"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 17 grudnia 2015

Dzień sto dziewięćdziesiąty drugi- ad vocem.

Pod jedną z poprzednich notek pojawiły się komentarze (co już samo w sobie nie jest typowe) i ogółem powstała z nich praktycznie druga notka. Na tyle długa, że Google kazało mi podzielić swój komentarz na części, bo jednorazowo przyjmie tylko trochę ponad 4k znaków. Ciągle tworząc notkę-hejt na Szefa (3 str. A4 w tej chwili) i jako, że niewiele dzieje się przed świętami w Urzędzie postanowiłem się ich uczepić i parę rzeczy rozpisać trochę lepiej, niż zrobiłem to kładąc się do snu. Konkretnie kwestię zamówień/zapotrzebowań w Urzędzie, zabezpieczenia informatycznego i krótko zdolności urzędniczych.
Pracując czasem potrzebuję zaopatrzyć się w różne materiały. Spinacze, długopisy, drukarkę, stolik kawowy… Takie wiecie, rzeczy pierwszej potrzeby. Problem jest z tym taki, że w rzeczywistości nikt nie wie co do kogo zgłaszać. No może poza materiałami biurowymi, te wiem gdzie zgłosić, co niekoniecznie znaczy dostać. Piszę zapotrzebowanie, przystawiam pieczątki, idę do dziewczyn.
-Cześć, potrzebuję to, to i to.
-To masz, ale połowę, to nie ma i nie będzie, to nie ma, kiedyś kupimy, ale jeśli cię zadowoli to jest coś podobnego 2x krótsze/dłuższe/grubsze/chudsze niż potrzebujesz.
Koniec dyskusji. Nie ma tak, że potrzebuję i dostanę, a jak nie mają “na magazynie” to ktoś to kupi. Nie ma i nie będzie w przewidywalnym okresie czasu, a jak będzie to nikt o tym nie poinformuje, trzeba co jakiś czas chodzić i sprawdzić. Albo kupić sobie samemu. Tak zrobiłem z pinezkami do tablicy- 3 tygodnie bujałem się za nimi, w końcu poszedłem do sąsiedniego papierniczego i kupiłem. Nawet nie pisałem o zwrot kasy, bo na te 7 zł musiałbym dostać zgodę Szefa wszystkich Szefów, skarbnika, finansów, organizacyjnego, napisać zapotrzebowanie, wziąć fakturę, rozliczyć to... 
Co i tak nie jest złe, bo jeśli złamie mi się np. krzesło, to nie wiem do kogo pójść po nowe. Nikt nie wie. To samo z np. żarówką, drukarką, kablem sieciowym, myszką, etc. Możecie i będziecie (jeśli pracujecie u mnie ofc) chodzić od Annasza do Kajfasza wielokrotnie krążąc między tymi samymi biurami gdzie jedno będzie odsyłało Was do drugiego, aż wreszcie przy którejś turze jedni wreszcie pękną i pójdą z Wami do innych, zrodzi się jedna wielka kłótnia, po której wrócicie do biura i nadal będziecie siedzieć na złamanym krześle nie wiedząc, czy, kiedy i od kogo dostaniecie nowe.
Raz, jakiś czas temu, szefostwo Urzędu wymyśliło sobie, że będzie jedna wielka tura zakupu mebli do biur. Każdy ma napisać co potrzebuje i złożyć w formie zapotrzebowania. Ja załóżmy potrzebowałem krzesła i najzwyklejszego regału. Napisałem więc pismo i idę je złożyć tam, gdzie myślałem żeby to zrobić. Nawet trafiłem, ale tylko połowicznie. Bo się dowiedziałem, że pismo składam tutaj, ale projekt z wymiarami do innego biura. PROJEKT Z WYMIARAMI. Wracam do biura i rysuję pieprzone krzesło i regał z zaznaczonymi wymiarami, po czym zanoszę go do kolesia.
-Spoko, ale to nie papierowo, tylko wyślij mi siecią.
Ostatecznie udało się. Dostałem krzesło i regał. 7 miesięcy po złożeniu zamówienia.
Zostawmy to, przejdźmy do świata cyfrowego. Jednym z pytań w komentarzach było, jak robimy kopie zapasowe danych. Odpowiedź jest prosta- nie robimy. Nie ma żadnego backupu. Jak komp się rozleci w stopniu uniemożliwiającym odzyskanie danych (czyt. trwałoby to dłużej niż format i informatykom niekoniecznie chce się bawić, względnie nikt nie zapłaci firmie za odzyskanie) to możesz pożegnać się ze swoimi dokumentami. Część robi sobie kopie na pendrive’ach, ale to powoduje białą gorączkę u informatyków. Bo z jednej strony trwałość pamięci flash jest jaka jest, a z drugiej te pendrive’y chodzą wszędzie, ludzie wożą je na szkolenia, do innych urzędów, po firmach jakichś i raz, że wszędzie łażą z kopią swoich dokumentów, a dwa, że zewsząd mogą coś przywlec. Nie ma żadnych dysków zewnętrznych, jednego dedykowanego serwera do archiwizacji, nie ma nic. Masz wybór trzymać tylko na swoim gracie licząc, że jeśli wysiądzie to dane da się skopiować, albo po ciuchu zgrywać na pendrive. Ja wybieram to pierwsze.
Zdalne zarządzanie u nas to moment, w którym Szef wszystkich Szefów wydaje polecenia telefonicznie. Nikt chyba nawet nie pomyśli o tym, że można ten termin w jakikolwiek sposób zestawić z komputerami (mimo, że dziś instalowałem TeamViewer dla jedynego kompa w całym Urzędzie na gwarancji zewnętrznej szczęśliwie będącego też pod moją opieką). Jedyne co, w jakimś ogólnym zarysie koło tego stoi, to niektóre programy są instalowane na jednym kompie, a reszta odpala je sobie przez skróty u siebie. Koniec. Nie wiem, czy ma to związek z tym, że informatycy nie chcą latać i każdemu osobno aktualizować gdy będzie taka potrzeba, czy to jakiś zakręcony sposób na obejście zapisów licencyjnych. Tyle. Całą resztę, żeby zrobić muszą pofatygować się osobiście. I albo siedzieć X czasu na miejscu, albo zabierają kompa do siebie. To pierwsze to zdecydowane lepsze wyjście, bo jak piec zabiorą, to dostaniesz go z powrotem na św. Nigdy.
Z zabezpieczeń jako takich i z tego co się orientuję to śmiga sobie ESET, czasem nawet aktualizujący się i zablokowana jest 1 strona internetowa. Słownie- jedna. Nasza Klasa. Tzn. może więcej, nie mam na tyle jaj i chęci, żeby sprawdzać czy pójdzie X-Hamster czy inne, ale mam pewne uzasadnione podejrzenia, że by nie było problemów. Ja, jak już wiecie, siedzę na Win XP. Dokładniej SP2. Dlaczego nie masz Service Pack 3 zainstalowane, możecie zapytać. Dlatego, że informatyk mi kategorycznie zabronił po tym, jak ostatnio stawiał mi system na nowo. Tak samo jak wszelkich innych aktualizacji i żeby mi nic głupiego nie przyszło do głowy to od razu je wyłączył. XPeka używałem ostatnio prywatnie jakieś 6 lat temu i od tego czasu się nie interesuję kolejnymi łatkami, jednak logika podpowiada mi, że warto byłoby jednak zainstalować te ostatnie wydania przed tym, gdy Microsoft zakończył wsparcie. Ale co ja będę się im wcinał w robotę.
Kwestia haseł. Pamiętacie aferę “login1” byłego-byłego-premiera? U nas to na porządku dziennym. Jestem jedną z niewielu osób, które przy logowaniu do systemu mają ustawione hasło, a hasła do służbowego maila i różnych ważnych baz danych online znam na pamięć. Co jak się domyślacie niewiele daje, bo loginy i hasła reszta ma pozapisywane na kartkach, kalendarzach porozsrywanych po całym biurze. Tak, na kompach też zdażaja się naklejki. Do jednej bazy online Szef postanowił powiesić dane logowania na tablicy na ścianie, “żeby nie zapomniał”. Na szczęście udało mi się odciągnąć go od tego błyskotliwego pomysłu.
I tutaj dochodzimy do ostatniego punktu, który chciałem poruszyć (ponownie, więc krótko)- umiejętności urzędniczych. I to nie jest specyfika tylko mojego urzędu. Dostałem ostatnio od kolegi po fachu tabele jakieś w Wordzie. Uomatko. Formatowanie posrane kompletnie, w jednej komórce Arial w drugiej TNR, gdzieś rozmiar 11 w innym 13, te same komórki kolejnych tabel kompletnie różnią się wymiarami, pomimo tego, że jest dokładnie taka sama ilość tekstu w nich. Za głowę się chwyciłem i włosy z niej rwałem. Szczególnie, że przysłał mi to, żeby mi ułatwić pracę. Ach, zapomniałem dodać, koleś ma 23 lata.
Musiałem coś rozliczać na koniec roku. Jak najłatwiej podsumować sobie pierdyliard faktur? Wklepuję je do Excela. Autosumowanie, formułki i lecimy, kompletne podstawy pakietu biurowego. Szef nie ogarnia. “Musisz robić to zestawienie?”, “Dla kogo?”, “A po co?”. On by zapierdalał kartką i kalkulatorem. I to nie systemowym, bo nie wiadomo, czy dobrze liczy. Musi być fizyczny, namacalny.
Dziad też, ściąga sobie PDF-a i woła mnie, bo nie może na nim pisać. Laska z jednego biura przesyłała koleżance z innego jakieś fotki z wakacji siecią, w tym topless z plaży. EPUAPu to nikt obsłużyć nie potrafi. Gładzik w laptopie wychodzi poza obszar pojmowania Szefa, musiałem wyłączyć mu możliwość klikania bo przesuwając kursor włączał wszystko co było na pulpicie, a i tak jeszcze musiał zrobić sobie korektorem kropkę na prawym przycisku, żeby wiedzieć którego używać. Serio, nie ściemniam.
I nie rozumiem tego, pisałem to nie raz i napiszę raz jeszcze- nie wyobrażam sobie, żeby na budowie był zatrudniony do obsługi koparki ktoś bez uprawnień. Tymczasem w urzędach to nic niezwykłego, że pracownicy nie potrafią w podstawowym zakresie obsłużyć swoich najbardziej podstawowych narzędzi pracy. I to pomimo spędzania przy nich 8h/dziennie, 5x w tygodniu przez ostatnie 10-15-20 lat. Osobiście uważam, że powinien być obowiązkowy test z podstaw pakietu biurowego, OSa, skrzynki pocztowej i bezpieczeństwa w sieci dla nowych i starych pracowników, którego wynik decydowałby o zatrudnieniu. Jestem nawet tak dobry, że pozwoliłbym dofinansować starym pracownikom kurs z funduszu socjalnego. Problem jest taki, że nikt tego pomysłu nie podłapie, większość raczej będzie chciała zajebać pomysłodawcę, nawet jeśli by jakimś cudem to przeszło, to test będą robić nasi informatycy, żeby zaoszczędzić, więc wszyscy z góry wiemy, że każdy go zaliczy.

6 komentarzy:

  1. Czołem,
    Jako autor wcześniejszych komentarzy szczerze dziękuję Ci za tę notkę.
    Dlaczego?
    Dlatego, że dowiedziałem się właśnie, że istnieje "urzędowa informatyczna Polska C" ;)
    Że istnieje "urzędowa informatyczna Polska B", to wiedziałem wcześniej - znepotyzowane urzędy na poziomie małych, zadłużonych gmin, czasem powiatów. Bardzo rzadko także w większych gminach i powiatach - ale to pod warunkiem istnienia w nich wybitnie "wszystko-w-dupie-mających" "Szefów wszystkich Szefów".
    Ale największą przyjemność (heh... zasadniczo żadna praca nie jest przyjemnością, ale...) sprawia mi, że mam okazję pracować w urzędzie zaliczającym do "urzędowej informatycznej Polski A" :)
    Rzeczy i sprawy, o których piszesz, to co prawda ja także pamiętam. Ale pamiętam je z... 1995 czy 1996 roku!
    Tymczasem "u nas" w takim przeciętnym urzędzie funkcjonującym w strukturze powiatu mamy już rzeczywiście drugą dekadę XXI wieku (nie to, żebym się chwalił), a "u was" czas się po prostu zatrzymał... ech...

    Osobiście uważam, że to efekt kompletnego braku (braku, bo nawet nie "złego"!) zarządzania.
    Zaś dziwi mnie tylko to, że jeszcze nikt z was, choćby z czystego, atawistycznego sqrwysyństwa, nie wsadził odpowiedzialnych za to przełożonych "na minę", której wybuch co prawda wszystkich wokół opryskałby gó...nem, ale za to sprzątanie po eksplozji mogłoby spowodować cudowne oczyszczenie i odświeżenie.
    A z tego, co piszesz o funkcjonujących "zabezpieczeniach" i - ogólniej - o odpowiedzialności i kompetencjach, to sprokurowanie takiej sytuacji to kwestia góra pięciu minut, na dodatek bez ryzyka na narażanie się na jakiekolwiek sankcje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polska C? A nie przeceniasz nas trochę? :P
      Ta mina to dobry temat na kolejną notkę po świętach ;)

      Usuń
  2. To jeszcze raz ja, Twój wierny czytelnik, rzadziej dyskutant i... poniekąd antagonista ;), tak trochę [i]ad vocem[/i] do Twojego komentarza do mojego komentarza w notce, od której się zaczęło.
    Długo myślałem, czy w ogóle, i ewentualnie jak, odpowiedzieć Ci na jeden z fragmentów - ale skoro zdarzyła się okazja w postaci kontynuacji tematu, to jednak coś tam skrobnę.

    Napisałeś m.in. [i]"pomijam kwestię zwierzchnictwa Szefa nade mną i tego boskiego zapisu w zakresie obowiązków "oraz wszystkie zadania zlecone przez przełożonych". To też kwestia tego, że mam świadomość, jeśli tego nie zrobię, to zrobione zapewne nie będzie. A to z kolei znaczy, że Bogu ducha winny petent nie dostanie lub dostanie z ogromnym opóźnieniem to na co czeka."[/i].

    Pierwsza sprawa - zadania zlecone przez przełożonego. Jak najbardziej! Ale przełożony zlecając zadanie ma obowiązek zapewnić środki i zasoby do jego realizacji. Nie ma tuszu/toneru? Nie drukuję. Nie działa komputer? Nie pracuję na komputerze. Są przecież ludzie, którym płacą za to, aby tusz był, a komputer działał. W "wolnym" czasie mogę napisać (odręcznie - bo przecież nie uda się jej napisać na komputerze i wydrukować) notatkę służbową informującą o tym, dlaczego nie wykonałem polecenia. Notatkę tę należy zarejestrować w kancelarii i otrzymać potwierdzenie przyjęcia. Nie musi jej widzieć bezpośredni przełożony. I tyle (zakładając, że ktoś na wyższym "poziomie dowodzenia" mimo wszystko jednak racjonalnie myśli).

    Druga sprawa - powinność względem Bogu ducha winnego petenta. Generalnie z pozoru (ale tylko z pozoru!) Twoje podejście jest chwalebne - mnie też od początku szybko i skutecznie nauczono, że klient jest najważniejszy, a każdy(!) urzędnik pełni wobec niego rolę służebną.
    Ale...
    Koszmarną praktyką jest to, że załatwianie spraw odbywa się nie w ramach formalnie określonej i powtarzalnie realizowanej procedury, a na zasadzie "młody, chętny, to niech robi". Bo w żaden sposób nie zapewnia równego, obiektywnego, przejrzystego i praworządnego postępowania przy załatwianiu spraw.
    Takim postępowaniem kopiesz też sobie grób - prędzej czy później mimo najszczerszych chęci powinie Ci się noga, a wówczas nikogo nie będą interesowały tłumaczenia typu "chciałem dobrze" i "myślałem, że tak można". A już zapomnij o tym, aby w takim układzie w jakim funkcjonujesz, ktoś dał Ci wsparcie i chociażby dobrowolnie przyjął współodpowiedzialność. A znam taką sytuację (na szczęście nie z autopsji) - ale byłem świadkiem naprawdę sporego "tąpnięcia", które skończyło się wyrokiem dla "chcącego dobrze"...
    Dlatego tak ważny jest podział kompetencji i odpowiedzialności oraz rozliczalność tego, co się robi. I należy tego bezwzględnie przestrzegać.
    Żeby nie było tak smutno ;), to napiszę jeszcze raz to, o czym pisałem [i]kiedyś-tam[/i] wcześniej (innymi słowami oczywiście), że naprawdę da się sporo rzeczy "wyprostować" nawet będąc na bardzo niskim "poziomie urzędowej hierarchii". Wymaga to co prawda czasu, samozaparcia i odporności ("kropla drąży skałę"), ale warto - ze względu na to, o czym sam pisałeś: dobro "Bogu ducha winnego" petenta. Warunkiem jest własna kompetencja, ale tego jak sądzę to Ci raczej nie brakuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ad 1- nie istnieje u nas coś takiego jak "nie musi jej widzieć". U nas każdy wie o wszystkim i takie rzeczy rozchodzą się pocztą pantoflową z prędkością błyskawicy. Podobnie jak np. wszystkie informacje dot. wynagrodzeń, chorób, zwolnień, wszystko co można podpiąć pod szeroko pojętą "plotkę". I z zasady te polecenia przełożonego wyglądają tak:
      -Wydrukuj.
      -Nie ma tuszu.
      -Załatw tusz.
      -Nie ma w urzędzie.
      -Załatw spoza lub poszukaj gdzie indziej wydrukować.
      Zamknięte koło, nie wiem czy pamiętasz notkę sprzed dobrych 2 lat kiedy musiałem (prawie) osobiście naprawiać sprzęt, do którego mamy opłacanego serwisanta za kilkaset zeta/miesięcznie, "bo tak"? No właśnie ;)
      Ad 2- tu masz zdecydowaną i niezaprzeczalną rację i nawet nie widzę sensu polemizować :) Szczęśliwie mój niski status urzędniczy ciągle stawia bufor między mną, a całą resztą w postaci Szefa. Oczywiście on będzie miał pretensje do mnie, ale cała reszta już do niego. A jego opinię mam... no cóż, głęboko :P

      Usuń
  3. Taki tylko komentarzyk, niestety jak bata nie ma i nie ma kto wymagać to burdel jest. A mam wrażenie ze zwalanie odpowiedzialności na kogoś innego jest wręcz notoryczne. Nie chce krytykować wszystkich starszych pracowników, bo nieliczni serio starają się opanować ta magiczna skrzynkę którą jest komputer, ale raczej podejście jest takie ze "młody zna to zrobi a mnie się kasa co miesiąc należny i tak". Co widać wybitnie u Ciebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko zależy od człowieka. Szef nie chce się nauczyć i się nie nauczy. Dziad coś tam chce, ale brakuje mu skill'a i odwagi, żeby spróbować samemu. Z kolei inna kobita w Urzędzie w wieku Szefa (mniej więcej), gdy jeszcze pracowałem u niej w wydziale poprosiła mnie, żebym ją nauczył i dziś mniej-więcej umie. Przynajmniej te podstawy ;)
      Dla chcącego...

      Usuń