"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 29 października 2015

Dzień sto osiemdziesiąty szósty- Dziad.

Żeby nie było, że ciągle tylko na Szefa i Szefa, dziś będzie tylko o Dziadzie.
Jakiś czas temu po raz kolejny zmieniałem wydział, w którym pracuję. W sensie dawno, bo wiadomo, że czas to rzecz względna. Wtedy pracowałem akurat z dość pozytywnymi ludźmi. Pech chciał, że akurat nie było wakatu i nie miałem możliwości zostać na stałe, chociaż i ja i oni tego chcieliśmy. Trzeba więc było zorganizować pożegnanie i nie miałem zamiaru się z nim zbytnio szczypać, więc było na bogato. Obiad, ciasto, upominek dla każdego z kim pracowałem wraz z podziękowaniem za dobrą współpracę. Wielokrotnie tu już pisałem, że gdzie jak gdzie, ale w Urzędzie tajemnic nie ma łącznie z wypłatą, toteż nikt się czegoś takiego po mnie nie spodziewał i dlatego też na odchodne (i w sumie do dziś co jakiś czas) docierają do mnie słuchy, że moi byli już współpracownicy wszem i wobec rozgłaszają, że “Młody to nie jest dziad”.
Stąd się wzięła ksywa Dziada, jeśli Was to interesuje. Nie od wieku tylko od dziadostwa. I pomimo tego, że nadałem ją na samym początku naszej znajomości to dziś wiem, że się nie pomyliłem.
Słuchamy radia w biurze non-stop. W sumie ja słucham. Dziwi mnie to trochę, ale nikt poza mną nie jest zainteresowany jego włączaniem i zazwyczaj jak wychodzę to mówią, żebym wyłączył. Nie wyobrażam sobie siedzieć 8h w ciszy, nawet jeśli w zamian miałbym słuchać samych reklam. I gdy już ich temat się wkręcił, to często słyszę ogłoszenia różnych lokalów. A to restauracja, pizzeria, jakiś szczurburger czy inny kebsik. Dziad siłą rzeczy słucha ich razem ze mną i okazjonalnie wysnuwa jakieś wnioski.
-Pan mi powie, ile to taka pizza kosztuje?
-Różnie, od 11 do 30, tak jak ja zamawiam to zwykle 15-20.
-No właśnie, a tu w restauracji mówią, że 30 zł. I jaki sens? Przecież to można 3x kupić dwudaniowy obiad w barze mlecznym.
-Pewnie tak, ale czasem ma się ochotę zjeść coś innego, albo w lepszym miejscu niż piwnica, albo w lepszym towarzystwie niż ekipa budowlana popychająca schabowego Żubrem.
-No ale właśnie po co, przecież człowiek naje się bardziej.
Do człowieka biorącego małżonkę na romantyczną restaurację do baru mlecznego nie docierają argumenty inne poza finansowymi. Tzn. ja ogółem nie mam nic przeciwko barom mlecznym, sam biorę stamtąd żarcie i tak samo nie mam nic przeciw budowlańcom i piwnicom. Po prostu rozumiem, że są sytuacje wymagające innych rozwiązań niż najtańsze. Np. taka, w której mam ochotę zjeść kebsa z podwójną baraniną na ostrym.
Do Dziada nie trafia, że można zapłacić 2 zł więcej za mniejszą ilość. Nie rozumie też, jak można by płacić za wygodę. Chcą mu coś tam montować w mieszkaniu. Mniejsza o to, co. Ważne jest to, że pozwoliłoby mu to oszczędzić trochę czasu i roboty, zdjąć z niego jeden z obowiązków, o których już nie musiałby pamiętać i ich wykonywać. Problem jest taki, że trzeba za to zapłacić. Zadzwonił oczywiście do spółdzielni i w rozmowie z tamtejszymi pracownikami zaczęły go ponosić emocje.
-Mamy tyle płacić, że już nam się to nie podoba.
1 zł. Dokładnie o takiej kwocie mówimy, choć miesięcznie. Więc 12 zł rocznie i jak przytomnie obliczył 240 zł przez 20 lat, a to już prawie cena tabletu, który planuje od jakiegoś czasu zakupić.
Te plany zakupowe mnie mocno zszokowały gdy o nich usłyszałem. Tablet, szczególnie za ok 300 złociszy, to raczej tylko bardziej zaawansowana zabawka, do przejrzenia fejsa lub obejrzenia filmu w czasie jazdy autobusem. Tyle, że Dziad fejsa nie ma, a film skądś musiałby dorwać, tymczasem on ciągle nie ogarnia do końca idei folder-plik. Trochę mnie to zastanawiało, więc w końcu wyartykułowałem pytanie chodzące mi po głowie.
-A dlaczego nie kupi pan po prostu małego laptopa, netbooka jakiegoś? Normalny OS, większy ekran, klawiatura, etc. Skoro chce go pan jako swój jedyny komputer, to myślę, że szczególnie dla pana byłby lepszy...
-A ile by coś takiego kosztowało?
-No, jakby trochę pokombinować i biorąc pod uwagę pana potrzeby pisania maili, robienia zakupów, bankowości internetowej, to myślę, że w jakieś 600-700 zł by się dało.
-Właśnie, właśnie, a ostatnio w dyskoncie widziałem tablet za połowę tego, więc po co przepłacać jak to samo.
Ja wiem. On nie będzie grał w GTA V. Ale też nigdy w życiu nie obsługiwał dotykowego ekranu. No i ma problem ze zrobieniem zakupów w necie. Jeśli przez 15 lat nie nauczył się obsługi Windowsa…
Przestałem próbować przemówić mu do rozsądku ludowymi porzekadłami “chytry traci dwa razy” w momencie, gdy wybłagał mnie, żebym szedł mu kupić kurze szyjki z promocji, bo on wyjątkowo pilnie musiał coś zrobić i bał się, że zabraknie.

czwartek, 22 października 2015

Dzień sto osiemdziesiąty piąty- kim jesteśmy.

Zadajecie sobie czasem pytania takie jak kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Gdzie jest Słonko, kiedy śpi? Czy wilk zawsze bywa zły? Dokąd tupta nocą jeż? Szef nie musi, bo już wie. “Jesteśmy homo sapnes” stwierdził niedawno autorytatywnie, i choć było to tylko preludium do jego wypowiedzi, to już żałowałem, że nie noszę ze sobą książek do pracy. W takim momencie mógłbym otworzyć np. Granice Wszechświata i zatopić się we wzorach i wykresach mając nadzieję, że dostarczane na raz bodźce głupoty i inteligencji jakoś nawzajem zniosą swoje efekty i w spokoju przetrwam do fajrantu.
Wróćmy więc do tego, co nasz homo sapnes (bo, że nie jest sapiens to zostało potwierdzone już dawno temu) miał do przekazania. Temat z pogranicza medycyny, ustawodawstwa i prawa, a dotyczący przymusowego kastrowania. Otóż pewne grupy budzą obawy Szefa o jakość puli genetycznej ludzkości, a ich rozmnażanie się prowadzi tylko do utrwalania się negatywnych zjawisk. I tak zacząć powinniśmy od ludzi ubogich, bo zarażają ludzkość ubóstwem i lepiej by było, żeby się nie rozmnażali. Następnie rodziny wielodzietne, bo wielodzietne to biedne i głupie, bo ich bieda wynika z ilości dzieci, więc skoro je robią to są głupi, nie można im pozwalać się dalej rozmnażać. Chorych psychicznie, z oczywistych powodów przekazywania chorób psychicznych, w tym niepełnosprawnych umysłowo jak bratanek Szefa (jedyny z jego rodziny z potwierdzoną niepełnosprawnością umysłową, reszta chyba po prostu nie była badana…). Więźniów i skazanych, bo każdy wie, że ich potomstwo będzie po prostu kolejną generacją bandytów i przestępców.
Trochę tego się uzbierało i nie jestem pewien, czy jest to już cały zbiór. Nie wiem i jakoś nie mam ochoty pytać, czy pedałów (oficjalna nomenklatura Szefa, ciągle marzę, żeby musiał kiedyś współpracować z Robertem Biedroniem, bo na bank w pewnym momencie by to wypłynęło, a wtedy wziąłbym popcorn i wygodnie usiadł), niemiaszków, żydków (wszystkie określenia to wprost cytaty z Szefa) też należałoby.
Może trzeba by, bo gdy tak się nad tym zastanawiałem, to Szef wymieniał po prostu wszystkie grupy, do których sam siebie nie zalicza i którymi w taki czy inny sposób gardzi w sposób biblijny do kilku pokoleń wprzód. A właściwie wszystkich pokoleń, bo najlepiej byłoby ich potraktować jak Kartaginę.
Problem w tym, że to on się do nich nie zalicza, a ze wszystkich, które wymienił (biedni, wielodzietni, psychiczni, przestępcy) to tak na bank nie zaliczyłbym go tylko do jednej. Musimy kastrować biednych, bo są niezaradni życiowo nie mogąc się ustawić. Tak mówi Szef zarabiający spokojnie średnią krajową + dodatki, a który mimo to i braku kredytów ma problem rozłożyć wypłatę do pierwszego. Już któryś razy przed świętem Matki Boskiej Pieniężnej pożycza kasę od Dziada. Nie wspominając już o tym, że wczesnym rankiem zdarza mu się zwiedzić osiedle celem wygrzebania ze śmietników żarcia dla swojej fermy.
Pozbawić możliwości przekazania swoich genów trzeba też psychicznych. Według Szefa wliczając w to jego bratanka. Brzmi to dość buńczucznie w ustach kogoś, kogo pierwszego wskazałbym jako niepełnosprawnego umysłowo. Szczerze- to chyba wszyscy w Urzędzie by go wskazali. Prawie nigdy nie rozumie najprostszych sformułowań, zawsze trzeba do niego mówić “wielkimi literami”, nie kojarzy faktów, niezbyt ogarnia przyczyny i skutki, nie potrafi formułować myśli. Nie mam dowodu, ale to trochę jak z kosmitami. Wszyscy wiedza, że gdzieś tam są, ale nie ma dowodu.
No i ostatecznie przestępców, skazańców i innych. Ja wiem, “dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”. Problem tego typu, że na Szefa niespecjalnie trzeba szukać. Tylko przez czas, który tutaj pracuję, pamiętam przynajmniej 3 sytuacje, w których udało mi się go odwieść od pomysłu łamania prawa, także w jego życiu prywatnym. Wszystkie wynikały z poprzedniego akapitu, a co on robi jak mnie nie ma w pobliżu? No i jak byście podsumowali dziesiątki (tygodniowo) prywatnych rozmów ze służbowego telefonu, podbieranie materiałów biurowych, worków na śmieci i takich tam? W sensie jak inaczej niż okradanie pracodawcy.

Wynika z tego, że jednym z pierwszych w kolejce do kastracji powinien być Szef. Zła wiadomość, o której już wiecie- zdążył się rozmnożyć. A jego opowieści przepełnione ojcowską dumą o tym jak zabawnie junior się krzywi gdy z ojcem pije piwko czy pali fajeczkę to sobie dopasujcie to którejś z powyższych.

czwartek, 15 października 2015

Dzień osiemdziesiąty czwarty- jak to się robi.

Wydaje mi się, że wydziały w urzędzie można podzielić na dwie grupy wg tego jaką pracę wykonują- kreatywne i powtarzalne. Powtarzalne tylko powtarzają za każdym razem to samo. Przez lata pracy nie tworzą nowego dokumentu, tylko podmieniają dane na gotowcu. Dla kreatywnych każde zadanie jest inne, każde trzeba robić od zera, a to głównie dlatego, że u nas w kraju każdy na wszystko kładzie lachę i ni chu chu nie dostaniesz kompletnego rozwiązania. Nawet jeśli coś masz zrobić na podstawie zarządzenia liczącego z załącznikami, w tym wzorami, 200 str to nie doprosisz się wersji .doc wzorów. Bo nie, ich twórca powie, że nie ma inaczej niż w .pdf i bujaj się. Dla mnie to niewielka komplikacja, ale dla większości ludzi z którymi pracuję to już potężny problem. I tak te 200 str., które miały sprawić, że w całym kraju dany dokument będzie wyglądał tak samo można sobie włożyć w dupę. I serio, widziałem twórczość lokalnych urzędników, jest tragedia. Jak się już domyślacie mój wydział zalicza się właśnie do tych pomimo tego, że pracują tu dwie najmniej kreatywne osoby jakie kiedykolwiek poznałem- Szef i Dziad.
Zazwyczaj ten problem rozmywa się w morzu niekompetencji. Gdy ktoś przegląda stosy dokumentów, gdzie geniusze informatyki z urzędów mogących w całości zmieścić się w moim biurze wstawiają tekst 3 różnymi fontami na jednej stronie, to ustawianie marginesów spacjami przez Dziada nie rzuca się w oczy. Ale czasami…
Szef ma duży problem. Tzn ma ich wiele, ale w tej chwili skupimy się na jednym. Kilka razy do roku musi przeprowadzić szkolenie i to dla dyrektorów/kierowników innych wydziałów mojego Urzędu. Czasem jest to 5 szkoleń, czasem 2, nieważne. Ważne z kolei jest to, że Szef boi się własnego cienia, co już wiecie, a w związku z tym boi się też konfrontacji z innymi dyrektorami. Ja sobie nie pozwalam, choć w ograniczonym zakresie, za to przy nich nie ma nawet tej resztki komfortu, którą daje bezpośrednie zwierzchnictwo. Chyba gdzieś tam podskórnie czuje, że nie cieszy się szacunkiem, a do tego jest za głupi, żeby się z nimi skutecznie wykłócić. Nie potrafi robić argumentów.
Dlatego też boi się robić szkoleń więc ich nie robi. Ale musi, więc robi. Jak to możliwe? Wyczaił gdzieś w internetach termin “samokształcenie kierowane” i bardzo mu się spodobał. Przede wszystkim- nie musi prowadzić godzinnych zajęć. Dodatkowo, nie musi nawet się spotykać z dyrektorami, bo całą papierologię ja będę musiał załatwić. A koniec końców szkolenie się odbyło. Wszystko gra? Nie do końca.
Taka forma szkolenia, jak wszyscy się domyślacie sprawia, że nikt w rzeczywistości niczego nie wie. A co mnie trochę pozytywnie zszokowało to, że od jakiegoś czasu w moim Urzędzie pojawiają się coraz bardziej stanowcze głosy, żeby jak się coś robi, to robić to porządnie. I na coś takiego się właśnie nadziałem. Wziąłem ze sobą wszystkie papierki, które miałem i idę odwalić Szefa robotę. Ponieważ chce mieć przeprowadzone szkolenie to wysyła mnie z listą obecności. Wpadam do jednego z wydziałów i podbijam do dyrektora kładąc mu to na biurko.
-A co to jest?
-To jest to szkolenie co zawsze od Szefa.
-No co za leń śmierdzący, nie chce mu się robić szkolenia tak?
-Nooo… najwidoczniej.
-Co to tu w ogóle jest? Lista obecności? Jakiej obecności, przecież nie ma szkolenia. No ja tego nie podpiszę.
-Ok. Wiesz dobrze, że mi to nie robi (jestem na luzie z tym kolesiem), tylko łażę bo muszę.
-Wiem, wiem… Ale nie, stój. Zadzwonię do niego.
Bierze telefon i wykręca wewnętrzny.
-Co to jest za lista obecności?
-No szkolenia (wiem, zawsze część ze słuchawki kropkuję, ale pamiętajcie, że Szef drze mordę więc go akurat słyszę stojąc obok).
-Jakiego szkolenia, przecież nie robisz żadnego szkolenia!
-No jak to nie, przecież jest samokształcenie kierowane!
-Ale jestem na nim obecny?
-Tak.
-Nie. Przecież nie ma go fizycznie. Zrób listę osób, którym przekazałeś materiały, a w ogóle materiały i tak mailem wysyłasz, to sobie wydrukuj potwierdzenie sam.
-Nie, nie, nie, nie. Tak mam w wytycznych i tak jest robione. Nie znasz się, to się tym nie zajmuj.
-To pokaż mi te wytyczne.
-Nie. Nie mam czasu teraz.
-Całe dnie zapierdalasz z głupotami po Urzędzie trując ludziom dupy, ale jak jest coś ważnego, to już nie masz czasu?
Ja tymczasem stoję sobie na baczność przy biurku, patrzę przez okno na miejską dżunglę i śmieszkuję w duchu. Nawet nie wiecie, jakkolwiek by to dziwnie brzmiało, jak przyjemnie nie było słuchać gdy ktoś poza mną cisnął po Szefie. Wreszcie po 15 minutach skończyli, odkłada słuchawkę, patrzy mi w oczy i podsumowuje.
-Co za tępy buc.
Wróciłem do wydziału, calem poprawienia listy. Bo właściwie do tego technicznie skracał się problem, do tego, że to nie lista “obecności” mimo, że w domyśle chodzi też o lenistwo i niekompetencje Szefa. Ale myślę- poprawi się to i jeszcze raz ogarnie. W ogóle ja bym się na miejscu Szefa w ogóle nie pchał w kłótnie na ten temat. Wróciłem oczywiście na turbo bóldupienie, gdy Szef i Dziad pilnie szukali wszystkich przepisów prawnych, z których wynika, że musi to robić. To o tyle problematyczne, że od jakiegoś czasu już ich nikt nie oglądał, więc wszystko trzeba drukować. Do tego okazuje się, że wyszły jakieś zmiany, to trzeba je czytać, czy przypadkiem coś się nie zmieniło ważnego. Do tego sama główna część jest sprzed ponad 10 lat, kiedy “samokształcenie kierowane” przez maila nie było opcją, więc w formach szkolenia nie ma go przewidzianego. Biorąc to wszystko pod uwagę doszedł do wniosku, że sobie odpuści, bo jeszcze wkopie się bardziej. Ja formularz zmieniłem, ale zabronił mi już iść do tego jednego dyrektora. Więcej problemów z tym nie było.
Co jednak nie sprawiło, że jego ból dupy zniknął. O nie. Cały dzień się wiercił i czekał na okazję, a ta niebawem się nadażyła. Przyszło do nas pismo. Zupełnie losowe, przypadkowe pismo, że coś tam mamy zrobić. JEDYNE tego dnia i jedno z 2 w tym tygodniu z zewnątrz. Co zrobił ten tytan intelektu? Czym prędzej je chwycił i pobiegł do wspominanego wcześniej dyrektora, żeby pokazać mu jak ciężko musimy zapierdalać, a on się jeszcze czepia. Z JEDNYM pismem na pół str A4, a na które nawet nie musimy odpowiadać.

“Tępy buc”.

czwartek, 8 października 2015

N2- 5 małych rzeczy, które mnie wkurzają.

Specjalnie o małych, jakbym miał pisać o dużych to z jednej strony za bardzo bym się wściekł pisząc to, a z drugiej nie wiem, czy potrafiłbym w jakiś sposób ograniczyć je do tylko 5 naj. Może jakby było ich 50 to bym dał radę jakoś to ogarnąć bez irytowania się.
Ogółem ja jestem człowiekiem, który łatwo się irytuje i wścieka, ale po którym nie łatwo to poznać. Co jak co, ale duszenie w sobie emocji mam opanowane do perfekcji. Trochę szkoda, że inni tego nie rozumieją i bagatelizują moment, w którym się załączam.

1. Przeziębiłeś się?
Przeziębiłeś się? -rodzicielka.
Znów nie nosiłeś czapki. -babcia.
Hehehe, spałeś bez gaci i skarpetek? Hehehe. -Szef.
Nie. Jest 35 stopni w cieniu, w słońcu będzie podchodziło pod 50, a nocami nie można oddychać. Jestem alergikiem. Od dobrych 20 lat co roku latem cierpię. Mam katar, kicham, wysychają mi oczy. I za każdym razem, ZA KAŻDYM RAZEM, gdy tylko pojawia się alergia słyszę dokładnie to samo pytanie o przeziębienie. Od wszystkich. Od matki, która sama swego czasu rejestrowała mnie do alergologa, czy od Szefa, któremu co 2 dzień tłumaczę, że nie jestem przeziębiony, a mam pieprzoną alergię. Ile można? No przysięgam, że jeszcze chwila i kolejne pytania o przeziębienie będą kończyły się bombą na ryj. Szczególnie, że pojawiają się akurat w momencie, w którym najbardziej cierpię i nienawidzę świata i swojego życia trochę bardziej niż na co dzień. I jeszcze gówniane leki, które niewiele pomagają. “Dawkowanie: 1 tabletka na 24h”, ekstra. Szkoda, że po 4h przestają działać. Pro-tip: w takich momentach walnijcie sobie energetyka. Nie wiem czy każdy pomaga i nie wiem czy każdemu, ale dla mnie Tiger działa cuda.

2. Prawda ekranu.
Pamiętacie czasy, kiedy wydawało Wam się, że to co pokazują w filmie było prawdą? Ja nie. Musiało więc to być bardzo dawno, albo w ogóle. Najstarsze rzeczy, które mogę sobie przypomnieć z TV lub kina, wszystkie je oglądałem ze świadomością, że to tylko zmyślone historie. A pamiętam jak byłem w kinie na premierze Króla Lwa mając jakieś 7 lat.
Szef i Dziad mimo, że razem mają prawie 100 lat, to ciągle tego nie ogarnęli. Ciągle dyskutują o ostatnio zobaczonych filmach czy serialach, zazwyczaj mega słabych, jakby to był świat realny, jakby oglądali film dokumentalny, a nie Rambo: Pierwsza Krew. Mówią z takim przejęciem, tak gestykulują, tak się oburzają, tak okraszają to uwagami w stylu “takie rzeczy dzieją się na świecie”, “wiadomo, że tak jest”. Najgorsze, że zaczynają zawsze jakoś znienacka, że przez pierwsze ileś sekund nie zdążę załapać, że opowiadają mi film. “Pokazywali wczoraj jak złapali mordercę” i dopiero po chwili zaczynam trybić, że Dziad znów o jakimś filmie. Do teraz jest to po prostu śmieszne, ale oni także czerpią z tego swoją wiedzę i na tym opierają swoje osądy, co jest już irytujące. A ponieważ dodatkowo nie czytają, to jest mega ciężko prowadzić z nimi jakąkolwiek poważną, dojrzałą dyskusję. Chyba, że lubicie tłumaczyć ludziom, że życie koni wygląda trochę inaczej niż w My Little Pony (Rainbow Dash FTW!), a on i tak Wam nie uwierzy, bo przecież pokazali to w TV.

3. Bibliofobia.
Wspomniałem o tym, to pociągnę wątek. Ja rozumiem, że nie każdy może lubić czytać książki. Nie mam z tym problemu, sam szczerze nie cierpię większości inteligentnych rozrywek. Nie przepadam za teatrami, bo raczej do poziomu Dredd 3D czy Mad Maxa nigdy nie dociągną. Niezbyt lubię muzykę klasyczną, na jej koncertach nigdy nie ma wybuchów. Itp. itd. Dlatego nie rusza mnie, gdy ktoś mówi, że nie lubi czytać. Ale przełącznik w mózgu przełącza mi się na szaleństwo, gdy ktoś się tym szczyci lub uważa czytanie za głupie. Czyli znów, jak Szef i Dziad.
Czy się komuś to podoba, czy nie, nie ma w tej chwili innego wartościowego ogólnodostępnego nośnika wiedzy, niż książki. Internet, programy “edukacyjne” są daleko w tyle. A gdy ktoś twierdzi, że nauka jest bezsensu, to traci dla mnie status człowieka.

4. Bliskość.
Wiadomo, że aby pracować w Urzędzie musiałem sprzedać własną duszę wraz z uczuciami i podpisać cyrograf własną krwią, stąd wszelkie pozytywne uczucia są mi obce. Dlatego nienawidzę bliskości, tej bliskości gdy ocieracie się ramionami, a na uchu czujesz ciepły oddech z niezbyt subtelną wonią trawionego alkoholu wydobywający się z ust menela stojącego za Tobą w kolejce.
Do cholery jasnej, czy ja jestem aż tak atrakcyjny, że wszyscy się na mnie pchają? Raczej nie, choć czasem lubię sobie pomarzyć. Ludzie w kolejkach ściskają się jakby nie wiem co? Miał przyjść pan Zdzisiu, odmierzyć miarą 2 metry kolejki i reszcie powiedzieć, że nie będą skasowani? Dlaczego nie stanąć pół metra za kimś zamiast 5 cm? Dochodzi to do takiej paranoi, że ten opis kilka linijek wcześniej wcale nie jest zmyślony. Sam zacząłem stosować przemyślaną taktykę mającą mi zapewnić nienaruszalną strefę komfortu psychicznego- po prostu zawsze staję bokiem i pozostawiam jedną stopę wysuniętą w kierunku kolejki. Notorycznie ktoś mi na nią nadeptuje, ale się cofa i jest mi zdecydowanie przyjemniej mimo zdeptanej nogi.
Gorzej jest w miejscach, w których nogi wyciągnąć nie mogę. Np. wchodząc do autobusu rejsowego. Gdy ja czekam na zewnątrz aż kierowca skasuje człowiekowi przede mną bilet i dopiero pcham się do góry to moi wspaniali współpasażerowie deptają mi już po piętach, a nogi wysunąć nie mogę. Mogę za to bardzo gwałtownie sięgnąć po portfel i strzelić im w mordę plecakiem. Huehuehue, wróćcie do pierwszego zdania tego punktu.

5. Głębokie rozmowy.
Mieliście kiedyś taką sytuację, że stoicie sobie spokojnie przy pisuarze robiąc swoje, gdy nagle obok was staje inny facet łamiąc żelazną zasadę zachowania min. 1 pisuaru odstępu? O ile macie siusiaka to pewnie tak. A zdarzyło się Wam, że ten facet spojrzał na Was i zagaił:
-Jak tam?
Mi tak. Nie raz. Co się w ogóle rodzi w głowach tych ludzi, co w nich siedzi? Jak można wleźć do kibla, stanąć przy lejącym, obcym kolesiu i spytać jak leci? Choć może akurat to jest w pewnym stopniu uzasadnione. Ale “Jak się bawisz?” spytał mnie koleś w kibelku podczas studniówki. Partner dziewczyny z innej klasy, zupełnie obca osoba. “Super, trzymam fujarę w łapie starając nie ochlapać sobie spodni, a jakiś kolo pyta jak się bawię”. I w tym momencie nastąpiły wydarzenia, które w ogóle wymknęły się mojemu pojmowaniu. Facet kompletnie nie dostrzegając mojego przytyku odwrócił się w drugą stronę i drze mordę do innego kolesia lejącego do pisuaru na drugiej ścianie “A tobie jak tam kolego?”. Jeszcze rozumiem z kumplem, ale zupełnie przypadkowy ktoś z ulicy pytający jak tam mi idzie...



I obiecana nuta:

czwartek, 1 października 2015

Dzień osiemdziesiąty trzeci- cytaty.

Dzisiaj trochę inaczej, bo nie chce mi się pisać notki. W sensie- nic się nie wydarzyło szczególnego, a na siłę wymyślać rzeczy nie będę. Więc kilka złotoustych przemyśleń mojego przełożonego z kontekstem. A skoro już będą cytaty to akurat wpadła mi to akurat wpadła mi nuta idealnie związana tematycznie.


Pewnego razu siedzieliśmy siłą rzeczy i niestety z nim w biurze rozmawiając o jakichś pierdołach związanych z pracą. A właściwie o nią bóldupił. Ściął się z kimś z Urzędu odnośnie wykonywanych zadań, a właściwie zadań które powinien Szef wykonać, ale nie za bardzo miał chęć. Chodziło chyba o zrobienie czegoś dla kogoś, a tego unika jak ognia. Ogółem najlepiej nigdy nie pomagać ludziom nie pracującym w Urzędzie i żeby trzymali się od nas daleko, robić tylko absolutne minimum i tak aby nikt nie widział i się nie czepiał. W związku z tym nie rozumie dlaczego ktoś się z nim o to kłócił, że musi robić coś dla petentów i po co go stresuje skoro:

My tu wszyscy nie na swoim tylko państwowym.

Szef jest specjalistą od wszystkiego. Przynajmniej w jego mniemaniu. To prawie jak ja, tylko ja wiem w którym miejscu kończą się moje szerokie horyzonty poznawcze. Jego są niczym nieograniczone, jednak gdy osiągają “horyzont zdarzeń” zmieniają się w głupotę. Opowiadając mi i Dziadowi weekend oświadczył, że

Oglądałem film o Dawidzie, można było kamieniować i to za chrześcijaństwa.

W przeciwieństwie do niego nie jestem religijny, czy nawet wierzący, ale nawet ja chwyciłem się za głowę i rwałem sobie włosy z brody po usłyszeniu tego. Przez chwilę chciałem mu nawet wytłumaczyć coś, ale tocząc wewnętrzną walkę z samym sobą czy zacząć od tego, że kamienowanie ma niewiele wspólnego ze strzelaniem z procy czy może tego, że historia Dawida rozegrała się jednak trochę przed narodzinami Jezusa Chrystusa i całej “największej sekty judaizmu”.
Nie zdążyłem tylko dlatego, że zanim rozstrzygnąłem ten dylemat zdążył przejść do kolejnego tematu, którym była dietetyka i botanika. Dziad ma działkę, jak wiecie, a na niej znienawidzone owoce Władimira Putina- polskie jabłka. Są tak rachityczne, robaczywe i obtłuczone, że spokojnie mogłyby wystąpić w Russia Today jako typowo Lachowe jabca. Jednak to co boli Szefa to pestki owoców, które ogółem uważa za truciznę na poziomie kapsułek z cyjankiem. Dziad trochę pokojarzył fakty i przypomniał, że przecież dziś ze smakiem wciął całe jabłko z jego działki. Taka prymitywna retoryka jednak nie zagnie mojego przełożonego, gdyż 

Jabłko nie ma pestki.

Pozostając w temacie diet i pożywienia wkręcił się gdzieś temat ciąży i dzieci i tego wszystkiego powiązanego. Powszechnie znana jest tendencja do spożywania w tym czasie przez przyszłe matki różnych rzeczy w różnych momentach. Czasem dość niekonwencjonalnych. Równie niekonwencjonalne podejście do tematu prezentuje Szef, który twierdzi, że najlepiej żeby kobiety w tym czasie jadły posiłki

Monotonnie urozmaicone.

To jeśli przetłumaczymy na ludzki może niekoniecznie jest kompletnie bezsensu, jednak mimo wszystko brzmi całkiem jak na Szefa przystało.