
Te plany zakupowe mnie mocno zszokowały gdy o nich usłyszałem. Tablet, szczególnie za ok 300 złociszy, to raczej tylko bardziej zaawansowana zabawka, do przejrzenia fejsa lub obejrzenia filmu w czasie jazdy autobusem. Tyle, że Dziad fejsa nie ma, a film skądś musiałby dorwać, tymczasem on ciągle nie ogarnia do końca idei folder-plik. Trochę mnie to zastanawiało, więc w końcu wyartykułowałem pytanie chodzące mi po głowie.
-A dlaczego nie kupi pan po prostu małego laptopa, netbooka jakiegoś? Normalny OS, większy ekran, klawiatura, etc. Skoro chce go pan jako swój jedyny komputer, to myślę, że szczególnie dla pana byłby lepszy...
-A ile by coś takiego kosztowało?
-No, jakby trochę pokombinować i biorąc pod uwagę pana potrzeby pisania maili, robienia zakupów, bankowości internetowej, to myślę, że w jakieś 600-700 zł by się dało.
-Właśnie, właśnie, a ostatnio w dyskoncie widziałem tablet za połowę tego, więc po co przepłacać jak to samo.
Ja wiem. On nie będzie grał w GTA V. Ale też nigdy w życiu nie obsługiwał dotykowego ekranu. No i ma problem ze zrobieniem zakupów w necie. Jeśli przez 15 lat nie nauczył się obsługi Windowsa…
Przestałem próbować przemówić mu do rozsądku ludowymi porzekadłami “chytry traci dwa razy” w momencie, gdy wybłagał mnie, żebym szedł mu kupić kurze szyjki z promocji, bo on wyjątkowo pilnie musiał coś zrobić i bał się, że zabraknie.

czwartek, 22 października 2015

Dzień sto osiemdziesiąty piąty- kim jesteśmy.

Zadajecie sobie czasem pytania takie jak kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Gdzie jest Słonko, kiedy śpi? Czy wilk zawsze bywa zły? Dokąd tupta nocą jeż? Szef nie musi, bo już wie. “Jesteśmy homo sapnes” stwierdził niedawno autorytatywnie, i choć było to tylko preludium do jego wypowiedzi, to już żałowałem, że nie noszę ze sobą książek do pracy. W takim momencie mógłbym otworzyć np. Granice Wszechświata i zatopić się we wzorach i wykresach mając nadzieję, że dostarczane na raz bodźce głupoty i inteligencji jakoś nawzajem zniosą swoje efekty i w spokoju przetrwam do fajrantu.
Wróćmy więc do tego, co nasz homo sapnes (bo, że nie jest sapiens to zostało potwierdzone już dawno temu) miał do przekazania. Temat z pogranicza medycyny, ustawodawstwa i prawa, a dotyczący przymusowego kastrowania. Otóż pewne grupy budzą obawy Szefa o jakość puli genetycznej ludzkości, a ich rozmnażanie się prowadzi tylko do utrwalania się negatywnych zjawisk. I tak zacząć powinniśmy od ludzi ubogich, bo zarażają ludzkość ubóstwem i lepiej by było, żeby się nie rozmnażali. Następnie rodziny wielodzietne, bo wielodzietne to biedne i głupie, bo ich bieda wynika z ilości dzieci, więc skoro je robią to są głupi, nie można im pozwalać się dalej rozmnażać. Chorych psychicznie, z oczywistych powodów przekazywania chorób psychicznych, w tym niepełnosprawnych umysłowo jak bratanek Szefa (jedyny z jego rodziny z potwierdzoną niepełnosprawnością umysłową, reszta chyba po prostu nie była badana…). Więźniów i skazanych, bo każdy wie, że ich potomstwo będzie po prostu kolejną generacją bandytów i przestępców.
Trochę tego się uzbierało i nie jestem pewien, czy jest to już cały zbiór. Nie wiem i jakoś nie mam ochoty pytać, czy pedałów (oficjalna nomenklatura Szefa, ciągle marzę, żeby musiał kiedyś współpracować z Robertem Biedroniem, bo na bank w pewnym momencie by to wypłynęło, a wtedy wziąłbym popcorn i wygodnie usiadł), niemiaszków, żydków (wszystkie określenia to wprost cytaty z Szefa) też należałoby.
Może trzeba by, bo gdy tak się nad tym zastanawiałem, to Szef wymieniał po prostu wszystkie grupy, do których sam siebie nie zalicza i którymi w taki czy inny sposób gardzi w sposób biblijny do kilku pokoleń wprzód. A właściwie wszystkich pokoleń, bo najlepiej byłoby ich potraktować jak Kartaginę.
Problem w tym, że to on się do nich nie zalicza, a ze wszystkich, które wymienił (biedni, wielodzietni, psychiczni, przestępcy) to tak na bank nie zaliczyłbym go tylko do jednej. Musimy kastrować biednych, bo są niezaradni życiowo nie mogąc się ustawić. Tak mówi Szef zarabiający spokojnie średnią krajową + dodatki, a który mimo to i braku kredytów ma problem rozłożyć wypłatę do pierwszego. Już któryś razy przed świętem Matki Boskiej Pieniężnej pożycza kasę od Dziada. Nie wspominając już o tym, że wczesnym rankiem zdarza mu się zwiedzić osiedle celem wygrzebania ze śmietników żarcia dla swojej fermy.
Pozbawić możliwości przekazania swoich genów trzeba też psychicznych. Według Szefa wliczając w to jego bratanka. Brzmi to dość buńczucznie w ustach kogoś, kogo pierwszego wskazałbym jako niepełnosprawnego umysłowo. Szczerze- to chyba wszyscy w Urzędzie by go wskazali. Prawie nigdy nie rozumie najprostszych sformułowań, zawsze trzeba do niego mówić “wielkimi literami”, nie kojarzy faktów, niezbyt ogarnia przyczyny i skutki, nie potrafi formułować myśli. Nie mam dowodu, ale to trochę jak z kosmitami. Wszyscy wiedza, że gdzieś tam są, ale nie ma dowodu.
No i ostatecznie przestępców, skazańców i innych. Ja wiem, “dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Problem tego typu, że na Szefa niespecjalnie trzeba szukać. Tylko przez czas, który tutaj pracuję, pamiętam przynajmniej 3 sytuacje, w których udało mi się go odwieść od pomysłu łamania prawa, także w jego życiu prywatnym. Wszystkie wynikały z poprzedniego akapitu, a co on robi jak mnie nie ma w pobliżu? No i jak byście podsumowali dziesiątki (tygodniowo) prywatnych rozmów ze służbowego telefonu, podbieranie materiałów biurowych, worków na śmieci i takich tam? W sensie jak inaczej niż okradanie pracodawcy.

Wynika z tego, że jednym z pierwszych w kolejce do kastracji powinien być Szef. Zła wiadomość, o której już wiecie- zdążył się rozmnożyć. A jego opowieści przepełnione ojcowską dumą o tym jak zabawnie junior się krzywi gdy z ojcem pije piwko czy pali fajeczkę to sobie dopasujcie to którejś z powyższych.

czwartek, 15 października 2015

Dzień osiemdziesiąty czwarty- jak to się robi.

Wydaje mi się, że wydziały w urzędzie można podzielić na dwie grupy wg tego jaką pracę wykonują- kreatywne i powtarzalne. Powtarzalne tylko powtarzają za każdym razem to samo. Przez lata pracy nie tworzą nowego dokumentu, tylko podmieniają dane na gotowcu. Dla kreatywnych każde zadanie jest inne, każde trzeba robić od zera, a to głównie dlatego, że u nas w kraju każdy na wszystko kładzie lachę i ni chu chu nie dostaniesz kompletnego rozwiązania. Nawet jeśli coś masz zrobić na podstawie zarządzenia liczącego z załącznikami, w tym wzorami, 200 str to nie doprosisz się wersji .doc wzorów. Bo nie, ich twórca powie, że nie ma inaczej niż w .pdf i bujaj się. Dla mnie to niewielka komplikacja, ale dla większości ludzi z którymi pracuję to już potężny problem. I tak te 200 str., które miały sprawić, że w całym kraju dany dokument będzie wyglądał tak samo można sobie włożyć w dupę. I serio, widziałem twórczość lokalnych urzędników, jest tragedia. Jak się już domyślacie mój wydział zalicza się właśnie do tych pomimo tego, że pracują tu dwie najmniej kreatywne osoby jakie kiedykolwiek poznałem- Szef i Dziad.
Zazwyczaj ten problem rozmywa się w morzu niekompetencji. Gdy ktoś przegląda stosy dokumentów, gdzie geniusze informatyki z urzędów mogących w całości zmieścić się w moim biurze wstawiają tekst 3 różnymi fontami na jednej stronie, to ustawianie marginesów spacjami przez Dziada nie rzuca się w oczy. Ale czasami…
Szef ma duży problem. Tzn ma ich wiele, ale w tej chwili skupimy się na jednym. Kilka razy do roku musi przeprowadzić szkolenie i to dla dyrektorów/kierowników innych wydziałów mojego Urzędu. Czasem jest to 5 szkoleń, czasem 2, nieważne. Ważne z kolei jest to, że Szef boi się własnego cienia, co już wiecie, a w związku z tym boi się też konfrontacji z innymi dyrektorami. Ja sobie nie pozwalam, choć w ograniczonym zakresie, za to przy nich nie ma nawet tej resztki komfortu, którą daje bezpośrednie zwierzchnictwo. Chyba gdzieś tam podskórnie czuje, że nie cieszy się szacunkiem, a do tego jest za głupi, żeby się z nimi skutecznie wykłócić. Nie potrafi robić argumentów.
Dlatego też boi się robić szkoleń więc ich nie robi. Ale musi, więc robi. Jak to możliwe? Wyczaił gdzieś w internetach termin “samokształcenie kierowane” i bardzo mu się spodobał. Przede wszystkim- nie musi prowadzić godzinnych zajęć. Dodatkowo, nie musi nawet się spotykać z dyrektorami, bo całą papierologię ja będę musiał załatwić. A koniec końców szkolenie się odbyło. Wszystko gra? Nie do końca.
Taka forma szkolenia, jak wszyscy się domyślacie sprawia, że nikt w rzeczywistości niczego nie wie. A co mnie trochę pozytywnie zszokowało to, że od jakiegoś czasu w moim Urzędzie pojawiają się coraz bardziej stanowcze głosy, żeby jak się coś robi, to robić to porządnie. I na coś takiego się właśnie nadziałem. Wziąłem ze sobą wszystkie papierki, które miałem i idę odwalić Szefa robotę. Ponieważ chce mieć przeprowadzone szkolenie to wysyła mnie z listą obecności. Wpadam do jednego z wydziałów i podbijam do dyrektora kładąc mu to na biurko.
-A co to jest?
-To jest to szkolenie co zawsze od Szefa.
-No co za leń śmierdzący, nie chce mu się robić szkolenia tak?
-Nooo… najwidoczniej.
-Co to tu w ogóle jest? Lista obecności? Jakiej obecności, przecież nie ma szkolenia. No ja tego nie podpiszę.
-Ok. Wiesz dobrze, że mi to nie robi (jestem na luzie z tym kolesiem), tylko łażę bo muszę.
-Wiem, wiem… Ale nie, stój. Zadzwonię do niego.
Bierze telefon i wykręca wewnętrzny.
-Co to jest za lista obecności?
-No szkolenia (wiem, zawsze część ze słuchawki kropkuję, ale pamiętajcie, że Szef drze mordę więc go akurat słyszę stojąc obok).
-Jakiego szkolenia, przecież nie robisz żadnego szkolenia!
-No jak to nie, przecież jest samokształcenie kierowane!
-Ale jestem na nim obecny?
-Tak.
-Nie. Przecież nie ma go fizycznie. Zrób listę osób, którym przekazałeś materiały, a w ogóle materiały i tak mailem wysyłasz, to sobie wydrukuj potwierdzenie sam.
-Nie, nie, nie, nie. Tak mam w wytycznych i tak jest robione. Nie znasz się, to się tym nie zajmuj.
-To pokaż mi te wytyczne.
-Nie. Nie mam czasu teraz.
-Całe dnie zapierdalasz z głupotami po Urzędzie trując ludziom dupy, ale jak jest coś ważnego, to już nie masz czasu?
Ja tymczasem stoję sobie na baczność przy biurku, patrzę przez okno na miejską dżunglę i śmieszkuję w duchu. Nawet nie wiecie, jakkolwiek by to dziwnie brzmiało, jak przyjemnie nie było słuchać gdy ktoś poza mną cisnął po Szefie. Wreszcie po 15 minutach skończyli, odkłada słuchawkę, patrzy mi w oczy i podsumowuje.
-Co za tępy buc.
Wróciłem do wydziału, calem poprawienia listy. Bo właściwie do tego technicznie skracał się problem, do tego, że to nie lista “obecności” mimo, że w domyśle chodzi też o lenistwo i niekompetencje Szefa. Ale myślę- poprawi się to i jeszcze raz ogarnie. W ogóle ja bym się na miejscu Szefa w ogóle nie pchał w kłótnie na ten temat. Wróciłem oczywiście na turbo bóldupienie, gdy Szef i Dziad pilnie szukali wszystkich przepisów prawnych, z których wynika, że musi to robić. To o tyle problematyczne, że od jakiegoś czasu już ich nikt nie oglądał, więc wszystko trzeba drukować. Do tego okazuje się, że wyszły jakieś zmiany, to trzeba je czytać, czy przypadkiem coś się nie zmieniło ważnego. Do tego sama główna część jest sprzed ponad 10 lat, kiedy “samokształcenie kierowane” przez maila nie było opcją, więc w formach szkolenia nie ma go przewidzianego. Biorąc to wszystko pod uwagę doszedł do wniosku, że sobie odpuści, bo jeszcze wkopie się bardziej. Ja formularz zmieniłem, ale zabronił mi już iść do tego jednego dyrektora. Więcej problemów z tym nie było.
Co jednak nie sprawiło, że jego ból dupy zniknął. O nie. Cały dzień się wiercił i czekał na okazję, a ta niebawem się nadażyła. Przyszło do nas pismo. Zupełnie losowe, przypadkowe pismo, że coś tam mamy zrobić. JEDYNE tego dnia i jedno z 2 w tym tygodniu z zewnątrz. Co zrobił ten tytan intelektu? Czym prędzej je chwycił i pobiegł do wspominanego wcześniej dyrektora, żeby pokazać mu jak ciężko musimy zapierdalać, a on się jeszcze czepia. Z JEDNYM pismem na pół str A4, a na które nawet nie musimy odpowiadać.

“Tępy buc”.

czwartek, 8 października 2015

N2- 5 małych rzeczy, które mnie wkurzają.

Specjalnie o małych, jakbym miał pisać o dużych to z jednej strony za bardzo bym się wściekł pisząc to, a z drugiej nie wiem, czy potrafiłbym w jakiś sposób ograniczyć je do tylko 5 naj. Może jakby było ich 50 to bym dał radę jakoś to ogarnąć bez irytowania się.
Ogółem ja jestem człowiekiem, który łatwo się irytuje i wścieka, ale po którym nie łatwo to poznać. Co jak co, ale duszenie w sobie emocji mam opanowane do perfekcji. Trochę szkoda, że inni tego nie rozumieją i bagatelizują moment, w którym się załączam.

1. Przeziębiłeś się?
Przeziębiłeś się? -rodzicielka.
Znów nie nosiłeś czapki. -babcia.
Hehehe, spałeś bez gaci i skarpetek? Hehehe. -Szef.
Nie. Jest 35 stopni w cieniu, w słońcu będzie podchodziło pod 50, a nocami nie można oddychać. Jestem alergikiem. Od dobrych 20 lat co roku latem cierpię. Mam katar, kicham, wysychają mi oczy. I za każdym razem, ZA KAŻDYM RAZEM, gdy tylko pojawia się alergia słyszę dokładnie to samo pytanie o przeziębienie. Od wszystkich. Od matki, która sama swego czasu rejestrowała mnie do alergologa, czy od Szefa, któremu co 2 dzień tłumaczę, że nie jestem przeziębiony, a mam pieprzoną alergię. Ile można? No przysięgam, że jeszcze chwila i kolejne pytania o przeziębienie będą kończyły się bombą na ryj. Szczególnie, że pojawiają się akurat w momencie, w którym najbardziej cierpię i nienawidzę świata i swojego życia trochę bardziej niż na co dzień. I jeszcze gówniane leki, które niewiele pomagają. “Dawkowanie: 1 tabletka na 24h”, ekstra. Szkoda, że po 4h przestają działać. Pro-tip: w takich momentach walnijcie sobie energetyka. Nie wiem czy każdy pomaga i nie wiem czy każdemu, ale dla mnie Tiger działa cuda.

2. Prawda ekranu.
Pamiętacie czasy, kiedy wydawało Wam się, że to co pokazują w filmie było prawdą? Ja nie. Musiało więc to być bardzo dawno, albo w ogóle. Najstarsze rzeczy, które mogę sobie przypomnieć z TV lub kina, wszystkie je oglądałem ze świadomością, że to tylko zmyślone historie. A pamiętam jak byłem w kinie na premierze Króla Lwa mając jakieś 7 lat.
Szef i Dziad mimo, że razem mają prawie 100 lat, to ciągle tego nie ogarnęli. Ciągle dyskutują o ostatnio zobaczonych filmach czy serialach, zazwyczaj mega słabych, jakby to był świat realny, jakby oglądali film dokumentalny, a nie Rambo: Pierwsza Krew. Mówią z takim przejęciem, tak gestykulują, tak się oburzają, tak okraszają to uwagami w stylu “takie rzeczy dzieją się na świecie”, “wiadomo, że tak jest”. Najgorsze, że zaczynają zawsze jakoś znienacka, że przez pierwsze ileś sekund nie zdążę załapać, że opowiadają mi film. “Pokazywali wczoraj jak złapali mordercę” i dopiero po chwili zaczynam trybić, że Dziad znów o jakimś filmie. Do teraz jest to po prostu śmieszne, ale oni także czerpią z tego swoją wiedzę i na tym opierają swoje osądy, co jest już irytujące. A ponieważ dodatkowo nie czytają, to jest mega ciężko prowadzić z nimi jakąkolwiek poważną, dojrzałą dyskusję. Chyba, że lubicie tłumaczyć ludziom, że życie koni wygląda trochę inaczej niż w My Little Pony (Rainbow Dash FTW!), a on i tak Wam nie uwierzy, bo przecież pokazali to w TV.

3. Bibliofobia.
Wspomniałem o tym, to pociągnę wątek. Ja rozumiem, że nie każdy może lubić czytać książki. Nie mam z tym problemu, sam szczerze nie cierpię większości inteligentnych rozrywek. Nie przepadam za teatrami, bo raczej do poziomu Dredd 3D czy Mad Maxa nigdy nie dociągną. Niezbyt lubię muzykę klasyczną, na jej koncertach nigdy nie ma wybuchów. Itp. itd. Dlatego nie rusza mnie, gdy ktoś mówi, że nie lubi czytać. Ale przełącznik w mózgu przełącza mi się na szaleństwo, gdy ktoś się tym szczyci lub uważa czytanie za głupie. Czyli znów, jak Szef i Dziad.
Czy się komuś to podoba, czy nie, nie ma w tej chwili innego wartościowego ogólnodostępnego nośnika wiedzy, niż książki. Internet, programy “edukacyjne” są daleko w tyle. A gdy ktoś twierdzi, że nauka jest bezsensu, to traci dla mnie status człowieka.

4. Bliskość.
Wiadomo, że aby pracować w Urzędzie musiałem sprzedać własną duszę wraz z uczuciami i podpisać cyrograf własną krwią, stąd wszelkie pozytywne uczucia są mi obce. Dlatego nienawidzę bliskości, tej bliskości gdy ocieracie się ramionami, a na uchu czujesz ciepły oddech z niezbyt subtelną wonią trawionego alkoholu wydobywający się z ust menela stojącego za Tobą w kolejce.
Do cholery jasnej, czy ja jestem aż tak atrakcyjny, że wszyscy się na mnie pchają? Raczej nie, choć czasem lubię sobie pomarzyć. Ludzie w kolejkach ściskają się jakby nie wiem co? Miał przyjść pan Zdzisiu, odmierzyć miarą 2 metry kolejki i reszcie powiedzieć, że nie będą skasowani? Dlaczego nie stanąć pół metra za kimś zamiast 5 cm? Dochodzi to do takiej paranoi, że ten opis kilka linijek wcześniej wcale nie jest zmyślony. Sam zacząłem stosować przemyślaną taktykę mającą mi zapewnić nienaruszalną strefę komfortu psychicznego- po prostu zawsze staję bokiem i pozostawiam jedną stopę wysuniętą w kierunku kolejki. Notorycznie ktoś mi na nią nadeptuje, ale się cofa i jest mi zdecydowanie przyjemniej mimo zdeptanej nogi.
Gorzej jest w miejscach, w których nogi wyciągnąć nie mogę. Np. wchodząc do autobusu rejsowego. Gdy ja czekam na zewnątrz aż kierowca skasuje człowiekowi przede mną bilet i dopiero pcham się do góry to moi wspaniali współpasażerowie deptają mi już po piętach, a nogi wysunąć nie mogę. Mogę za to bardzo gwałtownie sięgnąć po portfel i strzelić im w mordę plecakiem. Huehuehue, wróćcie do pierwszego zdania tego punktu.

5. Głębokie rozmowy.
Mieliście kiedyś taką sytuację, że stoicie sobie spokojnie przy pisuarze robiąc swoje, gdy nagle obok was staje inny facet łamiąc żelazną zasadę zachowania min. 1 pisuaru odstępu? O ile macie siusiaka to pewnie tak. A zdarzyło się Wam, że ten facet spojrzał na Was i zagaił:
-Jak tam?
Mi tak. Nie raz. Co się w ogóle rodzi w głowach tych ludzi, co w nich siedzi? Jak można wleźć do kibla, stanąć przy lejącym, obcym kolesiu i spytać jak leci? Choć może akurat to jest w pewnym stopniu uzasadnione. Ale “Jak się bawisz?” spytał mnie koleś w kibelku podczas studniówki. Partner dziewczyny z innej klasy, zupełnie obca osoba. “Super, trzymam fujarę w łapie starając nie ochlapać sobie spodni, a jakiś kolo pyta jak się bawię”. I w tym momencie nastąpiły wydarzenia, które w ogóle wymknęły się mojemu pojmowaniu. Facet kompletnie nie dostrzegając mojego przytyku odwrócił się w drugą stronę i drze mordę do innego kolesia lejącego do pisuaru na drugiej ścianie “A tobie jak tam kolego?”. Jeszcze rozumiem z kumplem, ale zupełnie przypadkowy ktoś z ulicy pytający jak tam mi idzie...



I obiecana nuta:

czwartek, 1 października 2015

Dzień osiemdziesiąty trzeci- cytaty.

Dzisiaj trochę inaczej, bo nie chce mi się pisać notki. W sensie- nic się nie wydarzyło szczególnego, a na siłę wymyślać rzeczy nie będę. Więc kilka złotoustych przemyśleń mojego przełożonego z kontekstem. A skoro już będą cytaty to akurat wpadła mi to akurat wpadła mi nuta idealnie związana tematycznie.


Pewnego razu siedzieliśmy siłą rzeczy i niestety z nim w biurze rozmawiając o jakichś pierdołach związanych z pracą. A właściwie o nią bóldupił. Ściął się z kimś z Urzędu odnośnie wykonywanych zadań, a właściwie zadań które powinien Szef wykonać, ale nie za bardzo miał chęć. Chodziło chyba o zrobienie czegoś dla kogoś, a tego unika jak ognia. Ogółem najlepiej nigdy nie pomagać ludziom nie pracującym w Urzędzie i żeby trzymali się od nas daleko, robić tylko absolutne minimum i tak aby nikt nie widział i się nie czepiał. W związku z tym nie rozumie dlaczego ktoś się z nim o to kłócił, że musi robić coś dla petentów i po co go stresuje skoro:

My tu wszyscy nie na swoim tylko państwowym.

Szef jest specjalistą od wszystkiego. Przynajmniej w jego mniemaniu. To prawie jak ja, tylko ja wiem w którym miejscu kończą się moje szerokie horyzonty poznawcze. Jego są niczym nieograniczone, jednak gdy osiągają “horyzont zdarzeń” zmieniają się w głupotę. Opowiadając mi i Dziadowi weekend oświadczył, że

Oglądałem film o Dawidzie, można było kamieniować i to za chrześcijaństwa.

W przeciwieństwie do niego nie jestem religijny, czy nawet wierzący, ale nawet ja chwyciłem się za głowę i rwałem sobie włosy z brody po usłyszeniu tego. Przez chwilę chciałem mu nawet wytłumaczyć coś, ale tocząc wewnętrzną walkę z samym sobą czy zacząć od tego, że kamienowanie ma niewiele wspólnego ze strzelaniem z procy czy może tego, że historia Dawida rozegrała się jednak trochę przed narodzinami Jezusa Chrystusa i całej “największej sekty judaizmu”.
Nie zdążyłem tylko dlatego, że zanim rozstrzygnąłem ten dylemat zdążył przejść do kolejnego tematu, którym była dietetyka i botanika. Dziad ma działkę, jak wiecie, a na niej znienawidzone owoce Władimira Putina- polskie jabłka. Są tak rachityczne, robaczywe i obtłuczone, że spokojnie mogłyby wystąpić w Russia Today jako typowo Lachowe jabca. Jednak to co boli Szefa to pestki owoców, które ogółem uważa za truciznę na poziomie kapsułek z cyjankiem. Dziad trochę pokojarzył fakty i przypomniał, że przecież dziś ze smakiem wciął całe jabłko z jego działki. Taka prymitywna retoryka jednak nie zagnie mojego przełożonego, gdyż 

Jabłko nie ma pestki.

Pozostając w temacie diet i pożywienia wkręcił się gdzieś temat ciąży i dzieci i tego wszystkiego powiązanego. Powszechnie znana jest tendencja do spożywania w tym czasie przez przyszłe matki różnych rzeczy w różnych momentach. Czasem dość niekonwencjonalnych. Równie niekonwencjonalne podejście do tematu prezentuje Szef, który twierdzi, że najlepiej żeby kobiety w tym czasie jadły posiłki

Monotonnie urozmaicone.

To jeśli przetłumaczymy na ludzki może niekoniecznie jest kompletnie bezsensu, jednak mimo wszystko brzmi całkiem jak na Szefa przystało.

czwartek, 24 września 2015

Dzień sto osiemdziesiąty drugi- eh.

Wiele rzeczy u mnie w robocie jest dla mnie kompletnie nielogiczne. Np. klient poczty internetowej. Aby sprawdzić w nim wysłane wiadomości muszę wejść w zakładkę odebrane. Bo czemu nie? Tak samo nielogiczna dla mnie jest chęć Szefa do zniechęcenia do siebie wszystkich wkoło. Bo czemu nie?
Spotkaliśmy się dziś w nieco szerszym gronie i dyskutowaliśmy wyniki ostatniej kontroli. Jednym z punktów była nieodpowiednia ilość zabezpieczonego sprzętu na wypadek zdarzeń różnych. Np. agregatów- mamy zapisane tyle ile potrzeba do planowanych zadań, a reszta ma stać luzem. Więc kontrolerzy zaproponowali, żeby je też wpisać w jakiś plan na cokolwiek tak, żeby najzwyczajniej nie przyszedł wilk i nam ich nie zabrał. No oczywiście ten wilk to nie dosłownie, ale idea sensowna. Zabezpieczyć cały sprzęt tak, że w razie potrzeby zostaje do wykorzystania dla nas, a nie że przyjdzie ktoś i powie “dawać, bo wg planów wam niepotrzebny”. I to mamy zapisane we wnioskach po kontroli “zbyt mała ilość zabezpieczonego sprzętu”. I to właśnie tłumaczę zebranym, w tym Szefowi, który przy kontroli był.
-Ale co ty gadasz!
Już z mordą do mnie. Tak, jak wielokrotnie Wam mówiłem, Szef nie potrafi normalnie mówić. On zawsze drze mordę, żeby każdego zakrzyczeć.
-Mówię to, co mówili kontrolerzy, mamy zabezpieczyć 100% sprzętu.
-Ale co ty za głupoty, ustawę sobie poczytaj!
-To co jest w tej ustawie, co przeczy temu co powiedziałem?
-Ale sobie poczytaj!
-Ale nie muszę, bo tam nic takiego nie ma.
-No pan Młody ma tutaj rację - wciął się jeden z naszych gości podległych innemu ministerstwu.
-Ale nie, jak masz zabezpieczyć wszystkie, ty głupi jesteś?! Jak wpiszesz do planu urządzenia, które masz w innym planie przewidziane albo są zepsute? No pomyśl trochę!
Po 2 minutach kompletnej ciszy na sali zabrałem głos:
-Do tego momentu wydawało mi się, że sprawą oczywistą jest, że mamy zabezpieczyć całość sprzętu w taki lub inny sposób w jednym, drugim lub trzecim planie i nie chodzi o wpisanie wszystkiego w jedno, ale wpisanie wszystkiego gdziekolwiek…
-No właśnie bezsensu, nie możesz wpisać wszystkiego!
Nie chciało mi się na ten temat dłużej dyskutować, wszyscy oprócz Szefa zrozumieli co trzeba zrobić, więc uznałem zadanie za wykonane. Niech kretyn dalej robi z siebie kretyna, a ja w międzyczasie pośmieszkuję sobie z jednego z tasiemcowych komiksów internetowych, które czytam ( MA3 jeśli Was to interesuje). Szef w międzyczasie tłumacze pozostałą część kontroli, oczywiście w zupełności zakłamaną i mijającą się z prawdą o lata świetlne. Przy tym jak mówił, że do nas nic nie mieli i tylko po innych wydziałach cisnęli to prawie się zaśmiałem na głos po przypomnieniu sobie jak jeden z kontrolerów tłumaczył mu ile lat odsiadki grozi za niektóre jego niedociągnięcia. 
Spotkanie sobie trwało, ale nasze początkowe spięcie było zaledwie preludium do głównego wybuchu. Kolejnym punktem był brak ksera. Przy ilościach materiałów, które kserujemy, skanujemy, faksujemy czy drukujemy byłoby przydatne.
-Ale to kosztuje ogromną kasę, więc sobie odpuścimy.
Stwierdził Szef. Mnie to zirytowało, bo ciągle pieprzy, że o nic nie będziemy pisali bo za drogo i nie dostaniemy, potem przychodzi kontrola, pytają czemu nie mamy, on odpowiada, że za drogo i nam nie dadzą, a kontrolerzy proszą o dokumenty, w których prosiliśmy o zakup i negatywną odpowiedź. Nawet tablica korkowa nie, bo za drogo.
-Nie jest aż tak strasznie drogo. Kumpel ostatnio kupował kolorowe ksero używane, ale po remoncie z nowym softem, 2 letnią gwarancją i serwisem na miejscu, wszystko za jakieś grosze, bo gdzieś w granicach 1,5 kafla…
-A ty znowu pierdolisz głupoty!
Nie no, tego już nie puszczę.
-Jakie głupoty znowu?
-Taki sprzęt to kosztuje z 50 tys!
-Co? Jakie 50 tys? Dziś kolorowe ksero to nowe i na pełnym wypasie pewnie z 10k góra…
-To chyba jakieś małe gówno, a nie takie jak mamy w Urzędzie! To moja w biurze kosztuje z 5 tys!
-Nawet lepsza niż ten ledwo zipiący szajs w Urzędzie, a ta drukareczka w biurze (jeden z HP LaserJet) to po góra 7-8 stówek. Oczywiście nowa.
-Dzwoń do informatyków!
-Ale po cholerę? Przecież wiem co kumpel kupił i wiem za ile.
Poszedł do swojego biura, po chwili się drze:
-Jaki jest numer do informatyków!?
Podałem mu, chwilę ciszy i słyszę:
-Ile kosztuje tamte ksero?!- pyta o najnowszy zakup, najbardziej wypasione ksero w Urzędzie, na którym non stop coś się kseruje.
-...
-No jak nie wiesz!?
-...
-No to ile?!
-...
-Jak 6 tys?
-...
Wrócił.
-Ile kosztuje? -pytam.
-Nie tyle, ile mówiłeś!

czwartek, 17 września 2015

Dzień sto osiemdziesiąty pierwszy- lanie wody.

Pamiętacie, że niecały rok temu przenosiłem mój magiczny magazyn. Ponieważ teraz jest przy szkole, to mieliśmy z tym trochę przepychanek z dyrektorem. Ogółem jak to dorośli ludzie jakoś je wszystkie ugadaliśmy już po tym jak Szef strzelił focha jak stąd do Pekinu, obraził wszystkich i ostentacyjnie wyszedł. Czyli gdy mogliśmy wreszcie spokojnie popracować. Stanęło na tym, że oddamy im część pomieszczeń przy samym wejściu. I dobrze na tym wyszliśmy gdyż okazało się, że akurat w tym pomieszczeniu co dostali na jednej ze ścian wychodzi wilgoć. Jakiś metr na metr, no ale problem jest. W związku z tym jednego dnia zorganizowali mikro-zebranie z ludźmi odpowiedzialnymi za tą inwestycję, żeby naradzić się co z tym fantem dalej począć. Spotkaliśmy się, otwieramy drzwi, a z dołu uderza w nas para i szum wody. Woźny szybko pobiegł zakręcić zawory, a po zorganizowaniu gumiaków weszliśmy do środka. Muszę przyznać, że po tym jak wywaliła rura z gorącą wodą zrobiła się całkiem miła sauna. Oddychać ledwo się da, gorąca woda miło grzeje stopy i skrapla się z sufitów. Tym sposobem poprzedni problem wilgoci zrobił się nieaktualny.
Oczywiście czym prędzej otworzyłem magazyn i nie zdziwiłem się. Sprzęt pływa sobie radośnie. A właściwie stoi w wodzie, bo jest za ciężkie, żeby się unosić. No nic, trzeba wziąć się do roboty. Na szczęście wykonawca przysłał zaraz ludzi i mogłem się zająć pracą intelektualną. Przede wszystkim, dlaczego mimo zatamowania wycieku woda ciągle stoi i nie spływa przez odpływy. Po inspekcji okazało się, że są zapchane zaschniętymi fugami. Ludzie odbierający inwestycję skwitowali to słowami “dziwne, u nas działało”... Czy ja pracuję w IT?
Udrożnione odpływy od razu zaczęły wylewać wodę. Patrząc po tempie, w jakim to postępowało robotnicy wysnuli wniosek, że gdyby nie to, to nie byłoby źle i kogoś trzeba powiesić za jaja. Patrząc na wiry tworzące się w odpływach wspomniałem czasy studenckie, gdy w środku pola opróżnialiśmy dziurę wielkości basenu olimpijskiego. I żałowałem, że w przeciwieństwie do tamtego wydarzenia nie mam pod ręką piwa. A może to i dobrze, bo spływanie długo nie trwało. Nie dlatego, że cała woda spłynęła, ale dlatego, że większość nie chciała spływać. Jeden z robotników wziął szuflę i pchnął wodę, z której część wleciała do odpływu, a reszta radośnie cofnęła się do niego. Posadzki samopoziomujące się… wasza mać… Koniec końców po spacerze po pomieszczeniach jednoznacznie potwierdziłem rzecz już oczywistą, odpływy są w najwyższym możliwym punkcie. Gratuluję, teraz do szufel.
W 3 godzinie przelewania wody wrócił inwestor z informacjami od ubezpieczyciela, że wyśle kogoś do oceny i żeby do tego czasu niczego nie ruszać poza usunięciem wody.
-Świetnie, to o której będzie, bo muszę rozłożyć sprzęt do wyschnięcia. Zaraz zacznie rdzewieć i gnić.
-W ciągu dwóch tygodni.
-W sensie dwóch godzin?
-Nie, dwóch tygodni.
-Ale, czemu tak?
-No czemu, czemu? Musiałem mieć ubezpieczenie do przetargu, to przecież wziąłem najtańszą ofertę.
Trudno. Zresztą przyjechał nie z tym, ale przywieźć swoim ludziom nowy zawór do zamontowania w miejscu starego, pękniętego. Oczywiście taki sam jak poprzedni, czytaj- najtańszy. Oczywiście nie posłuchałem z zostawieniem sprzętu, do momentu przyjścia przedstawiciela ubezpieczyciela (po prawie 2 tygodniach…) wszystko zdążyło wyschnąć. A ja zajmuję się upychaniem sprzętu na wyższych półkach, biorąc pod uwagę zamontowany zawór nie chcę, żeby cokolwiek stało w pobliżu podłogi.