"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 28 maja 2015

Dzień sto siedemdziesiąty- szaleństwo.

Byliście na nowym Mad Maxie? Ja już byłem. To jeden z tych filmów, których nie mogłem sobie odpuścić, żeby zobaczyć na dużym ekranie. Obok Furii, Grawitacji, czy Metallicy. I w 50% jestem zadowolony. W sensie na Grawitacje i Metallicę kasę zmarnowałem. Za to Furię polecam (za oryginalnego Tygrysa z muzeum w Bowington daję filmowi 88/10). Polecam też Mad Maxa. Kocham ten szalony klimat postapokaliptycznych pustkowi. Chociaż przyjaciółka, z która byłem, chyba trochę była zaskoczona poziomem tego szaleństwa.


Nie ma się co dziwić. Powyższa scena jest bez większej logiki, bo i nie o sens tu chodzi, tylko żeby wyglądało zajebiście. A ja nie jestem w stanie wymienić wielu lepszych rzeczy niż ciśnięcie solo na dwugryfowej gitarze z miotaczem płomieni na tle ściany dźwięku jadąc ciężarówką przez pustynie. I nie oszukujmy się, Wy też nie potraficie.
To trochę jak u mnie w robocie. Też będzie o gangu. Nazywa się związek zawodowy. Ja ogółem jestem podłym kapitalistą, możecie mnie sobie wyobrazić jako grubasa z wąsem, w garniturze, cylindrze i twarzą przyozdobioną monoklem oraz cygarem. Mr Monopoly. Nie no, przesadzam. Zabezpieczenie socjalne jednak jest istotne i dobrze funkcjonujący związek zawodowy jest wartością dodaną. Dobrze funkcjonujący, a nie patologiczny. Nasz zdecydowanie dla pracowników jest jak matka. Matka małej Madzi.
Zacznijmy od tego, że co roku jest cyrk z wyborem władz. Wracając do wstępu, gdyby to było tak jak w Mad Maxie, że liderem zostanie ten, kto najlepiej da innym po mordzie, to byłoby nieźle. Nawet bym się zapisał, dla samej radości bycia w trakcie głosowania. Ale u nas każdy chce, żeby związek działał prężnie, ale chętnych do chwycenia za ster zero. Więc całość sprowadza się do kłótni, kto się zdecyduje, żeby nie rozwiązali związku. Dlatego nowo wybrany ma mocną pozycję negocjacyjną, czyt. “dobra, będę, ale nie będe robił tego, tego i tamtego”. Jak to ma dobrze działać z takim nastawieniem?
A nastawienie takie jest, bo nikt nie chce podpaść Szefowi wszystkich Szefów. Każdy marudzi, każdy narzeka, ale w ostateczności potulne baranki. I tak aktualny przewodniczący związku stwierdził, że obejmie funkcję, ale nie będzie walczył o podwyżki. Wszyscy się zgodzili, na zasadzie, o której pisałem w poprzednim akapicie. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie informacja rozprzestrzeniająca się po urzędzie z prędkością błyskawicy, że niewiele po wybiorze na prezesa otrzymał znaczną podwyżkę. Znaczną, tzn. ⅔ mojej pensji. Ból dupy jaki po tym nastąpił ciężko opisać słowami, więc posłużę się tegorocznie aktualnymi jednostkami. Było to 2,37 ŚwidnikoMielca/Caracala w okresie 1 przetargu. Czyli mega dużo. Ale z takimi rzeczami jest jak z pierdnięciem. Po jakimś czasie smród z gaci się wywietrzy.
I w tym przypadku tak było, po miesiącu wszyscy zapomnieli. Zbliżał się jednak dzień samorzadowca, święto swego czasu należycie święcone, o czym nawet mogliście u mnie przeczytać już. W tym roku wielu żywiło nadzieje, że jeśli nie o podwyżki, to choć o przywileje socjalne, czytaj przywilej narąbania się za państwowe. Jednak i tym razem się zawiedli, na dzień samorządowca pracownicy od związku dostali życzenia wydrukowane na kartce bladym tuszem. Nawet się pod nimi nikomu podpisać nie chciało.
Ta cała sytuacja doprowadziła do czegoś zabawnego. W zakładzie pracy istnieje związek zawodowy, który jednak niewiele robi, a zamiast niego sami pracownicy oddolnie organizują imprezy w związku z dniem samorządowca, piszą do Szefa wszystkich Szefów grupowe listy z żądaniem podwyżek, etc.

A, zapomniałem napisać, czy polecam Mad Maxa. Polecam, wszystkie cztery.

czwartek, 21 maja 2015

Dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty- ekipa z zielonego jeepa.


Zrobiłem porządek w magazynie. A co się robi po porządkach? Wyrzuca śmieci. I u mnie jest podobnie, z tą drobną różnicą, że ja nie idę z woreczkiem na śmietnik w kapciach i podkoszulku, tylko śmietnik musi przyjechać do mnie, żeby odebrać 60 worów o wadze 40kg każdy. Nie jest to rzecz nazbyt skomplikowana, wymaga tylko cierpliwości. Szczególnie, że sprowadza się do siedzenia kilka godzin na słońcu i kontrolowaniu, czy śmieciarze wrzucają odpowiednie rzeczy do kontenera, a właściwie kontenerów, bo w jeden się wszystko nie zmieści. W tak zwanym międzyczasie słucha się ich historii o dupie Maryny. Zależy to trochę od barwności ekipy, która się zjawi. Jeśli przyjeżdżają młodzi, to zazwyczaj się cisi i mrukliwi. Starszym o wiele łatwiej rozwiązują się języki.
Moja ekipa była niezwykle wesoła. Już jadąc przez szkolne boisko radośnie pozdrawiali nas, bo niestety byłem z Szefem, głośnym trąbieniem. O ile jakakolwiek ciężarówka ma ciche trąbienie. Szefa od razu cholera strzeliła, bo przecież lekcje w szkole, otwarte okna i gdzie trąbić, więc tuż po sygnale dźwiękowym można było usłyszeć równie głośnego Szefa “kurwa pojebało cię chuju?!” Aha, zapomniałem dodać, że szkoła to podstawówka z oddziałem przedszkolnym.
Poza radosnym pozdrowieniem zauważyłem również, że z tyłu ciężarówki coś im powiewa. Przez chwilę myślałem, że to chorągiewka. W sumie byłoby to całkiem zabawne, gdyby powiesili sobie Jolly Rogera. Nawet trochę krylonu i mogliby całą ciężarówkę walnąć na matową czerń. Niezła reklama firmy, gdyby każda śmieciera była jakoś tematycznie przyozdobiona. Piracki okręt, Y-Wing, MRAP… Ale nie, chorągiewka z bliska okazała się starymi gaciami, które zahaczyły o zawias przy wysypywaniu poprzedniego transportu i teraz dumnie powiewały na wietrze, gdy ci pędzili przez miasto. A teraz zdjęli je gołymi rękoma i rzucają w siebie głośno się śmiejąc. Ekipa jak marzenie.
Zaczęła się więc typowo polska praca. 2 pracuje, 3 stoi i patrzy. Nie pracujący członek ekipy śmieciarzy raczył nas historyjkami z życia. Najbardziej zaintrygowała mnie historia zająca. Ktoś z jego dalszej rodziny miał tego pecha, że walnął na drodze w lesie zwierza, aż mu zderzak pękł. Z tą informacją zadzwonił do rzeczonego wodzireja dzisiejszej imprezy, a ten w te pędy pojechał na miejsce, w którym cała akcja się wydarzyła. Oddajmy mu głos. “No i pojechałem tam. Wiem, że nie mógł nigdzie daleko poleźć, to szukam i znalazłem. Przeszedł przez rów i siedzi pod krzakiem. Nie miałem go za bardzo czym dobić, więc wziąłem gaśnicę z samochodu i nią mu pierdolnąłem. No pyszny był.” Słuchałem tego z podobnym zdziwieniem, jak kolesia z wodociągów, który u moich rodziców ściągał licznik do legalizacji- “no, teraz można się myć codziennie”.
Z drugiej strony, dla Szefa nie było to nic dziwnego. Różnice między nami są tak głębokie, że nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek znaleźli wspólny język. Po całej imprezie trzeba było trochę ogarnąć pomieszczenia. Szczególnie, że należą do szkoły, musiałem od nich wypożyczyć je, bo w magazynie był taki rozgardiasz, że nie miałbym jak pracować bez wyniesienia tak ogromnej ilości śmieci gdzie indziej. Podstawowa i minimalna przyzwoitość nakazywała choć trochę to ogarnąć. Szkoła zostawiła tam miotłę, ja nic innego jeszcze w magazynie nie mam. No ale to wystarczy do ogarnięcia podłóg z jakichś drobnych rzeczy jak kawałki kartonów czy waciki, które powypadały z worów w czasie noszenia. Raz, raz zmiotłem całość w jedną niezbyt okazałą kupkę i z braku szufelki postanowiłem zostawić ją przy miotle. Przyjdą sprzątaczki to sobie tylko zgarną i viola. Tak też zrobiłem, zostawiając w kącie korytarza miotłę, a przed nią mini-kupkę piasku i kilku innych odpadów. Wszedł Szef, zobaczył to, chwycił miotłę, zmiótł syf dokładnie w kąt i zastawił go miotłą tak, żeby nie było widać. “Bo wiesz”. Nie wiem. Możecie mi to wytłumaczyć?

czwartek, 14 maja 2015

Dzień sto sześćdziesiąty ósmy- GoPro.

Pracuję na stanowisku wymagającym wysokiej specjalizacji. Tzn oficjalnie pracuję jako sekretarka, więc poza umiejętnością zaparzenia kawy moja pozycja nie powinna wymagać innych zdolności. Jednak jak już wiecie to co oficjalnie nijak nie przystaje do tego, co w rzeczywistości. Z całą mocą uświadomiła mi to ankieta, którą na polecenie Szefa wszystkich Szefów mieliśmy wypełnić, a dotycząca pracy w moim Wydziale. 5 kartek A4 z pytaniami dotyczącymi kursów i studiów specjalizujących, na które w całości mogłem odpowiedzieć “haha, nie”. Trochę przypał, ale co poradzę? Dla pocieszenia powiem, że mimo tego i tak wiem więcej od Szefa i Dziada razem wziętych.
Pracuję więc jako specjalista, ze specjalistami i przy specjalistycznych rzeczach. Musicie uwierzyć na słowo, bo nie chcę (i tak za dużo tu szczegółów) albo nie mogę (tajemnica państwowa) o szczegółach się rozwodzić. Ostatnio pracowałem tak przy moim magazynie.
Zadanie na miarę Heraklesa i stajni Augiasza, dostałem więc do pomocy dwóch ludzi. Punkt 6.57 zjawiłem się w magazynie, czyli tak jak trzeba by zacząć pracę o 7. Punkt 7.17 zjawili się oni, czyli tak jak uważali, że trzeba by zacząć pracę o 7. Szybkie oszacowanie ich aparycji wystarczyło do wydania miażdżącego werdyktu dotyczącego ich ewentualnej przydatności. Jeden niski grubasek z twarzą nie wyrażającą nawet najmniejszych oznak procesów myślowych i tylko strużka śliny w kąciku ust wskazywała, że mózg na jakimś poziomie tam jednak pracować musi. Drugi rachityczny, podstarzały, pocięty zmarszczkami z niemożliwymi do niezauważenia brakami w uzębieniu i oczami jednocześnie skierowanymi na Maroko i Zanzibar. Te dwa osobniki zostały mi przydzielone do posegregowania, zliczenia i przeniesienia kilkunastu tysięcy sztuk sprzętu w magazynie.
-Panowie do pomocy w magazynie?
-A my nie wiemy.
-To kto was przysłał?
-Pani X.
-Jak pani X, to do magazynu. Zapraszam.
Stoję trzymając otwarte drzwi. Oni też stoją. Patrzę na nich. Oni patrzą gdzieś w dal mętnym wzrokiem.
-Zapraszam do środka.
Ruszyli. Wszedłem zamykając za sobą drzwi i widzę, że krążą po całości magazynu. Nie to, żeby się czymś zainteresowali, czy oglądali. O nie, po prostu sobie krążą, trochę jak zombie bez jakiegoś spercyzowanego celu.
-Proszę do mnie.
Zawrócili i stanęli przy mnie. Super, mają wyłączony tryb autonomiczny i każdym ich ruchem będę musiał osobiście sterować głosowo. Usiadłem więc na górze sprzętu, osobiście każdy z nich sprawdzałem, zliczałem i rzucałem im wraz z poleceniem gdzie i jak go ułożyć. Mimo, że dostawali je w takiej kolejności w jakiej mieli układać na kolejnych półkach i regałach, a do tego jeszcze instruowałem gdzie mają je położyć i tak położyli źle.
-Pan to musi się na tym znać.
Rzucił jeden z nich.
-Gdzie tam. To proste, wystarczy oddzielić te od tych, a rozróżnia się je po tym otworze.
Pokazuję mu dwa egzemplarze, na jednym widać jak na dłoni dziurę ziejącą po środku.
-I tak nie rozumiem.
Kuffa… przynajmniej są szczerzy. W międzyczasie dostałem wiadomość, że jestem następnego dnia pilnie potrzebny w Urzędzie. Nie ma mnie tam całe 8h i już Szef i Dziad nie wyrabiają. Faktycznie, dostali zadanie, które może przerastać ich możliwości. Jedno centralne biuro życzy sobie, żeby przesłać im informacje o położeniu interesujących ich budynków. Ale adres im nie wystarczy, życzą sobie szerokość i długość geograficzną z dokładnością do 6 miejsc po przecinku. Czyli trzeba podać z dokładnością do ok 50 cm (jeśli dobrze liczę i zaokrąglam- 1 stopień= 111,2 km, 1 stopień = 216000 tercji, 1/216000 z 111,2 km to w dużym uproszczeniu i zaokrągleniu 50 cm, poprawcie mnie jeśli się dużo pomyliłem). Już pominę milczeniem, który punkt budynku mam wybrać, jeśli interesuje ich dokładność do 0,5 m w określeniu położenia budynku o powierzchni ok 200-300 m2.
A pominę dlatego, że skupić się i tak muszę na obsłudze moich zaawansowanych i wyspecjalizowanych narzedzi, w które zostałem zaopatrzony w celu profesjonalnego określenia wymaganych informacji. Z tego miejsca chciałbym podziękować Open Street Maps i Google Maps, za dostarczenie danych do planów na podstawie których swoje działanie będą planowały instytucje rządowe.
Staram się przy okazji nie pamiętać o inwazji Nikaragui na Kostarykę w wyniku błędu na Google Maps

czwartek, 7 maja 2015

Dzień sto sześćdziesiąty siódmy- już za rok matura.

Trwają matury. Ostatnio były z “gramatury”, co oznajmił mi Szef, a ja za jasną cholerę nie wiem co do egzaminu dojrzałości ma “masa jednego metra kwadratowego wyrobu wyrażona w gramach”. Może Wy wiecie? Podpowiem, dzień wcześniej była matura z języka polskiego. Czyż to nie jest ironiczne?
Ale tego, że Szef jest idiotą i używa słów, których znaczenia nie zna, lub wydaje mu się, że zna, to Wam mówić chyba znów nie muszę. Rzadko to mówię, ale jeśli macie dobrą pamięć to wiecie, że wychowuje dziecko. Na swój obraz i podobieństwo. Fun-fact: okazuje się, że mała kopia Szefa uczęszcza do tej samej szkoły, co dobre 15 lat temu ja. I ma lekcje z tą samą nauczycielką, co ja. Ale w przeciwieństwie do mnie, nie jedzie na czwórach, tylko jednego dnia dostał cztery pały. Pytacie jak to możliwe? Dość normalnie, choć Szefa od rana boli o to dupa i obrabia ją nauczycielce wspólnie z Dziadem. Ja tam się nie wcinam, ale doskonale pamiętam, że i u mnie takie jazdy się zdarzały. Często, żeby utemperować krnąbrnego ucznia, któremu najwyraźniej wyleciało z głowy, kto w klasie jest nauczycielem. Więc szło np. kartkówka, odpowiedź ustna i sprawdzenie zadania domowego, już 3 pały w 15 minut. Oczywiście za moich czasów jeszcze tak było, że jak bachor dostawał pałę, to goniło go się do nauki, a nie dzwoniło do nauczyciela z pretensjami. Mnie co prawda rodzice nie tłukli, ale do bezstresowego wychowania też miałem dość daleko. Główny stres był związany z wszelkimi szlabanami. Raz, gdy dostałem na kompa “do odwołania” to trwało to miesiąc. Zasada była taka, że ja grać nie mogę, ale jak koledzy przyjda, to oni mogą. Więc zapraszałem ich i razem graliśmy. Po tym miesiącu, gdy ojciec wrócił z pracy spytał, czemu ja nie gram, a tylko kolega. Tak, zapomniał, że ma mi odwołać szlaban.
Ale ad meritum. Dzieciak Szefa ostro go oszukuje. Przynajmniej wg mnie. Ciągle mówi o nim w superlatywach, że jest grzeczny i dobrze się uczy. Cztery pały zaprzeczają temu drugiemu, a kiedyś miał pecha nie zauważyć mnie na ulicy i też się nasłuchałem jego rozmów z kumplami. Ale Szef tego nie zauważa lub zauważyć nie chce, więc zaraz chwyta za telefon i dzwoni do szkoły, żeby rozmówić się z nauczycielką. Ta poinformowała go, że pały nie wzięły się znikąd i są wstawione za sprawdziany i kartkówki, których potomostwo nie raczyło napisać. Szef się obruszył, bo dzieciak był chory akurat zawsze wtedy, gdy coś było (nie, on nie widzi związku między “bólem brzuszka”, a terminem klasówki), a przecież wtedy uczeń nie musi pisać. Nie wiem, podobno kiedyś tak było, ale od kiedy ja poszedłem do szkoły, a było to w połowie lat .90, to każdy sprawdzian trzeba było napisać, w ostateczności w późniejszym terminie. W każdym bądź razie nauczycielka wyjaśniła mu co i jak, a Szef doszedł do wniosku, że takie coś nie może się więcej powtórzyć. Jakie jest więc jego rozwiązanie? Może pogada ze szczawiem, żeby przestał sobie lecieć w ch… lecieć sobie z nim i informował go o terminach i wynikach sprawdzianów? Nieeeee. Podał numer nauczycielce oczekując, że to ona będzie to robić…