"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 22 grudnia 2016

N10- to nie gwiazdka.

Są na tym świecie rzeczy, które się filozofom nie śniły. Np. czarne dziury. Do całkiem niedawna były one rozpatrywane jako fantastyka naukowa. Obiekty, których grawitacja jest tak silna, że po przekroczeniu pewnego punktu w przestrzeni (horyzontu zdarzeń) można uciec tylko przekraczając prędkość światła. A tej przekroczyć nie można. Czyli kaplica. Dla wszystkiego, nawet światła. Potem okazało się, że jednak istnieją i nawet możemy je zobaczyć. A właściwie “zobaczyć” bo jedyne co obserwujemy, to ich oddziaływanie na otoczenie- wiadomo, nic się z nich nie wydostanie. Później odkryliśmy, że to dziwne, że ich nie odkryliśmy wcześniej, bo czarne dziury potrafią być GIGANTYCZNE- tak wielkie, że cały nasz Układ Słoneczny wydaje się mikroskopijny przy nich (S5 0014+81 ma masę 40.000.000.000 mas Słońca [tak, czterdzieści miliardów razy więcej od naszego Słońca] i średnicę… a zobaczcie sami tutaj). Następnie dowiedzieliśmy się, że poza ogromnymi czarnymi dziurami mogłyby istnieć też malutkie czarne dziury, mniejsze od ziarenek piasku. Okazuje się również, że jednak coś się z nich wydostawać powinno. Nazywa się to promieniowaniem Hawkinga (tak, od tego Hawkinga). A w ogóle czysto teoretycznie czarne dziury można sztucznie stworzyć (Kugelblitz) i niektórzy uważają, że to właśnie one, a nie sfera Dysona miałyby być przyszłością ludzkiej energetyki. Odległą przyszłością.
A skoro mogą być czarne dziury, to czemu nie białe dziury? Całkowite przeciwieństwo tych pierwszych- nie “pochłaniające” wszystkiego tylko emitujące z siebie wszystko. Niektórzy uważają, że byłyby to czarne dziury, które jak supernowe zapadły się i eksplodowały. Żadnej jednak dotychczas nie zauważono nigdzie we wszechświecie. Mówi się, że to dlatego, że jest on za młody, ma tylko niecałe 14 mld lat.
Pewnie niewielu z Was wie, że chciałbym mieć porządny teleskop. Taki za ładnych parę tyś. Wiem, to nie jest kwota, której nawet ze swoją wypłatą nie byłbym w stanie przeskoczyć. Ale do tego potrzebowałbym sensownego montażu, a też samochodu żeby to wszystko pomieścić i przewieźć w głęboką dzicz. Albo zbudować tam dom. W teorii wszystko do sfinansowania. Ale jest jeszcze jeden problem- ja wiem, jak wyglądają obiekty głębokiego nieba (galaktyki np.) przez nawet najlepsze amatorskie teleskopy. Podpowiem- niezbyt imponująco (jeśli mi nie wierzycie na słowo, to możecie sami się przekonać tutaj). Kojarzycie te piękne, kolorowe zdjęcia mgławic z wieloma gwiazdami w różnych kolorach i pyle tworzącym fantazyjne kształty? Zapomnijcie. Wszystkie są małymi, białymi plamami. Dosłownie na paru mając dobry wzrok dostrzeżecie wyblakłe kolory. Chcecie lepiej? Musicie dokupić aparat, montaż i pójść w astrofotografię z długim czasem naświetlania. Wtedy- choć też bez przesady i nie bezpośrednio- zobaczycie coś więcej. I tą drogą mam zamiar kroczyć.

Do czego zmierzam- czas jest kluczem. Nie zobaczymy kolorów galaktyki po rzuceniu na nią okiem, potrzebujemy wielu minut naświetlania na stabilnym montażu. Tak jak możecie nie dostrzec nawet gargantuicznych rzeczy, jeśli nie poświęcicie wystarczająco czasu na obserwację. Hawking podobno początkowo też był sceptyczny do teorii czarnych dziur.

A skoro czas jest kluczem, to życzę Wam, żeby ten świąteczny był dla Was wyjątkowo przyjemny. I jak już o czasie, to za tydzień mnie nie będzie, więc też Szczęśliwego Nowego Roku.

czwartek, 15 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty trzeci- spokojnie Andrzeju.

Ostatnio jak wiecie miałem drobne wybrakowanie magazynu. Drobne, znaczy, że wywiało większość sprzętu i pomieszczenia teraz świecą pustkami. W jednym w ogóle zostały tylko regały. Dzwoniłem przed tym na górę zapytać, czy coś tam nam w zamian za to skapnie. Oczywiście. Dzwonię teraz, doprecyzowali- oczywiście, że nie. Tzn. oferują mi na otarcie łez 30 szt. sprzętu w zamian za wybrakowane parę tysięcy szt. Powiedziałem więc, że ja to w sumie mam na tyle w dupie, że specjalnie nawet nie płaczę. Na co oni, że w takim razie gówno dostanę. Nie no, żarcik. Dostanę. 30 szt. To żarcik nie był.
Trochę mnie to jednak boli, bo każdego dnia zza zachodniej granicy docierają do mnie nowinki z normalnych krajów o tym, jak życie wygląda w miejscach, w których słowiańska logika traci przyrostek logika. I tak dowiedziałem się od kolegi z krainy piwem i wurstem płynącej, że w sumie nie rozumie mojego problemu. U nich jak kupuje się jakiś sprzęt, to już w momencie zakupu wiadomo, że on zostanie wybrakowany za 5 lat, 3 miesiące i 17 dni, więc za 5 lat, 3 miesiące i 18 dni będzie nowy. I to nie podlega jakiejkolwiek dyskusji, bo dla wszystkich osób decyzyjnych jest to rzecz oczywista i już w tym momencie jest zabezpieczony punkt w budżecie na za 5 lat. Wyobrażacie to sobie u nas? Ja tak, ale tymi samymi ośrodkami w mózgu, którymi wizualizuję seks ze Scarlett Johansson.
Szef takiego problemu nie ma, bo i nie wie kim jest Johansson, i nie wie co się dzieje na zachód od linii Odry. No, bardzo odważnym twierdzeniem byłoby też powiedzieć, że jakieś ośrodki w mózgu u niego przejawiają oznaki aktywności. Może poza tymi odpowiedzialnymi za czynności fizjologiczne, w tym wydalanie nieprzemyślanego rozwolnienia werbalnego.
Ostatnio we dwóch z jednym facetem próbowaliśmy mu wytłumaczyć różnicę między “i” i “albo”. Wszystko zaczęło się dość niewinnie.
-Będę na otwarciu ja, albo Roman i Andrzej.
-Czyli Andrzej będzie na pewno? -dopytał Szef.
-Nie. Będę ja, albo Roman i Andrzej.
-Będziesz ty i Andrzej albo Roman i Andrzej, tak?
I tak pół godziny. A żeby było śmieszniej, to nie zrozumiał.
-I otwierając wszystko się wtedy podpisze.
-Ty i Andrzej?
-Nie. Ja, albo Roman i Andrzej.
-Czyli Andrzej będzie?
-Słuchaj, może tak…
I kolejne pół godziny tłumaczenia teraz na przykładach. Już nawet nie po to, żeby zrozumiał, ale żeby przeciążyć jego synapsy i odejść od tematu Andrzeja. Kompletnie w tamtej chwili nieistotnego zresztą. Bo Andrzej to takie piąte koło u wozu w organizacji, z którą będziemy na otwarciu. Można by wręcz powiedzieć, że przejęty wraz z resztą majątku i wszystkim trochę go żal, a mimo, że praktycznie kompletnie nieprzydatny, to pozostawili go na mało wymagającym stanowisku. On zresztą sam już wie, że trochę nie ogarnia i jego funkcja jest bardziej honorowa, bo z niczym poważnym nie da sobie rady. Nie ma wiedza poszła do przodu, umiejętności zardzewiały i takie tam. Ale nawet on po wyjściu od nas mnie zapytał:
-Ten koleś serio jest tu dyrektorem?

czwartek, 8 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty drugi- jak to się robi.

Są rzeczy tak proste, że ciężko sobie nawet wyobrazić, że można by je zepsuć. To tak średnio 90% tego co robię w robocie. Po prostu patrzę na to i się nawet nie przejmuję. Zresztą praca dużej części urzędników wygląda tak samo. O czym zresztą już wiecie- kopiuj-wklej. Masz jeden wzór decyzji na tak, drugi na nie i żonglujesz nimi. Wystarczy właściwie nie być idiotą. Ale co do niektórych to i tak zawyżone wymagania.
Np. Szefa. Jego ostatnie zadanie, które prawie wykonał sam, było w teorii nie do popsucia. Ograniczyło się do tego, żeby zebrał informacje od wszystkich zainteresowanych, wpisał je w tabelę i przedstawił do zatwierdzenia. Jak byście to zrobili? Pewnie tak jak ja- przygotowalibyście pismo do wszystkich zainteresowanych, że mają się ustosunkować pisemnie w określonym terminie. Oni mają czas na przemyślenie i nakreślenie tego w sposób sensowny, a ja mam podkładkę pod robotę i wszyscy są zadowoleni.
Tymczasem Szef przede wszystkim wyszedł z założenia, że jak to dla Szefa wszystkich Szefów to musi to zrobić szybko. Bardzo szybko. Natychmiast. Rzucić całą robotę, która leży rozgrzebana, wygonić kolesia, który przyszedł rozmawiać o problemie z fakturą na 30k i zabrać się za to. Wziął kartkę i długopis i ruszył w podróż, na szybko dorywając kogo się dało i spisywał. Część go pogoniła, bo nie miała w danej chwili czasu, więc odnotował, że mają brak uwag. Potem szybko wstawił to w starą tabelkę (moimi rękoma) i kilkanaście razy sprawdził (oczami stażysty). Po kilku poprawkach stwierdził, że jest gotowe do wysłania. Ale wtedy zadzwonił jeden z tych, co wcześniej go pogoniło, że miałby uwagi i Szef stwierdził, żeby wtedy doniósł do 8 rano dnia kolejnego. A tymczasem ja miałem wysłać to już siecią do kobiety, do której to miało trafić. O godz. 14.58. Ale tuż przed tym, jak wysłałem znalazł jeszcze jakiś drobny błąd i cała operacja musiała poczekać do jutra.
Rano od samego świtu biega z potężnym rozwolnieniem, że jeszcze tego nie przekazaliśmy. Przecież minęło już 19h od kiedy zadanie zostało mu zlecone i jeszcze chwila, a będzie musiał biec nałożyć kolejną warstwę śliny w dupy przełożonych. Punkt 8 wystrzelił, żeby czym prędzej na kolanach z papierami w zębach to posłusznie dostarczyć, że niby tak szybko i sprawnie działamy.
8.17 przyszedł koleś przynieść uwagi, miał do 8, ale coś nie zdążył. Oczywiście potężna awantura, że czemu Szef nie zaczekał choć trochę. Dwie godziny później kolejna awantura, bo uwag spływa coraz więcej. Do południa to już telefony prawie się urywają, połowa wściekła, bo Szef w przypływie swojego szaleństwa pytał kogo dorwał ad hoc i odpowiedź jednej osoby z powiedzmy piętnastoosobowego wydziału uznawał jako wystarczającą. Teraz ludzie pytają czemu nie zostali ujęci? Szef na wszystko odpowiada, że czas na to był wczoraj między 12, a 15. Część już oficjalnie protestuje, bo wynikiem zebrania informacji były pewne “drobne” korekty w np. zakresach obowiązków. I chyba Was nie dziwi, że ludzie się wkurzają gdy dokładają pracy bez konsultacji i twierdząc, że nie mieli uwag.
Całość trzeba oczywiście zrobić od nowa, Szef wszystkich Szefów zamiast być wdzięcznym, że szybko zrobione, jest zirytowany, że zrobione do dupy, a Szef nie może zrozumieć, dlaczego reszta pracowników Urzędu tak bardzo psuje mu pracę.

czwartek, 1 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty pierwszy- jak Szef podłożył się sam.

Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Ja o tym wiedziałem, Wy o tym wiedzieliście, każdy o tym wiedział. Na naszym terenie odwalała się głupia akcja, nie ważne co. Grunt, że całkowicie nie związane z zadaniami mojego wydziału. I się zaczęło…

Akt I - ślepe posłuszeństwo.
Szef boi się swoich przełożonych i jest im wiernopoddańczo oddany. Nie dyskutuje z ich rozkazami niezależnie jak oderwane od rzeczywistości by były. I na tej fali strachu o własną dupę nie polemizował i tym razem, gdy kazali mu iść robić rzeczy, które nie leżą w jego zakresie obowiązków i na których w najmniejszym stopniu się nie zna. Ale żeby powiedzieć “nie” trzeba by spojrzeć Szefowi wszystkich Szefów w oczy, a to znaczy, że musiałby oderwać się od lizania dupy.

Akt II - pozostawanie niewidzialnym.
Jak mu kazali, tak zrobił. Ale swoją starą zasadą, którą kieruje się przez większą część życia starał się ukrywać i nie rzucać nikomu w oczy w trakcie. Jest to o tyle problematyczne, że towarzyszyło dość nerwowym negocjacjom, które ostatecznie zakończyły się w atmosferze skandalu i wzajemnych wyzwisk.

Akt III - jak lizać dupę, to każdemu.
Pech chciał, choć było to do przewidzenia, że na miejscu była też prasa, która od razu podchwyciła temat. Skoro już gówno wpadło w wentylator, na 2 dni przed posiedzeniem rady, to nikogo też nie zdziwiło, że będzie to główny temat wałkowany przez opozycyjnych radnych. W końcu nie codziennie ludzie mają okazję do wyzywania się od chujów i kurew pod biernym okiem przedstawiciela Urzędu. Szef oczywiście został wezwany na “przesłuchanie”, a jego natura gówna nakazała mu za wszelką cenę trzymać się na powierzchni. Najłatwiejszą drogą ku temu jest więc smarowanie jednym i drugim po równo. Prawda i godność nie mają tu zastosowania.

Akt IV - rozładowanie napięcia.
Szef niezależnie czy się na kogoś drzeć może, czy też nie, każdą sytuację konfliktową będzie na koniec starał się rozwiązać żartem. Tylko, że jak wiecie, jego żarty są jakie są. Słabe. Chamskie. Nieprzemyślane. Jak więc najlepiej skwitować napiętą sytuację agresywnego starcia z opozycją? Żartami o ZOMO.

Akt V - problemy.
Te dotychczasowe 4 akty zawsze powtarzają się w każdej możliwej sytuacji. To jest jego typowy modus operandi, który zawsze kończył się tak samo. Wszyscy z niesmakiem pokręcili głowami i puszczali to mimo uszu.
Nie tym razem. Długo to trwało, ale wreszcie trafił w miejsce, gdzie każde słowo ma swoją wagę, słuchacze będą drążyć do samego dna i nie można ich olać jak podwładnych czy klientów Urzędu. Czyli pierwszy raz w historii swojego szefowania musiał zrobić to, co inni na jego stanowiskach robią regularnie. I całkowicie się zbłaźnił. Na własne życzenie. Gdy ludzie usłyszeli, że strony dobrze się dogadywały, podczas gdy po necie hulają filmy ze spotkania z krzykami “wy chuje”, gdy usłyszeli, że wszystkiego pilnował, podczas gdy nie był w stanie powiedzieć z kim rozmawiał, gdy usłyszeli, że jedną ze stron (oczywiście chroniąc dupę nie wskazał którą) porównywał do prowokacji ZOMO, to nie zostawili na nim suchej nitki. A ponieważ media nadając temat dalej go monitorują, to i nie odmówiły sobie soczystej przyjemności przywołania tych cytatów z publicznego wystąpienia w czasie obrad rady.

Epilog.
Jeśli myślicie, że w związku z tym coś się tutaj zmieni, to znaczy, że nieuważnie czytacie mojego blogaska. Raczej kompletnie nic się nie stanie, poza śmieszkowaniem z Szefa. Choć ten chce już kręcić kolejną gównoburzę tym razem przeciw dyrektorowi, który go w to wkręcił, bo do jego obowiązków to oficjalnie należy. Problem jest w tym, że idzie jak Titanic na spotkanie z górą lodową. Ten dał radę go w to wkręcić nie bez powodu. Tak jak nie bez powodu jest najlepiej zarabiającym dyrektorem w Urzędzie.

czwartek, 17 listopada 2016

Dzień dwieście trzydziesty- pół godziny kwiku świni.

Ciężkie tygodnie za mną. Pewnie też przede mną, ale co ma być, a nie jest… Sprawa wygląda tak, że musiałem wywalić trochę sprzętu z mojego magazynu. I wszystkich okolicznych. Razem tego wszystkiego wyszło 10 ton. Ale o tym już wiecie, bo było o tym ostatnio. Nie było o okolicznych, ale to nic ciekawego. Ot sterczenie na zimnicy w oczekiwaniu na łaskawy przyjazd transportu, przeliczenie każdej jednej z setek sztuk i wytłumaczenie dlaczego nie dam im protokołu skoro brakuje im 10% stanu inwentarzowego. Tego, co im nie mówię, że za 40 minut przyjeżdża kolejny transport, gdzie koleś będzie mi się tłumaczył, dlaczego ma 40% stanu za dużo. Jedni i drudzy myślą, że jestem na nich wściekły, podczas gdy ja sobie podśpiewuję bo summa summarum wszystko mi się spina. A, że wszystko spieprzone? Szef się tym wcześniej zajmował, nie spodziewałbym się nic innego.
Jeszcze w połowie tego całego bajzlu dzwoni do mnie koleś, który ma mi to wszystko zabrać i pyta, czy możemy się umówić na odbiór.
-Jasne, kiedy?
-Tak za godzinkę? Podjadę czerwonym Transporterem.
-Nie da się. Tak za tydzień możemy się umówić.
-Nie no, lepiej teraz bo mi akurat po drodze jest.
-Za godzinkę, to ja odbieram 7 transport z 20 zaplanowanych. Nie będziesz mi pan z mojego pieczołowicie rozplanowanego modelu dystrybucji burdelu robił. A przez tydzień proszę sobie znaleźć jakiś bonusowy Transporter, bo tego jest 10 ton.
Mógłbym mu w sumie dać po trochu wozić, ale coś tak po głosie czułem, że będę miał z nim przeboje i skoro płacę to będzie tańczył jak mu zagram. A nie gram, żeby deptał mi po nogach. Spokojnie więc dokończyłem odbiór, upewniłem się, że jest tyle, ile ma być. A przynajmniej nie mniej. Zrobiłem wszystkie protokoły. Każdy kilogram z tych 10 ton przełożyłem osobiście. Przynajmniej dwa razy- raz pojedynczo do liczenia, drugi w pakietach po 20-30 kg do wywozu. Rzygam nimi, mam nadzieję więcej nie mieć z nimi styczności, ale gotowe do wywozu, to usiądę sobie i niech kolesie wezmą to sprzed moich oczu. “Precz z moich oczu, posłucham od razu”.
I akurat dzwoni do mnie po raz drugi.
-To co, będę dziś?
-No może pan być, ale ile was będzie?
-Ja.
-Ja i kto?
-No i pan.
-Ja i pan?
-No.
-Panie, pan się dobrze czujesz? Kto to ma nosić?
-No damy radę.
Nie, nie, nie. Dwa razy to nosiłem. Miałem przygotować do wywozu, jest gotowe do wywozu, teraz niech się martwi. Powiedziałem mu, żeby lepiej sobie jeszcze kogoś zgarnął do roboty, a sam ponownie skołowałem siłę roboczą od interwencyjnych.
Przyjeżdża. Z 40 minutowych spóźnieniem na godzinnej trasie. Na szczęście transport znalazł sobie większy i jeszcze z jakimś kolegą się zjawił. Biorą się więc do roboty, a ja tak jak planowałem siedzę i dyryguję. Wreszcie po 2 tygodniach to nie ja wrócę do domu mokry i brudny. Po dobrych dwóch godzinach lekcyjnych są załadowanie pod dach, a w magazynie jeszcze większa część zalega.
-Będziemy jutro z rana.
-Ok.
Jutrzejszy ranek. Robotnik zjawił się jeden. Drugi zachlał. Trzeci miał przyjść, ale mu się nie chciało. Dzwonię po czwartego. Dzwoniłbym, ale dzwoni koleś od wywózek:
-Ja się spóźnię tak z godzinkę, to już wynieście to mi na zewnątrz.
O ty złamasie, nie wiesz jeszcze z kim tańczysz?
-Pan sobie usiądzie i odsapnie, bez drugiego robił pan nie będzie chyba, że tamci przyjadą.
Mówię robotnikowi. Nie będzie mi fujara dyrygował mną i moimi ludźmi, żebyśmy 90% roboty jeszcze za niego i za frajer odwalili. Siedzimy, czekamy. Koleś spóźnił się 100 minut. Czwarty, którego mieli mi dosłać nie przyszedł. No trudno, zabieram się za dyrygowanie.
Wywalają, wywalają. Choć na razie ściągali lekkie paczuszki z góry, teraz doszli do cięższych pod nimi. I zaczynają.
-Panie, ale to ciężkie, kto to pakował?
-Ja.
-I dał pan radę do przenieść?
-Nie. Używając potęgi umysłu i telekinezy przesunąłem z miejsca na miejsce.
-Tak?
-No jasne. Miało być was kilku, załatwiłem wam jeszcze pomoc. Noście we dwóch czy trzech, a nie kombinujecie.
Noszą, ale męczą się cholernie bo dalej w pojedynkę. Nie powinienem, naprawdę nie powinienem, ale moja wewnętrzna dobroć za mocno mnie przycisnęła, podwinąłem rękawy koszuli, założyłem rękawice i zacząłem im trochę przepakowywać to, żeby ulżyć w głupocie.
-Co to za siłaczy pan tu miał mieć?- zagaił mnie jeden z nich.
-Was. Ale się zawiodłem.
-No nie no, my mieliśmy to tylko wywieźć.
-I właśnie to robicie, a raczej próbujecie.
-Ale to pan miał to zrobić.
-Przygotować i być przy wywozie.
-I pomóc.
No nie zniesę.
-Panie. Jakbyś pan tak intensywnie myślał o wyniesieniu tego, jak o miganiu się od wynoszenia tego, to już byłoby dawno po wszystkim. I koniec filozofowania, bo zaraz mi się skończy dzień dobroci i zrobimy sobie naradę z ludźmi, którzy mają wam zapłacić, czy aby na pewno zasadnym będzie wypłacenie pełnego wynagrodzenia.
Dalej już się nie udzielał, jego szef próbował mnie trochę zagadać i ułagodzić. Nie trzeba było, bo bardziej mnie cieszyło szybsze znikanie sprzętu i całkowicie wystarczało za poprawiacz nastroju. Wreszcie ich pożegnałem i wróciłem do biura. A tam czeka druga część papierologii, jedyne co dobre, że po drodze przebrałem uwalone od sprzętu ciuchy. Teraz kolejne protokoły, inwentarze, pisma. I jeszcze jakoś rozruszać bark, w który coś mi wlazło od czwartego przerzucania tego całego szajsu. No i ból głowy od zmian ciśnienia. I przeziębienie od zimnego magazynu.
A w tym czasie Szef ogląda sobie filmiki na jutubie w swoim biurze. Filmiki o świniach. Już pół godziny słucham tych ciągłych kwików i myślę, że zaraz go zabiję.

czwartek, 3 listopada 2016

Dzień dwieście dwudziesty dziewiąty- wydział dwóch prędkości.

Szef mnie irytuje i wiecie to nie od dziś. Głównie jego zdająca się nie mieć granic głupota, ale także lenistwo, żałosne żarty czy smród. Drażni mnie też jego podejście do czasu. Kojarzycie taki kawał?
-Panie sierżancie, a co to jest czasoprzestrzeń?
-Czasoprzestrzeń, szeregowy, to znaczy, że kopiecie rów od płotu do godz. 13.
To idealnie opisuje Szefa, który nota bene w woju był i jest szeregowym. To chyba był piękny czas dla niego. Mądrzejsi mówili mu co ma robić i jak długo, a on to robił. I do dziś nie potrafi wyjść poza te ramy intelektualne.
Mam potężne wybrakowanie w magazynie. Potężne czyt. ⅔ wartości całości, X00.000 plnów. Ładne parę ton sprzętu musi zostać zapakowane, zwiezione z terenu i przygotowane do wywalenia. Same protokoły przyjęcia-przekazania zajęły mi pół dnia żeby to ogarnąć. Podliczyć co, kto ma i ile. Każdy szajs w 5 kategoriach jakości, każda kategoria inna cena, inna pozycja, mnożenie, dzielenie, dodawanie. No poszło dość sprawnie. Teraz muszę tylko zgarnąć część z mojego magazynu z półek do worków. Jakieś 5k sztuk. Samemu bym się z tym babrał pewnie z 3 dni, ale dorwaliśmy siłę roboczą z robót interwencyjnych. Szef mi ich załatwił na 3 dni. Mówię, że pewnie wyrobię się w góra dwa, ale to nic.
Wyznaczony dzień, 7 rano w magazynie. Plan A przewiduje, że skończę do 12. Plan B, że do 15. Plan C- jutro 10. D już nie ma, przy wdrożeniu C ubiorę mundur od Hugo Boss’a i zjawię się na miejscu wraz ze szpicrutą żeby odpowiednio zmotywować siłę roboczą.
-Panie kierowniku, bo my mamy tu dziś cały dzień przeznaczony i do roboty mamy nie wracać.
-Ja tam nie wiem co macie, co nie macie i niezbyt mnie to interesuje. Jak skończycie to ja was odsyłam, a co wy macie robić dalej, to wasza sprawa.
Większej motywacji nie potrzeba było. Wyrobiliśmy się do 10 wliczając w to półgodzinną przerwę śniadaniową, na którą łaskawie puściłem ich do domów. Trochę po czasie się zestresowałem, czy nie łykną sobie i czy w ogóle wrócą, ale szczęśliwie było to bezpodstawne. Po przerzuceniu koło 4, 5 może 6 ton sprzętu odgwizdałem koniec. Czas operacyjny 3h. W międzyczasie Szef dzwonił do mnie chyba z 5 razy z różnymi pierdołami. M.in., że sprzęt w biurze się popsuł i żebym pamiętał, żeby naprawić jak wrócę. Tym razem więc ja dzwonię.
-Dobra, koniec.
-Ale co, już skończyliście?
-No tak, właśnie to powiedziałem. Koniec. Odsyłam ludzi, sam idę się umyć i do biura.
-Ale miałeś to robić 3 dni.
-Nie. Ja mówiłem, że wyrobię się w jeden, góra dwa.
-No dobra, to siedź tam z nimi do 15.
-Ale po co? Robota zrobiona, mam tu tkwić jeszcze 5h i się patrzeć kolesiom w oczy? Po cholerę?
-No ale lepiej tam siedź.
No trudno. Zgasiłem światła, zamknąłem drzwi i mówię im, że mają wracać do roboty i nikt nie ma ich nigdzie widzieć, gdzie ich być nie powinno. Powiedzieli, że do 15 nie wyjdą z domów, no nie moja sprawa. Bardziej mnie interesowało, czy ciągle mam wszystkie moje tabelki wrzucone w chmurę. Okazało się, że tak i pierwszy raz w życiu popracowałem sobie zdalnie. Nie powiem, miłe uczucie gdy żaden Szef nie wisi nad głową i koleś w słuchawce nie musi się przebijać przez harmider głupawych żarcików i historii o paszy.

czwartek, 27 października 2016

Dzień dwieście dwudziesty ósmy- janusz biznesu.

Problemów z Szefem jest wiele, o tym już wiecie. Czasem są one dość problematyczne- jak potrzeba wytłumaczenia, że nie wolno czegoś robić wbrew prawu bo się nam wydaje, że to jednak jest zgodne z prawem, czasem dość krępujące- gdy słucha się jego pseud-żartów złożonych w 90% z chamstwa i 10% z sucharów, a czasem po prostu zabawne- np. podczas słuchania jak to Szef miesza z gnojem jakiegoś kolesia (oczywiście pod jego nieobecność), że śmierdzi jak cap, podczas gdy sam wali jak świnia.
Problematyczne jest też słuchanie jego wykładów o ekonomii, głównie dlatego, że głupota jaką z siebie wydala może doprowadzić do trwałego uszkodzenia centralnego ośrodka nerwowego. Takiego, że nawet niewidzialna ręka wolnego rynku Was już nie naprawi. 

Lepiej zarabiać 1 zł z 1 zł, niż 1 zł z 1000.

Tutaj nawet Dziad miał pewne wątpliwości co do logiki tego stwierdzenia, choć nie potrafił ich wyartykułować, więc zamiast niego ja powiedziałem, że to bezsensu, bo przecież mając 999 zł kosztów da się z tego jeszcze coś wycisnąć, a ze zł choćby człowiek się zesrał, to nie da rady. Dość znamiennym faktem jest, że Szef lubi się chwalić w ilu to firmach już nie pracował, a jakby się dobrze zastanowić, to wiele z nich zbańczyło dawno temu…
Jak o biznesie, to nie można zapomnieć też o porno. Jeden z najlepszych biznesów. Wyobrażacie sobie, że są ludzie, którym płacą grube hajsy za nic nie robienie?! Recepta jest nawet całkiem prosta- wystarczy, że jesteście ładna laską z kamerką i przyzwoitym netem. “Kolega mówił”, że nawet nie trzeba się za bardzo wyzbywać godności i moralności. Jedna zjarała się na samym początku livestreamu i zasnęła, bo mało ludzi było. Jak się obudziła oglądało ją parę tyś. onanistów, a jej portfel powiększył się o kilkaset dolców. Niby creepy, ale jak sobie pomyślę, że za 2h spania przed kompem można zarobić tyle, co ja w miesiąc…
Dziad też ostatnio coś tam miał styczność z pornografią. Na tyle specyficzną, że nawet mi musiał to tłumaczyć, choć ciągle chyba do końca nie ogarnąłem.

To taka pornografia zakryta. Zdjęcia nago, ale nie nago.

Ja, e… hm. Chyba nie rozumiem mimo wszystko. Ale na szczęście nie rozumienie jest nie tylko moją domeną. Jak porno to i filmy. Moje ulubione pewnie byście zgadli po prostu strzelając. “Mad Max”, “Alien”, “Conan”, “Dredd” (2012), “Willow”, “Władca Pierścieni”, “Your Highness”, “Dobry, Zły i Brzydki”, “Full Metal Jacket”, “Czas Apokalipsy”... Mój gust jest prosty. Przy Dziadzie to wręcz prostacki, czego nie omieszkał mi pośrednio wytknąć.

Nie lubię filmów fantastycznych. Już z nich wyrosłem.

O-kej, no rozumiem. Może śmianie się z wątku wielbłąda w Conanie nie jest zbyt dojrzałe emocjonalnie i może faktycznie Dziad wszedł na poziom wyżej.

Nie lubię też filmów Wajdy. Są za trudne.

Uoooo… jednak nie. Niestety “Sułtanka Kosem” się chyba skończyła i pewnie dlatego z nudów dziad sonduje co mógłby zamiast niej obejrzeć.

czwartek, 20 października 2016

Dzień dwieście dwudziesty siódmy- ojprdl.

Brałem dziś udział w zbiorowym gwałcie na inteligencji. Niezbyt fajna sprawa. Ogółem ciągle dziwię się, czemu po prostu nie wstałem zza biurka i nie wyszedłem. Dawno temu, gdy jeszcze jeździłem zatłoczoną komunikacją miejską doprawioną odorem ludzi zrozumiałem skąd biorą się zamachowcy-samobójcy. Gdy kolejne spocone cielsko deptało mi po stopie i uderzało siatą po piszczelach byłem w stanie psychicznym, w którym gdyby tylko ktoś zaproponował mi założenie kamizelki wypchanej ładunkami wybuchowymi i zardzewiałymi gwoździami obiecując w zamian przerobienie wszystkich wkoło na mielone i 72 dziewice to nie zastanawiałbym się zbyt długo.
Teraz zrozumiałem co innego. Gdy wokół Ciebie odpierdziela się taka ilość chorych akcji, to po czasie przestajesz reagować, nie ma sensu, jutro będzie się w końcu działo to samo. Dlatego też moja czujność pozostała uśpiona i dopiero post factum połączyłem wątki.
Nie wiem jakie wydarzenie zainicjowało to wszystko. Ot po prostu Szefa gdzieś zawołali, coś się stało i okazało się, że musi napisać zarządzenie dotyczące stricte jego działki. Jego, bo u nas w Urzędzie multum ludzi ma jakieś dodatkowe obowiązki dorzucone w ramach oszczędności. A nie jesteśmy malutkim urzędem, mamy trzycyfrową liczbę pracowników. Nie wyobrażam sobie więc, jak to musi wyglądać w tych, które mają dwucyfrową, a takie są…
Wszyscy czytając tego bloga od wielu miesięcy wiecie, że Szef sam z siebie na dwie lewe ręce do roboty i sam tego nie napisze. Wziął więc stażystę, żeby usiadł do jego komputera i to napisał Właściwie przepisał, bo wcześniej znalazłem mu przykłady z innych miejsc. Piszą więc to we dwójkę, ale nagle słyszę, że mnie woła. Nie wiedzą jak wstawić §. Bo Szef ma high-tech w swoim kompie i jako jeden z nielicznych w Urzędzie siedzi na Wordzie 2007. Wow. I problem, bo nie wiedzą gdzie na wstążce wstawia się symbole… Nie to, że mogliby alt21 walnąć, no ale to moja wiedza tajemna, postanowiłem się nią nie dzielić i powiedzieć, gdzie jest zakładka symboli.
Ok, kontynuują pracę. Gdy wreszcie skończyli, Szef wydrukował to dzieło i dał Dziadowi, żeby sprawdził pod względem gramatyczno-ortograficznym. Zaraz też wydrukował drugi raz, żebym ja sprawdził podstawy prawne, bo oczywiście nikt oprócz mnie nie potrafi obsłużyć Lexa mimo, że dałem im ilustrowaną instrukcję logowania. Okazuje się, że zalogować się potrafią, ale dalej użyć wyszukiwarki już nie. Po chwili dowiedziałem się, że w sumie ja też mam jeszcze po wszystkich sprawdzić ortografię.
I wtedy do mnie dotarło. Nad tym zarządzeniem przez ostatnie dwie godziny musiały pracować cztery osoby, z których tylko jedna byłaby w stanie wykonać to zadanie samodzielnie (nie chwaląc się- ja). A całość liczyła 1 stronę A4. Czy ja pracuję w zakładzie pracy chronionej? Pewnie tak biorąc pod uwagę, że Szef miał iść po podpisy Szefa wszystkich Szefów w 2 wykonaniach, ale się zagapił (bo raczej nie zamyślił) i nie zauważył, że ten podpisał tylko jeden egzemplarz. Ponieważ boi się iść poprosić o jeszcze jeden podpis, to robi kopię kolorowym kserem.

A ja tak sobie siedzę i zaczyna mnie głowa boleć. Chyba na deszcz. Nawałnicę głupoty.

czwartek, 13 października 2016

Dzień dwieście dwudziesty szósty- humans are such easy prey.**

Dziś to sam nie wiem, czy notka jest urzędowa, czy nie urzędowa. W teorii z Urzędu, w teorii rozmowa z Dziadem, ale tak jakoś większość nie będzie chyba związana tematycznie. Ciężki problem dorosłych i inteligentnych ludzi- nic nie jest białe albo czarne, wszystko jest w odcieniach szarości i często nie da się poprowadzić jednej, prostej linii. Z równie ważkim problemem zgłosił się ostatnio do mnie Dziad.
-Panie Młody, niech mi pan powie, jak to będzie w tej przyszłości?
Ohohohohoho. No dobrze, nudzi mi się i tak, równie dobrze mogę wypełnić przestrzeń biura czymś innym niż 1001 dobrych rad doboru paszy. Więc mówię mu o terapiach genowych, internecie rzeczy, internecie ludzi, kolonizacji Marsa i Wenus, drukowaniu organów, czwartej rewolucji przemysłowej.
-O, ale to jeszcze długo, nie za naszych żyć.
Hehe, no to czas wjechać z Deep Blue i AlphaGo, uczeniu maszynowym, skryptach, teście Turinga. Mówię, jak maszyny coraz szybciej analizują ogromne zbiory danych i coraz lepiej wyciągają z nich wnioski, a nie tylko suche wyniki, o przyspieszającym rozwoju, miniaturyzacji, wzroście mocy obliczeniowej, asystentach osobistych, nieustannym i coraz szybszym zmierzaniu do osobliwości technologicznej, po której wszystko może stanąć na głowie, a zmiany będą tak szybkie, że nikt nie ma śmiałości nawet fantazjować jak to będzie wyglądało. Że taki postęp jak z telefonami od czasów jego młodości do dziś może następować właściwie każdego roku, a nie przez dziesięciolecia.
-To jak roboty i tak dalej, to gdzie człowiek będzie pracował?
Atakuję więc jego mózg bezwarunkowym dochodem podstawowym, tłumaczę jak w kapitalistycznej Ameryce powstawało prawo, zgodnie z którym mieszkańcy Alaski partycypują w zyskach z wydobycia dóbr naturalnych tego stanu i przekładam na skalę świata i wszechświata. Opowiadam o planach NASA przechwycenia asteroidy i jej eksploatacji, o kopalniach na księżycach, planetach, o zautomatyzowanych fabrykach i transporcie.
-No ale jak roboty będą na nas pracować, to po co im ludzie?
I to mi się podoba. Dla mnie ludzie to biologiczny śmieć, który im szybciej zostanie usunięty tym lepiej. Dlatego zaczynam mu tłumaczyć o interfejsach umysł-maszyna, o funkcjonujących już w społeczeństwie cyborgach i o tym, jak to my coraz bardziej zaczynamy je przypominać tyle, że komputery ciągle nosimy w kieszeniach. Ale ogółem, że ludzkość jako taka jest skazana na zagładę, bo już w tej chwili biologiczna ewolucja nie nadąża za technologiczną rewolucją i przez to wszystko o czym mu dotychczas mówiłem łącznie, a może przede wszystkim z osobliwością technologiczną może wreszcie nadejdzie czas, żeby ruszyć do przodu. Zjednoczyć się z maszynami zamiast stawać do z góry przegranej walki, czy w ogóle pozbyć się fizycznej cielesności. I cytuję z pamięci (dzięki polonistko z licka)- Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy, młodości dodaj mi skrzydła, niech nad martwym wzlecę światem w rajską dziedzinę ułudy (...) dalej, bryło, z posad świata!, nowymi cię pchniemy tory, aż opleśniałej zbywszy się kory, zielone przypomnisz lata*
Na co Dziad po chwili myślenia podsumował:
-Ja tam myślę, że nie po to pan Bóg stworzył ludzi, żeby mieli zniknąć.
I wrócił do czytania na forum Onetu o chorobach.

__________
*- spokojnie, tylko 3 wiersze potrafię cytować z pamięci- “Odę do młodości”, “Króla Olch” i “Namuzowywanie”
**- nuta z tytułu:

czwartek, 6 października 2016

Dzień dwieście dwudziesty piąty- i znów po łatwości.

Coś ostatnio coraz częściej pojawiają się cytaty moich współpracowników, a coraz mniej opisy wydarzeń. Problem jest tej natury, że mam wrażenie, że te ostatnie się powtarzają w kółko o tym samym. A co do mądrości wypowiadanych przez moich złotoustnych kolegów to ciężko, aby ten festiwal się wyczerpał. Ponieważ jestem na głodzie, to będzie dziś odcinek specjalny poświęcony jedzeniu.
Zaczniemy od alkoholu. Ja ogółem jestem dość dziwny- nie lubię wódy i tanich, koncernowych piw. Może nie do tego poziomu nie lubię, co jeden mój kolega, który potrafił narzekać na brak piw kraftowych w ogródku piwnym… No ale gdy mogę, to staram się wybrać albo dobre, czy ciekawe piwo- np. Triple Blond (polecam, jeszcze nikt mi za to nie zapłacił), a gdy potrzebuję czegoś mocniejszego to whiskey- Jack Daniel’s (też jeszcze mi nie płacą, ale jestem otwarty na propozycje). Gdy rozmawialiśmy o tym kiedyś w biurze Szef stwierdził

Nie lubię tanich piw jak Żubr. Wolę Specjala.

No spoko, nie oceniam. Choć stawianie Specjala nad Żubrem, czy w ogóle przywoływanie tych dwóch marek w kontekście piw bardziej ambitnych, a mniej koncernowych to trochę jak pierdnięcie na salonie. No ale jak jest już piwko, to przydałoby się wrzucić coś na ząb. Zaczął Dziad.

Ciecierzyca. Przecież to groch. Ja nie rozumiem, jak można tak oszukiwać klientów, zmienia się nazwę, żeby wcisnąć coś klientom, że niby inne.

Aż sam zwątpiłem, ale szybko zacząłem szukać, no i to nie jest groch. Moja inteligencja jeszcze mnie nie zawiodła i w sumie już chciałem się wciąć i zwrócić uwagę, ale ubiegł mnie Szef.

Tak jest zawsze. Idziesz do restauracji, to oferują ci jakieś risotto. Risotto. Jakby nie mogli po prostu powiedzieć, że ryż, czy potrawka.

W tym momencie zostałem już z otwartymi ustami nie dlatego, że nie zdążyłem nic powiedzieć, ale dlatego, że nie za bardzo wiedziałem co powiedzieć. Już nawet pomijając, że potrawka chyba w ogóle nie musi być z ryżem, bo jeśli pamięć mnie nie myli (a Wiki mówi, że nie) to jest to sam sos. Tym razem zdążyłem powiedzieć parę słów protestu, że to jednak nie jest to samo i nawet stażysta mnie poparł, ale zanim zdążyliśmy się rozmówić, to jeszcze Dziad się zdążył wciąć z powrotem, bo ciągle szukał w necie o tej ciecierzycy.

Potrawy z wysokim indeksem glikemicznym są szkodliwe dla zdrowia. No mówiłem, że duża ilość GMO jest niezdrowa.

BUM. Headshot. W tym momencie postanowiłem, że właściwie nie ma sensu tłumaczyć. Kijem Wisły nie zawrócę, a biorąc pod uwagę, że u nich to już Amazonka niewiedzy, to tym bardziej. Pomyślałem, że po prostu posiedzę sobie i posłucham jakichś mądrości, ale to co usłyszałem po chwili z ust Szefa sprawiło, że musiałem pilnie wyjść do toalety, żeby mu nie strzelić z plaskacza.

Pizza to tylko dodatki, ciasto może być byle jakie.

O nie, o nie...

czwartek, 29 września 2016

Dzień dwieście dwudziesty czwarty- wkręcimy się.

Czasem tak patrzę na Szefa (choć staram się tego unikać), ewentualnie go słucham (no tego uniknąć nie jestem w stanie) i myślę sobie, jak to musi być fajnie być idiotą. Odpierdalasz rzeczy, od których normalnym ludziom przechodzą ciarki i w ogóle się nie przejmujesz. Cały świat jest tak zabawnie prosty, jak był jeszcze zanim się poszło do szkoły.
Np. związki. No dobrze, może ja akurat nie powinienem być Waszym pierwszym wyborem przy ogólnie pojętym wsparciu i dobrej radzie, no chyba, że oczekujecie rad w relacjach damsko-męskich (damsko-damskich, męsko-męskich) zbudowanych na wiedzy z internetu. A wszyscy wiemy, do czego służy internet. Ale i tak moje rady oparte na doświadczeniach tytanów tej dziedziny, takich jak Johnny Sins czy Ruka Kanae będą się Wam wydawały głębokie, gdy tylko posłuchacie Szefa.
Ogółem baby są głupie, to fakt niepodważalny potwierdzony autorytetami Szefa i Dziada. Są głupie bo tkwią w toksycznych związkach. Moje uwagi, że mężczyźni często również, są oczywiście zbywane, bo co nie pasuje do naszej wizji to nie istnieje. Dziad przy tym wszystkim przynajmniej zachowuje jeszcze jakieś resztki zdrowego rozsądku i szacunku do ogółu płci pięknej nie nazywając jej “chujami”.
W ogóle jak babę trzepie facet to nie ma co się wcinać między wódkę, a zakąskę bo raz, że może nam też walnąć, a dwa, że widziały gały co brały. Przynajmniej wg Szefa. Tu nawet Dziad zwątpił i wyciągnął swój rozum z dupy i przez chwilę myśląc całkiem trzeźwo zauważył, że to nie zawsze jest takie łatwe i się da. Szef jednak się nie ugiął i dalej kontynuował, że nawet wtedy łatwo poznać po rodzinie, więc w sumie cała wina to kobiet.
Szczęśliwie te rozważania przerwało przybycie praktykantki z pocztą (nie, nie pomyliłem się- ponieważ stażysta siedzi i się nudzi to Szef wziął jeszcze praktykantkę). Pismo mamy, proste. Tzn. dla mnie proste, więc Wam po prostu to skrócę- jedna ze służb powiatowych prosi o dane teleadresowe odpowiedzialnych za takie tam różne głupoty. Odpowiedź jest prosta- nie należy to do naszych obowiązków. I mówię to całkiem poważnie, bo nie dysponuję taką listą. Dać komu trzeba, niech wydrukują i prześlą.
Tak by to wyglądało, gdybym ja to robił. Tzn. robiłem, ale pod dyktando. Więc wpierw Szef zażyczył sobie wydrukowania podstaw prawnych pisma. I nie konkretnych paragrafów, tylko całych rozporządzeń, które następnie czytał cały dzień. Na jego koniec przyszedł do mnie i oznajmił mi, że to pojebane i czemu w ogóle musimy to robić. Na co ja odpowiedziałem mu, że nie musimy i przyznał mi rację.
Następnego dnia od rana był podjarany. Oczywiście tym pismem, bo taka fucha to w sumie fajna sprawa (rzeczoznawca) i jak Urząd ma wyznaczyć, to może by się sam wkręcił, bo to można i kasę zgarnąć za pracę i jeszcze od ludzi za pozytywne rozpatrzenie (powaga). Trochę skołowany przypomniałem mu, że nie mamy nikogo wyznaczać, tylko podać im spis wyznaczonych jeśli takowi są. “No tak, no tak”. I wyszedł. Wrócił 2h później i od progu stwierdził, że rozmawiał z urzędnikiem X i mówił mu, że też mógłby się wkręcić bo chcą, a ma wykształcenie, ale to pewnie już ktoś po znajomości obstawił. Znów mu przypomniałem, że mamy wysłać listę, a nie wyznaczać. “Ok, ok”.
Po godzinie przyniósł mi odręcznie napisany zarys pisma, żebym przepisał. “Urząd nie wyznaczył i nie widzi potrzeby”. Nie wiem skąd on ma te informacje, ale w czasie gdy pisałem zdążył zadzwonić do szefa służby i podpierdolić innego dyrektora, że pewnie będzie chciał kogoś po znajomości wyznaczyć. Trzymajcie mnie...

czwartek, 15 września 2016

Dzień dwieście dwudziesty trzeci- EZ mode.

Dziś znów idę po łatwości. Lubię taką pogodę, jak jest teraz i strasznie mnie to rozleniwia, a do tego wpływa na moją marzycielską naturę i siedzę z głową w chmurach. Więc cytaty. Tylko Szef. Motyw przewodni? Czystość i potomstwo.
W roboczym kibelku skończył się “szprej” zapachowy. Szef go koniecznie potrzebuje i zużywa jakieś chore ilości. Co IMHO ma niewielki sens, gdyż te zapachy, jak to określa mój znajomy, to jedyne co stwarzają to wrażenie “gówna w lesie”. Nie dość, że nie niwelują zapachów, to dodają chemiczną mgiełkę o zapachu niewiele lepszym. Szefa to nie obchodzi, tak jak dbałość o język, więc przy najbliższej okazji poinstruował sprzątaczkę, że potrzebuje

Zapach do kibla tak mocny, żeby konia zwaliło.

Sezon wakacyjno-urlopowy właśnie mija, a Szef korzystając ze sprzyjającej aury postanowił jak najwięcej czasu spędzać na swojej daczy. Nie dziwi mnie to, umiejscowiona jest ok, przynajmniej jeśli jesteście fanami quasi-dzikiej głuszy, niby w lesie, ale 30-stu sąsiadów. Ja nie jestem, ale doceniam. Trochę z Dziadem zastanawiał nas ten jego pobyt tam, bo niby spoko, ale jeszcze nie wykończone i łazienki nie ma. Oświecił więc nas, że jak sikać to do lasu, a

Myć się to do rzeki. Ale oczywiście bez mydła.

No, spoko. Można i tak. Żyje w dziczy, nikomu przeszkadzało nie będzie. Choć będąc w mieście też nie ma zwyczaju używać choćby antyperspirantów (uwierzcie, poznalibyście). No ale temperatury dość wysokie, to i trochę bardziej o higienę dbać trzeba. Na to jednak nasunął się kolejny problem, bo wodociągi naliczyły dość wysoki rachunek dla całego bloku i rozdzieliła na mieszkańców, w tym Szefa. Więc siedzi i myśli, czy to nie rura gdzieś przecieka, czy może faktycznie większe zużycie wody, bo jak sam mówi sam się częściej myje, a i dzieciak także

Mały też się często myje, teraz prawie codziennie.

Tjaaaa… Trochę szczawiowi współczuję, szczególnie gdy usłyszałem dalej do jakiego stopnia Szef nie ogarnia współczesnej rzeczywistości. Ogółem strasznie wychwala swojego potomka i nie miałbym z tym problemu, bo jak domyślam się każdy rodzić lubi chwalić się dokonaniami dzieci. Doskonale o tym wiem, bo moi nie byli i nie są inni. Tyle, że zazwyczaj ludzie mówią o faktycznych sukcesach, czasami trochę je przerysowują (np. mój ojciec lubił mówić, że jak miałem 6 lat zająłem 3 miejsce na wyścigach rowerowych, przemilczając trochę fakt, że razem startowały 3 osoby w mojej kategorii). Tymczasem Szef mówi rzeczy, po których mi ciężko udawać, że się nie śmieję. Choćby to, że dziewczyny w klasie go notorycznie podrywają i jest rozchwytywany i zagadują go o seksy, np. mówią, że ma

Dziewiczy wąs.

Ahahahahahahahahahahahahaha. Hahahahahahahahahaha. Hahahahaha. Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Szczególnie, że jako posiadacz całkiem bujnej brody doskonale pamiętam naśmiewanie się z dziewiczych wąsów u innych.

czwartek, 8 września 2016

Dzień dwieście dwudziesty drugi- SdKfz.

Dziś wyjdziemy trochę poza mój wydział. Raz, że niewiele się w tej chwili dzieje dwa, że potrzebuję szybkiej notki trochę takiego zapychacza. 
Dobry znajomy z Urzędu miał pewien spory problem. Szefostwo obarczyło go ciężkim zadaniem nadzorowania sprawy postawienia rzeźb w jednym z miejskich parków. Sprawa w teorii prosta, ale… Rzeźby mają być wykonane z brązu przez lokalnych artystów i przedstawiać tańczące nimfy, czyt. gołe laski. Ma to pewien głębszy sens, bo stanąć mają w zbiorniku wodnym którego architektura lekko sugeruje antyk, renesans, takie tam. Z artystą nie było problemu, bo tak się składa, że Urząd na stałe współpracuje z jednym przy wszelkich renowacjach i innych takich. Ma swoją pracownie, swoje narzędzia, ma też umiejętności bo niejedną rzeźbę w życiu wykonał także odlewaną z brązu. Dzwoni więc do niego:
-Słuchaj Piotrek, musimy zrobić rzeźby dziewczyn. Powiedz, ile ci zejdzie takie coś?
-To zależy od tego ile dziennie modelki będą w stanie pozować.
-Jakie modelki?
-No jak jakie, te, które mam rzeźbić.
-To mają być jakieś modelki?
-A co Ty myślałeś, że z pały będę jechał?!
No i się zaczęło. Ogłoszono pierwszy casting na szybcika, na który przyszedł rzeźbiarz, mój kumpel i radny mający oficjalnie sprawować nad tym wszystkim pieczę, a tak po prawdzie się po prostu promować. I nikt więcej.
Ogłoszono więc drugi, tym razem lepszy termin, więcej czasu, dobrze rozreklamowali, całość na sali teatralnej, etc. Tym razem przyszła ta sama trzyosobowa komisja i kilkanaście dziewczyn. Wita się z nimi radny.
-Witam szanowne pytanie, ja jestem radny Taki A Taki z okręgu nr 666 i będę nadzorował ten casting i jego poprawny przebieg. Oczywiście wiedzą panie, że to casting na modelki do rzeźb mających stanąć w parku, a jako, że rzeźbione postacie będą nago to i panie będą musiały się zaprezentować w ten sposób. Oprócz mnie, w komisji oceniającej będzie też pan Piotr artysta. I pan z Urzędu, ale to jeśli panie nie mają nic przeciwko.
Kumpel wściekły, liczył, że bezproblemowo sobie popatrzy, a tu stary dziad z rady mu robi pod górkę. Szczęśliwie dla niego dziewczyny były na tyle przejęte całością, że niewiele myśląc po prostu przytaknęły.
Co prawda zebrali się na sali teatralnej, ale doszli do wniosku, że dziewczyny będą się prezentować w bardziej intymnych warunkach na zapleczu. Po zobaczeniu zaplecza większość od razu zrezygnowała. Swoją miejscówkę urządzili w pozbawionym okien, obdrapanym pomieszczeniu oświetlonym gołą żarówką, na którego środku stał kawałek styropianu wygrzebany z magazynu po remoncie elewacji, a przed nim w półkolu trzy uwalone farbą, niezbyt stabilne krzesła gdzie zasiadała loża szyderców, czy też komisja.
Ale parę zostało. Wchodzi pierwsza w samej bieliźnie. Obraca się na wszystkie strony, ci ją oglądają. Przewodniczący wreszcie mówi, że rzeźba ma być nago więc musi się tak zaprezentować. Ta oczywiście ściągnęła, oni z poważnymi minami pokiwali głowami i podziękowali. Gdy wyszła zaczęło się.
-O TAK!
-Kurwa, nie sądziłem, że to przejdzie!
-Zajebioza, najlepszy dzień ever!
I tańce i wygibasy na stołkach, przybijanie piątek i dopiero wołają kolejną. Długo to nie trwało, bo i dziewczyn było mniej niż chcieliby. Po obejrzeniu ostatniej chwilę się zastanowili i wybrali cztery najlepsze kandydatki, które zaprosili na dalsze rozmowy o szczegółach.
-No, to teraz pan z urzędu powie paniom, ile zapłacimy za to pozowanie.
-Zapłacimy?
No tak, nikt w Urzędzie nie pomyślał, że dziewczyny mogłyby chcieć jakieś pieniądze, bo przecież pokazanie cycków na zapleczu teatru i uwiecznienie ich w brązie powinno być wystarczające. Nastąpił drobny ferment, ale coś tam udało się jeszcze wyszarpać na ten cel, jednak na tyle mało, że jedna z dziewczyn podziękowała za taką współpracę. Co teraz? Robić kolejny casting?
-To ja tą jedną z pały wyrzeźbię.
-Przecież mówiłeś, że nie będziesz?!
-No, a co? Na cycki nie chciałeś popatrzeć?

czwartek, 1 września 2016

Dzień dwieście dwudziesty pierwszy- jak dorośli ludzie.

Czas płynie sobie swoim wolnym rytmem. Po powrocie z urlopu cierpię jak cholera, szczególnie przez potrzebę wczesnego wstawania. Głupota otaczającej mnie rzeczywistości również to powód do cierpień, ale teraz głównie skupiam się na tym przerąbanym budziku. Dla mnie normalnymi godzinami snu jest 3-10. W czasie pracy o 10 jestem już po drugim śniadaniu. A czasami już gdzieś na kawie zbierać najnowsze wiadomości, żeby było o czym na blogasku pisać.
Ze mną tak jest, że jak mi pomożecie, to i ja pomogę wam. Oko za oko, ząb za ząb, czy coś w tym stylu. Jakiś czas temu znajomy z roboty, z którym kiedyś wcześniej pracowałem, miał do napisania dłuższy plan. Śpieszyło mu się, bo chciał zdążyć przed urlopem, a jako że miałem luz, to postanowiłem mu pomóc. Plan napisał sam, tak jak jest to przyjęte- pozlepiał go z różnych planów dlatego formatowanie jako takie w nim nie istniało. 3 dni i miałem gotowe te 80 stron, oczywiście robiąc w ukryciu. Nie pamiętam teraz, czy Wam o tym mówiłem, czy nie, ale dłuższy czas temu miałem spięcie w tym temacie z Szefem, który w jednym ze swoich ataków głupoty stwierdził, że nie będę pomagał przy pisaniu tego planu. Ja odparłem, że i tak mam zamiar. To on stwierdził, że mi zabrania. Zabraniać to on mi może do godziny 15, a jak tak chce sobie pogrywać, to zrobię to w wolnym czasie. Oczywiście, nie miałem zamiaru siedzieć nad tym w domu, ale jeśli ktoś mi czegoś zakazuje, to musi jeszcze umieć ten zakaz wyegzekwować, a w umiejętności Szefa chyba nikt nie pokłada większych nadziei.
Plan był więc gotowy, pora na rundę konsultacji. Nie zgadniecie z kim. Oczywiście, że z Szefem. Tym bardziej mnie dziwiło, że tak bardzo napuszył się na pomoc w robieniu planu, za którego powstanie jesteśmy współodpowiedzialni. Ale ok. Koleś szedł na urlop i postanowił, że zrobi to tak, że da plan do sprawdzenia nam w dzień, który będzie ostatni w robocie. Będziemy mieli ładne parę dni na spokojne obadanie tematu. Sam mu podpowiedziałem, żeby puścił go przez Szefa wszystkich Szefów tak, żeby mój Szef nie mógł się wykręcać.
Oczywiście z góry wiedziałem, jak to się skończy. Awantura o to była wielka, Szef bóldupił pół dnia, aż w końcu udało mi się mu wmówić, że to może i lepiej, bo przynajmniej Szef wszystkich Szefów widzi ile mamy roboty. Udało się i myślałem naiwnie, że sprawa załatwiona. Urlopami się wymieniliśmy, więc dopiero po ponad miesiącu mogłem do kwestii wrócić na kawie u niego i tam też dowiedziałem się, jak wyglądało oddawanie poprawionego planu, który Szef przyniósł osobiście ze słowami:
-Ja sam ci przynoszę, a nie przez Szefa wszystkich Szefów bo nie jestem świnią.
No ok, koleś się nie przejął, patrzy po planie, a na pierwszej stronie dekretacja Szefa wszystkich Szefów do niego. Yhm. No spoko, ale brakuje jednego załącznika. Dzwoni więc do Szefa:
-Nie dawałeś przez Szefa wszystkich Szefów?
-Nie.
-Bo brakuje mi jednego załącznika, może jest w sekretariacie Szefa wszystkich Szefów?
-No może jest.
-To dawałeś przez niego, czy nie?
-Dawałem, jak ty dałeś to ja tak samo!

Zrozumcie idiotę.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dzień dwieście dwudziesty- ahoj przygodo.

Minął rok, więc najwyższa pora o napisaniu kolejnej notki o tym samym. Powrót z urlopu. Tym razem był dla mnie wyjątkowo bolesny. To, że w tym czasie nic nie zrobili, to chyba nawet pisać nie muszę. Tak jak tego, że nie dość, że nie zrobili, to nawet nie uznali za zasadne odkładania różnych spraw na różne kupki. Byłem na to gotowy, stąd już kilka dni wcześniej humor zaczął mi się psuć. Byłem także przygotowany na to, że zaraz jak przyjdę to będę musiał pilnie pomóc z jakimś pismem Dziadowi.
To na co nie byłem gotowy, że muszę “tylko” poprawić mu formatowanie pisma. W cudzysłowie, bo jak te ileś stron A4 spłodzi człowiek nie rozumiejący czym jest tabulatury, to ma się ochotę przepisać wszystko od nowa zamiast poprawiać gotowe. No ale cóż, niech mu będzie. Usiadłem przy jego biurku żeby się już nie bawić w przerzucanie dokumentu, co oczywiście w obie strony i na obu komputerach musiałbym zrobić sam i była to kolejna rzecz, na jaką nie byłem przygotowany. Dziad siłą rzeczy nie używa klawiszy takich jak strzałki, tab, caps lock… A to znaczy, że nie zna ich stanu i się nim nie przejmuje, a od żarcia tego całego gówna, które je nad klawiaturą pierwsze co zrobiłem, to przykleiłem sobie palec do lewej strzałki.
Po krótkiej przerwie technicznej mogłem wrzucić do poprawiania wszystkiego. Marginesy, interlinie, akapity, numeracja, wymieniajcie do woli- wszystko było do poprawy. A do tego wszystkiego Dziad, którego jakiś czas chwaliłem, że powoli zaczyna kumać nagle jakby wszystkiego zapomniał. Dosłownie jak ręką uciął, przed urlopem kumał foldery, pliki, pocztę, teraz nie. Dosłownie 10 minut próbowałem się z nim dogadać o co mu chodzi.
-To od tego pan przeniesie na pulpit.
-To co teraz mamy otwarte tak?
-Tak.
-To gdzie to jest, w którym folderze?
-Nie. To od tego na pulpit, nie to.
-To co mamy otwarte? Na pulpit? Tak?
-No nie, to co jest tutaj (pokazuje na kartkę), bo ma inny tytuł, to na pulpit.
-Czyli to samo co mamy otwarte, tylko przenieść na pulpit i zmienić tytuł?
-No tak.
Poszedł do kibla ja zrobiłem. Wrócił.
-Tu pan ma, na pulpicie, podświetlone. Ok, to zobaczmy czy udało się przenieść wszystko… No nie, nie ma o drugiej strony. Jest inna.
-No ale przeniosłem tamto i zmieniłem tytuł.
-Ale przenieść to na pulpit (stuka palcem w kartki).
-Przepisać?
-Nie! Przenieść, bo ja nie umiem.
-Ale jak przenieść?
-No z poczty.
Jedyny plus, który ostatecznie był i tak z minusem, jest taki, że Szef stwierdził, że w lasach dużo grzybów. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że stwierdził, że urwie się 2h szybciej, żeby na grzyby pojechać, więc ja będę jego alibii i wysłał mnie z pismem na drugi koniec miasta. Oczywiście oficjalnie poszliśmy razem. Nawet się cieszyłem, wolę łazić niż jeszcze choć minutę z Dziadem siedzieć. Pół drogi niestety jest tożsame z drogą Szefa do domu. A ja przez to nie mogłem nadrobić trochę drogi, żeby wziąć z chaty słuchawki, których zapomniałem rano. “Bo nie mogą nas widzieć osobno”.
Witaj praco.


czwartek, 18 sierpnia 2016

N9- moje A2/AD.

Anti-Access/Area Denial to w nomenklaturze wojskowej strategia polegająca na wyłączeniu z użycia przez ewentualnego przeciwnika pewnego obszaru z użyciem kombinacji różnych systemów. To w przenośni taki “bąbel”, w który nie można spokojnie się dostać, bo w jego obszarze strona stosująca A2/AD ma duże możliwości walki elektronicznej, jest nasycona systemami obrony p-lot. itp. Na dużą skalę szczególnie specjalizuje się w tym Rosja i Chiny. Ta pierwsza szczególnie niepokojąco dla nas m.in. w Kaliningradzie i okolicach (a przez okolice rozumiemy pół Polski i krajów bałtyckich), a drudzy szczególnie niepokojąco dla USA w okolicach Morza Wschodniochińskiego i Morza Południowochińskiego.
Z kolei na skalę mikro w A2/AD specjalizuję się ja. Tylko zamiast światowego supermocarstwa, względnie najpotężniejszego sojuszu militarnego jaki kiedykolwiek istniał, moim głównym przeciwnikiem są ludzie. Nie wiem, czy ja jestem tak atrakcyjny jak chińska gospodarka, że wszyscy po prostu marzą o tym, żeby się o mnie ocierać, czy to po prostu taki standard, ale jakoś muszę sobie z tym radzić. Także w pracy, bo i Szef i Dziad również praktykują ocieractwo połączone z wonią czosnku z mordy. Desperate times call for desperate measures.
Najczęściej to przejawia się we wszelkich możliwych kolejkach. Ludzie pchają się do przodu, jakby te 20 cm miało zadecydować o tym, że pani kasjerka ich przyjmie lub nie. Jakby wymóg 20 cm utrzymały wszystkie dziewczyny, to nigdy żadna by ich nie przyjęła… I w kolejce też to nie ma znaczenia, a tak się składa, że strefa komfortu, ta najbliższa dla nas to jakieś 50-70 cm wolnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Minimum. Więc stojąc w kolejce do kasy stosuję prosty trik. Stoję bokiem do kierunku, w którym się ona porusza. Od osoby przede mną zachowuję dystans dzięki własnej kulturze osobistej. Całym ciężarem ciała stoję na nodze od strony właśnie tej osoby, a drugą wysuwam maksymalnie w kierunku drugiej. Dzięki temu gdy jest pozbawiona kultury osobistej to i tak nie stanie bliżej mnie niż moja wyciągnięta noga. NOTORYCZNIE deptają mi po stopie, ale to nic. Przeproszą i się odsuwają, a wraz z nimi zapach niemytego ciała i dotyk lepiej skóry.
Czasem jednak nie da się w sposób prosty uzasadnić stania bokiem do kolejki, bo po żadnej jej stronie nie ma półek ze słodyczami do oglądania. Np. przy wsiadaniu do pociągów czy autobusów. Oczywiście widoczki takie, jak te na Japońskich czy Koreańskich stacjach, gdzie ludzie stają w karnej kolejce zostawiając dodatkowo miejsce dla wysiadających (!!!!!!) możemy w naszych realiach walki o byt na poziomie zwierząt włożyć między bajki 1001 nocy. Ale nie martwcie się, Wasz mentor w kwestiach A2/AD in everyday life ma i na to rozwiązanie. Potrzebujecie tylko plecaka i niestety, dość niekulturalnie założonego na plecach. Im większy/cięższy tym lepszy. Gdy poczujecie na plecach nacisk współkolejkowicza stojącego za Wami, po prostu markujecie, że odwracacie się w jedną stronę gdzie coś was zainteresowało i za chwilę odwracacie się z powrotem. Jedno pieprznięcie plecakiem powinno wymusić na nim cofnięcie się krok wstecz. W razie potrzeby operację można powtarzać.
Jednak zdarzają się i sytuacje, gdzie nie możecie stać bokiem i nie macie plecaka. Np. siedząc w pracy przy biurku gdy Szef czyta coś na Waszym monitorze stojąc tuż za Wami i niebezpiecznie zbliżając się do granicy molestowania. Tutaj można zastosować pochodne poprzednich sposobów z wykorzystaniem krzesła. Wpierw przesuwamy tyłek pod samo oparcie i pochylamy się łokciami na blat odpychając krzesło najdalej jak się da- to wymusi na nim również zwiększenie dystansu. Druga metoda to gwałtowne przesunięcie się fotelem w celu sięgnięcia po coś, tak jak plecak powinno się krzesłem odgonić natręta.

Jak więc widzicie, jest metoda pasywna polegająca na zajęciu przestrzeni życiowej przedmiotem fizycznym uniemożliwiającym obcym wtargnięcie na jej teren oraz metoda aktywna zakładająca, że w dynamicznej akcji stworzy się przynajmniej złudzenie zagrożenia uderzeniem, które ma zmusić naruszającego naszą strefę komfortu do jej opuszczenia. Istnieją również pewne alternatywne metody, jednak wymagają większego poziomu desperacji i mogą pociągać za sobą więcej negatywnych konsekwencji. Możecie np. się spierdzieć albo zesrać (to drugi działa lepiej), czy przestać myć. Udawać pijanego, chorego i planującego w najbliższej perspektywie czasowej zwymiotować. Pamiętajcie- jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Dzień dwieście dziewiętnasty- paradoks internetów.

Internet to takie wspaniałe miejsce, gdzie każdy może się wypowiedzieć i każdy ma dostęp do prawie całej wiedzy ludzkości. Z drugiej strony większość jednak powinna siedzieć cicho bo z tego dostępu w najmniejszym nawet stopniu nie korzysta.
Na pewno macie tak samo. Po jakimkolwiek ważniejszym wydarzeniu, a może nie tyle ważniejszym co bardziej medialnym, na moim njus fidzie w pierwszej kolejności lądują górnolotne komentarze od osób, które z normalnej dyskusji szybko zostałyby wyproszone, bo jednak chcemy zachować jakiś poziom. To też zawsze dokładnie te same osoby, w każdej możliwej sytuacji. Zazwyczaj starzy znajomi ze szkoły, którym z litości dawałem ściągać, żeby zdali do następnej klasy. Sprawa jest dosyć prosta- im mniej wiesz, tym szybciej coś skomentujesz, bo i nad czym tu myśleć? Nie ma też dyskusji, bo przecież przekazali już prawdę objawioną.
Dokładnie takim typem człowieka jest Dziad. Gdy usłyszy news w radiu przy śniadaniu, to po przyjściu do biura już jest gotowy do wyłożenia mi wszystkiego. W momencie, kiedy informacje dopiero zaczynają spływać i być prostowane (znamienne- dziś ważniejsze jest kto pierwszy poda informację, a nie kto poda prawdziwą) to on już prawdopodobnie o sprawie zapomniał. Bo w rzeczywistości on wyrok wydał na długo zanim cokolwiek się wydarzyło. Od dziesięcioleci ma w głowie ułożony obraz, do którego tylko przypasowuje wszystkie informacje.
Od zawsze wie, że lekarze są źli, więc trzeba leczyć się samemu. Najlepiej witaminą C. Więc leków osłonowych nie bierze, przed operacją nie szczepi się przeciwko żółtaczce, a wszystkie zapisane leki sam sprawdza czy są dobre i jak mu się nie podoba to wymienia. Dodajmy, że koleś nie tylko nie ma wykształcenia medycznego, ale choćby wyższego.
Jego ciągłe sprawdzanie giełdy to jest kabaret sam w sobie, bliski jestem kupowania popcornu za każdym razem, gdy się zaczyna. Wielki makler widzi na Onecie nagłówek, że coś tam na świecie się wydarzyło. I już słyszę jego “oho, to rynki w dół”. Sprawdza więc giełdę, a tu zielono. “Dziwne”. I koniec. Empirycznie sprawdził, że nie ma racji więc po prostu zamyka sprawę i przy następnej okazji będzie zgadywał znów. Bo dla niego wszystko działa zero-jedynkowo. Jeśli wydarzyło się coś złego, to rynki będą tracić, jeśli dobrego, to zyskiwać.
Szef pod tym względem jest jeszcze gorszy. Dziadowi można próbować coś tłumaczyć i jeśli wyłoży mu się to w sposób tak dokładny, że nie wymagający żadnego dopowiedzenia lub wysiłku intelektualnego, to on to przyjmie jako obowiązujące. Szef z kolei przeprowadza własną dedukcję, zazwyczaj błędną, ale opierając się na zasadzie “moje jest mojsze” będzie jej bronił do upadłego. Przy czym nie liczcie na merytoryczne argumenty, będzie to raczej w tej kolejności- dyskredytacja/obrażanie adwersarza, podniesienie głosu, krzyki i wyzwiska, próba zmiany tematu.
A z tej całej tragedii jest jedno, co dobre. Gdy Szef zaczyna dyskutować z Dziadem. I się nie zgadzają. Np. wtedy, gdy Dziad wygrzebał gdzieś w internetach informację, że nowy Amerykański myśliwiec wielozadaniowy jest do dupy.
-I tu piszą, że jest gorszy od starych.
-Ale co pan mówi, jest lepszy.
-A skąd pan może wiedzieć?
-Bo ja 30 lat temu w wojsku byłem na obsłudze radarów, a pan to co, jakieś technikum.
-Ale co to ma do rzeczy, 30 lat temu, to 30 lat temu, a teraz to są nowe rzeczy i informacje.
-A MA DO RZECZY I TO DUŻO!
-A co pan teraz na mnie naskakuje?!
-JA NIE NASKAKUJĘ TYLKO TŁUMACZĘ!
-I drze się na mnie od samego rana, to mobbing, no w tym biurze nie da się normalnie pracować!
-BO MNIE PAN DENERWUJE, PIERDOLI JAKIEŚ GŁUPOTY!

Niestety, nie zdążyli dowieźć mi popcornu.

czwartek, 4 sierpnia 2016

N8- tak było.

Chyba w tym kraju nie mógłbym być prominentnym politykiem. Pamiętacie aferę z dziadkiem z Wehrmachtu naszego byłego premiera Tuska? Sprawa, która wskazuje na ogromną głupotę lub starannie skalkulowane kłamstwo. Kurski chyba głupi nie jest (chyba, bo część jego zachowań nie pozwala mi tego stwierdzić z pełnym przekonaniem), więc po prostu jak to politycy mają w zwyczaju przedstawił fakty tak, żeby było w nich trochę prawdy, trochę kłamstwa, ale tak, żeby wyszło na jego. Kurski robiąc to po prostu wykonuje swój zawód zawodowego kła… tzn. polityka. Gorzej jednak świadczy to o wyborcach, którzy to wzięli z połykiem. Bo o ile Jacek grał kłamstwem świadomie na swoją korzyść, o tyle ludzie mu na to pozwolili i uwierzyli.

Cóż. Moi pradziadkowie i ich rodzeństwo służyli w Wehrmachcie. Część z nich została wcielona siłą (czyli tak jak dziadek Tuska), część poszła z własnej woli. Jeden z nich brał udział w okupacji wyspy Jersey (pewnie teraz szukacie w Googlach gdzie ona leży). Inny był 6 czerwca ‘44 na plażach Normandii i żebyście nie mieli wątpliwości- nie musiał na imprezę dopływać. Ale i to jeszcze nic, bo moi pra-pradziadkowie wraz z rodzeństwem walczyli (i ginęli) w okopach frontu zachodniego Wielkiej Wojny (m.in. krew mojej rodziny użyźniła ziemię pod Verdun). Oczywiście, jak już się pewnie domyślacie po stronie Cesarstwa Niemieckiego.
I nie wstydzę się tego, wręcz przeciwnie- jestem dość dumny z historii własnej rodziny, która miała też bardziej polskie momenty- bo krew przelewała nie tylko przeciwko Entancie ale też Bolszewikom w ‘20. Historia jest trudna, jeśli ktoś uważa inaczej to prawdopodobnie jej nie zna i uważa, że “dziadek w Wehrmachcie” świadczy o kimś źle. Pomijając już nawet jaką niby odpowiedzialność za życie dziadków mają ponosić ich wnuki… W tej kwestii szczególnie skomplikowana jest historia pomorza czy śląska. Moi przodkowie mieszkający na północy naszego kraju walczyli w Wehrmachcie bo… byli Niemcami. Moja prababcia do końca życia nie umiała pisać ani czytać po polsku. Mój dziadek będąc dzieckiem nie znał polskiego (potem nawet spolszczył nazwisko). Pod koniec I wojny światowej moje rodzinne miasto w jakichś ponad 90% składało się z ludności, dla której językiem ojczystym był niemiecki. Największy rozwój miasta przypada na środek zaboru. Gdy czyta się o lokalnych przedsiębiorcach, politykach, mieszkańcach, a nawet przestępcach przede wszystkim przewijają się niemieckie nazwiska i to już od średniowiecza. Warto zastanowić się, czy po Wielkiej Wojnie Polska tereny te “odzyskała” czy “podbiła”. Patrząc na statystyki ludności i nagły oraz gwałtowny zwroty w stosunku ludności niemieckojęzycznej do polskojęzycznej przypomina to sytuację z Bliskiego Wschodu, gdzie Palestyńczycy mówią, że to ich ziemie, a Żydzi, że oni byli tu wcześniej.
Przez 150 lat te ziemie należały do Prus. To okres, kiedy te tereny rozwijały się najszybciej, był największy przyrost ludności, rodziło się pojęcie “naród”. Ale właśnie, to zabór bo wcześniej te ziemie były Polskie i zostały siłą odebrane. Ok, ale zanim nastąpił zabór to Polska wyrwała tereny Zakonowi Krzyżackiemu (nota bene- istniejącemu do dziś), czyli de facto niemieckiemu kręgowi kulturowemu. No dobra, ale rycerzy-zakonników sprowadził Konrad Mazowiecki na tereny Polskie. Ale chwila, chwila, przecież przez dużą część średniowiecza Polska z różnym skutkiem próbowała sobie je podporządkować, a wcześniej należały do plemion pomorskich… Nie powinno więc chyba nikogo dziwić, że w 1939 r. było tu ciągle sporo osób, które Wehrmacht witały serdecznym “Willkomen”.
Daleki jestem od nawoływania do jakiegokolwiek rewizjonizmu w kwestii granic. Nie usłyszycie ode mnie, żeby Litwini oddali nam Wilno, a Ukraińcy Lwów. Nie tylko dlatego, że na tej samej zasadzie musielibyśmy Niemcom oddać Stettin czy Breslau, ale głównie dlatego, że po niemal 100 latach to już nie ma podstaw i sensu. Nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności, a “stary porządek” pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy. Przez sto lat minęło 4-5 pokoleń wykształconych i wychowanych w zupełnie innej rzeczywistości.
I właśnie dlatego warto pomyśleć, jak to wyglądało na ziemiach, które po 150 latach zmieniają przynależność państwową.

czwartek, 28 lipca 2016

Dzień dwieście osiemnasty- edukacja.

Jesteście gimbusami? Pewnie w sporej części tak. Ja jestem. Jak to mówią, gimbus wyjdzie z gimbazy, ale gimbaza z gimbusa nigdy. Czy tamta reforma miała sens? Myślę, że nie. Czy nowa reforma będzie miała sens? Pewnie też nie. Gimnazjum było powtórzeniem materiału z podstawówki w nieznacznie rozszerzonym zakresie, a liceum powtórzeniem gimnazjum znów z pewną dozą nowego materiału. 3 razy niemal dokładnie to samo tylko coraz bardziej szczegółowo i tak po prawdzie dopiero studia są jakąś zmianą jakościową. No może jeszcze technikum i zawodówka, bo są już bardziej czy też całkowicie sprofilowane.

Szef ostatnio prowadził wielki spór odnośnie edukacji z jednym z naszych gości, który zaczął od stwierdzenia, że “teraz gimnazjum jest jak średnia, a liceum jak studia”. Spowodowało to w nas wybuch wesołości, a ja wyraziłem to, co napisałem tutaj na samym początku. Za to od razu naskoczył na mnie Szef oburzając się, że skoro tak to po co szedłem do liceum.
-Bo jestem pierwszym rocznikiem gimnazjum i nikt wtedy nie wiedział jak to będzie wyglądało? Bo od początku nie planowałem iść na studia techniczne lub zostać murarzem, tynkarzem czy elektrykiem?
Co może było złą decyzją, szczególnie w kontekście tego, ile zapłaciłem hydraulikowi za 2 dni roboty. No nic, w teorii ten błąd jeszcze mogę naprawić, w przeciwieństwie do mózgu Szefa, ten jest już daleko poza horyzontem zdarzeń czarnej dziury głupoty i nic go nie uratuje. Więc jak już coś mi odfuknął postanowił się przyczepić do syna kolesia, który akurat nas odwiedził. Ten jest na jakiejś wyższej technicznej po skończeniu technikum. Tu oczywiście Szefowi nie pasowało, że ktoś śmiał stwierdzić, że po technikum ma się lepszy start jeśli chodzi o np. rysunek techniczny w stosunku do absolwentów liceum, którym nie wiadomo jakim cudem jest Szef.
-Ja w liceum miałem rysunek techniczny i bez problemu zrobię go lepiej niż tam w politechnice!
Tak, na bank. Też miałem rysunek techniczny w podstawówce i pewnie o takim rysunku myśli. Jakimś rzucie klocka drewna czy innego prostego szajsu z góry, boku i przodu. Mogę się założyć, że gdyby dostał na biurko rysunek jakiejś maszyny, to nie wiedziałby, z której strony jest góra.
A na koniec jeszcze musiał się przyczepić do córki Dziada, ta jest mgr inż. Więc Szef zaczął cisnąć, że to co za inżynier jak gówno potrafi. Nawet koła wymienić nie mogła, a przecież miała na studiach mechanikę, a byle mechanik w warsztacie samochodowym dałby sobie z tym radę.. Dodam dla Waszej świadomości- mechanikę płynów. Coś Was tutaj zastanawia? Niepokoi? Czegoś nie jesteście w stanie pojąć? To jeszcze raz Wam to wyjaśnię. Szef ciśnie po córce Dziada, że ta nie zna się na mechanice samochodowej, a przecież miała na studiach mechanikę płynów.
Szef nie potrafi znieść choćby sugestii, że ktoś po jakiejś innej szkole były w czymś od niego lepszy, więc gdy tylko pojawia się ten temat, nawet jeśli nie odnosi się w jakikolwiek sposób do niego, to czuje nieodpartą potrzebę kłócenia się i udowadniania rzeczy, które sensowne są chyba tylko w jego małej główce.

czwartek, 21 lipca 2016

Dzień dwieście siedemnasty- wywczasy.

Siedzę w biurze, ale czuję się jak na plaży. Szef na urlopie. Dziad na urlopie. Stażysta na urlopie. Sam, samiuteńki siedzę sobie przy biurku. Gdyby nie to, że telefon nie sięga, to najchętniej wziąłbym laptopa i usiadł sobie w ogródkach niedaleko Urzędu i z kawą na świeżym powietrzu sobie spokojnie pracował. W sumie nie widzę jednego powodu, żeby taka forma organizacji pracy w Urzędzie nie była normą. Siedzę tu sam któryś dzień, nie przyszła ani jedna osoba, a telefon dzwonił 5 razy z czego raz po coś konkretnego. Cały czas właściwie klepię tylko pismo za pismem, a i to głównie dlatego, że władza w Polsce jest zorganizowana gorzej niż przeciętny burdel na wsi.
W ciągu ostatnich 2 tygodni dostałem od 3 różnych instytucji państwowych pismo, że potrzebują zebrać informacje ode mnie. Dokładnie te same informacje, ale różniące się drobnymi szczegółami. Takimi w stylu, że jedni chcą mieć podaną wagę sprzętu z opakowaniem, drudzy bez. Irytujące jest to o tyle, że te drobne różnice wymagają ode mnie ponownego kontaktu z tymi samymi ludźmi w tej samej sprawie. I średnio co 4 dni muszę do nich słać nowe pismo z tym samym pytaniem. Po prostu czekam aż zaczną dzwonić, czy mnie przypadkiem nie pojebało i żebym się zdecydował czego w końcu chce.
Problem w tym, że ja nie chcę niczego. Tylko nasza władza sama nie wie co robi i jak, więc działa jak małpa rzucając kupą na wszystkie strony. Więc pytania wychodzą od nich do trzech różnych instytucji, a one wszystkie przysyłają je do mnie, ja odeślę odpowiedź do trzech różnych instytucji, a one wyślą 3 pisma do Warszawy z dokładnie tymi samymi informacjami. Ile czasu, papieru i pieniędzy się na to marnuje?
W tej chwili w ogóle mnie to nie interesuje. Siedzę sobie rozwalony na krześle jak Polska przedwojenna i mieszając łyżeczką w kawie myślę o dupie Maryny. Tak cicho i przyjemnie, cały czas mógłbym tak pracować. Wszystko sobie rozplanowałem tak, że z jednego zadania płynnie przechodzę do drugiego, mam nawet czas sprzątnąć biurko między jednym a drugim i cały dzionek coś tam sobie dłubię wg planu. Nie ma tej chorej gonitwy najlepiej od 7.20 rano, gdzie napieprzam 3 różne sprawy na raz, bo szybko, szybko, trzeba robić, gdy o 9 kończę robotę przerąbany jak dziwka z 60 letnim stażem, że nie mam nawet siły i chęci ogarnąć biurka, a zapas przekleństw skończył mi się pół godziny wcześniej.
I gdy już myślę, że nic mnie nie będzie w stanie wyprowadzić z równowagi odzywa się mój telefon, a z niego wyziera morda Szefa.
-Szybko idź do magazynu! Trzeba wydać 5 sztuk (załóżmy) wiader. Szybko, szybko!
-No dobra, idę.
Nie ukrywając, bo i nie mam przed kim, smutku zamknąłem biuro i ruszyłem w stronę magazynu. Nie minęły 3 minuty jak znowu do mnie dzowni.
-Z tego magazynu wydaj im 5 sztuk wiader, bo im się tam śpieszy.
-E… Wiem, że 5 sztuk wiader, przecież dosłownie przed chwilą o tym rozmawialiśmy.
-No tak, ale myślałem, że może zapomniałeś, a ja już też sam nie wiem co mówię.
Przylazłem na miejsce. Otworzyłem magazyn, wyciągnąłem wiadra, zamknąłem magazyn. Postałem chwilę na słonku. W spotifaju minęło “Long Cold Winter”, “Sharp Dressed Man” i “Black Betty”. Wziąłem więc jedno wiadro, odwróciłem i sobie na nim usiadłem. Po “Let Spirits Ride”, “Come To The Sabbath”, “Holy Diver” i 10 innych utworach podjechał samochód.
-Już tu jesteś? Sam przyjechałem przed czasem i myślałem, że sobie na ciebie poczekam.
-A wiesz, jakoś tak szybko mi się szło bo słyszałem, że się wam śpieszy.
-Haha, śpieszy. Dobre. W sumie myślałem, żeby jutro się zgłosić, ale skoro już miałem chwilę czasu…
-No cóż, w biurze słyszałem, że to pilne.
-Szedłeś z biura? Pytałem Szefa, czy cię zabrać bo też jechałem tu z Urzędu i mówił, że nie.
Nie wiem, czy bardziej chcę, żeby Szef na wakacjach był jak najdłużej, żeby nie widzieć jego parszywej mordy, czy jak najkrócej, żeby móc go udusić.

czwartek, 14 lipca 2016

Dzień dwieście szesnasty- jak bogacą się narody.

To ciekawa kwestia. Zobaczcie takich Niemców. Przegrali nie jedną, a dwie wojny światowe. A mimo to radzą sobie świetnie i to my jeździmy myć dupy ich dziadkom, a nie na odwrót. Gdzie tu sprawiedliwość historyczna? Nad tą kwestią często zastanawiają się Dziad i Szef, nagrodzeni w zeszłym miesiącu honorowymi wzmiankami w Financial Times i Business Insider.
Weźmy takiego Zuckerberga. No jak on mógł zarobić te miliony? Dziad zna odpowiedź- ukradł. Nikt nie może się za swojego życia dorobić milionów, chyba że ukradnie, bez wyjątku. Bańka internetowa, boom na social media i takie pierdy. Nie. Jak ktoś zarobił, to ukradł.
W tym momencie do wyjaśnień dołącza się Szef, który przypomina, że bogacić się trzeba przez pokolenia. I tu właśnie się zaczyna jego ból, że nie można dziedziczyć emerytury. No bo “od razu by wypłacili kilka tysięcy i masz i możesz przepieprzyć, ale już masz więcej”. No tak, faktycznie, bogacenie się.
Jest takie powiedzenie- chytry traci dwa razy. Jako, że powiedzenia są mądrością ludu, to akurat w tej ważnej kwestii jest ich więcej, a wszystkie sprowadzają się do jednego- nie kupuj gówna. Ja staram się tego stosować i dlatego od ponad 6 lat towarzyszą mi moje ulubione spodnie na wszelkie letnie wyjazdy. Przeżyły setki godzin palącego słońca, zacinającego deszczu, przemoczenie słoną, morską wodą, dyganie kamieni i dziś jedyne, co im dolega to wypłowiały kolor. I tak niezauważalnie, bo po całości. Urzędy niestety mądre być nie mogą, zabrania im tego rząd i prawo. Jak chcecie coś kupić, to praktycznie zawsze musi to być najtańsze, a nie najlepsze.
Taką właśnie mamy sytuację w tej chwili, tylko zamiast spodenek za kilkadziesiąt zyko robimy przetarg na kilkanaście baniek. Oczywiście cena jak zawsze podstawą rozstrzygnięcia przetargu i tu niespodzianka, a właściwie jej brak. Wygrała firma, która nawet nie jest firmą tylko konsorcjum firm różniących się od siebie przyrostkami w stylu -BIS. Co jednak mniej typowe urzędnicy tym zajmujący się doszli do wniosku, że to trochę przeginka i mogą wyjść z tego różne kwiatki, więc może lepiej dać drugiemu w kolejce. Problem jednak taki, że sami tego zrobić nie mogą, więc piszą do organu nadrzędnego, właściwego w tej sprawie o zgodę na wybranie mądrzej. Odpowiedź jest negatywna, jak chcieliście wybierać tak macie wybrać i nie ważne, że chcielibyście wybrać jednak lepiej.
Winda w Urzędzie, z najtańszego przetargu, w trakcie mojej pracy tu kilkukrotnie uwięziła kogoś w środku na dobrą godzinę, a nie działa średnio raz na tydzień. Ulicę, remontowaną oczywiście po taniości, trzeba naprawiać co rok. Oznakowanie poziome starło się całkowicie po roku, chyba farbę wodą rozcieńczyli za mocno.
Tak długo, jak będziemy wychodzili z założenia, że lepiej za wszystko płacić kilka razy niż raz, a porządnie, tak nie dorobimy się sensownych pieniędzy. Bo nawet gdy już je zarabiamy i tak je bezrozumnie przeżremy.

czwartek, 7 lipca 2016

Dzień dwieście piętnasty- Szafa.

Szafa na dokumenty to jedna z rzeczy, z których może nie jestem dumny, ale z pewnością zadowolony. To ta niewielka cząstka otaczającej mnie rzeczywistości w robocie, którą udało mi się zmienić, nie bez problemów, a której mimo upływu prawie 5 lat moi współpracownicy ciągle nie ogarniają.
Zacznijmy od tego, jak to wyglądało gdy tu się zjawiłem. W skrócie- fatalnie. W rozwinięciu- zbiór dokumentów składał się z jednego segregatora, do którego było wpięte multum teczek zawieszkowych, każda dla innego działu. Segregator oczywiście ledwo się domykał taki był gruby, teczki wylatywały z niego przy każdym ruchu, a chyba nikt pracujący w biurze nie ma wątpliwości, jakim te zawieszkowe gówna są gównem. Do tego spisy spraw robione na maszynie do pisania. Nie ściemniam Wam, w 2012 roku moi współpracownicy dysponujący w biurze 3 komputerami i 2 drukarkami, w tym jedną kolorową, spisy spraw robili na maszynie do pisania firmy Łucznik.
Od kiedy to zobaczyłem wiedziałem, że to jest do dupy i że można lepiej. Bo wszędzie gdzie byłem wcześniej mieli lepiej. Więc naciskałem na zmiany i wreszcie łaskawie pozwolono mi odwalić całą robotę. Załatwiłem więc 30 nowych, równych segregatorów, na każdy z nich wydrukowałem, wyciąłem i przykleiłem odpowiednie oznakowania, w tym na grzbiecie zgrabny pasek z wszystkimi ważnymi informacjami- nr. działu, klasyfikacja archiwalna, nazwa działu, miejsce na wpisanie ołówkiem dat rocznych dokumentów, jakie się w nim znajdują, wygospodarowałem na nie miejsce w szafie, przygotowałem nowy spis spraw do drukowania i ułożyłem je od najniższego numeru do najwyższego.
Widzicie tu jakiś problem? Wszystkie sprawy w jednym miejscu kulturalnie posegregowane, że przy znajomości numeracji moglibyście je na ślepo wyciągnąć. Skok jakościowy w porównaniu ze wcześniejszym rozwiązaniem najlepiej podsumować stwierdzeniem, że już nikt nie przetnie sobie ręki szukając dokumentów.
Moi współpracownicy problemy widzą. Dziad kategorycznie odmówił dołączenia swoich teczek do całej reszty teczek i nadal ma zamiar (i go realizuje) trzymać je w szafie, w której trzyma swoją kurtkę, grzebień i drugie śniadanie. Bo jest o cały metr bliżej jego biurka i nie ma zamiaru się przemęczać. Spisy spraw także trzyma tam zamiast ze wszystkimi innymi. Jeśli jest w biurze to spoko, sobie szuka jak potrzeba. Gdy jednak jest na urlopie tak jak dziś i trzeba z nich szybko skożystać, to zaczyna się cyrk. Znaleźć klucz do jego szafy, wcześniej znaleźć klucz do jego biurka, a potem znaleźć gdzieś te pieprzone teczki wśród jego prywatnych śmieci.
Szef z kolei z rozwiązania jest zadowolony, ale nie potrafi go używać. Głównie dlatego, że nie rozumie sformułowania (i stojącej za nim idei) “od najniższego numeru do najwyższego”. Notorycznie, od 5 lat, za każdym razem szuka segregatora i za każdym razem, jeśli na raz wyciągnięte jest więcej niż jeden, odkłada go w dowolne miejsce, zazwyczaj źle. Za każdym razem muszę po nim iść poprawić, bo nie rozumie, że one są ułożone wg konkretnego porządku. Wie to, bo ja mu to powiedziałem i co jakiś czas przy okazji poprawiania jego byle jakiego pierdolnięcia ich z powrotem na półkę mu to powtarzam, ale najwyraźniej tego nie rozumie.
I w tym jak w soczewce skupiają się problemy mojego wydziału. Ja coś “wymyślę” (no bo przecież nie wymyśliłem tego, tylko zaadaptowałem) i się napracuję z wprowadzeniem rozwiązania do użytku. Dziad będzie miał na to wyjebane, bo za rok-dwa idzie na emeryturę i dla niego nie liczy się nikt poza nim samym. Szef może i by chciał się wpiąć w nowe rozwiązanie, ale jest na to za głupi i nie rozumie najprostszych zasad działania tego, co zrobiłem. I tak to się żyje u nas w Urzędzie. Byle do pierwszego.