"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 30 czerwca 2016

Dzień dwieście czternasty- najnudniejszy dzień.

Mieliście kiedyś taką sytuację, że myśleliście, że będziecie w czarnej dupie, ale w ostatniej chwili okazało się, że nie jest tak źle tylko po to, żeby ostatecznie wpuścić Was w kompletny kanał? Np. idziecie na imprezę, na której nikogo nie znacie, na której nawet nie chcecie być, ale już jesteście i nikt z Wami się nie bawi, aż wreszcie zagaduje do Was ekstra laska i gdy rozmowa się super klei mówi, że musi lecieć bo jej chłopak już wyszedł z kibla?
Ja się dowiedziałem, że będę siedział w biurze sam z Szefem niemal tydzień wcześniej. Wkurza mnie to niesłychanie, bo ja od zawsze potrafiłem sam sobie zająć czas i ogółem uważam się za bardzo zabawnego i nie nudzę się ze sobą, ale przełożony o tym nie wie. I najwyraźniej wychodzi z założenia, że jak siedzę sam w biurze to strasznie cierpię, więc żeby mi ulżyć przesiaduje 600% czasu więcej ze mną i wtedy dopiero zaczynam cierpieć.
Ale wtedy przyszedł ratunek. Okazało się, że mam w ten sam dzień iść na całodniowe szkolenie. Co prawda 8h siedzenia w ławce średnio mi się już podoba szczególnie, że w przeciwieństwie do czasów szkolnych nie wypada już rysować kolegom z ławki kutasów w zeszytach, no ale lepsze to niż 8h słuchania o świniach. Więc odpowiednio wcześniej nastawiłem się psychicznie, naładowałem telefon na full co by zniósł zwiększoną transmisję LTE, zaopatrzyłem się w wodę i batona zbożowego zamiast śniadania, ubrałem odpowiednie ciuchy i jazda. Wpierw do roboty podpisać niezbędne papierki, a potem… A potem okazało się, że wykładowca złapał jakąś jelitówkę i szkolenie odwołane. Szef stwierdził, że w oczach mam łzy radości, tymczasem siedzę w ciuchach na klimatyzowaną salę w biurze gdzie termometr o 7 rano pokazuje 30 stopni z 1 batonem zbożowym na śniadanie i perspektywą całego dnia słuchania o rozmnażających się świniach. Żył nie podciąłem sobie tylko dlatego, że nóż zostawiłem w drugich spodniach, a w tym ukropie nie chce mi się iść po nożyczki…
Ale przeżyłem. Nie wiem jak, było ciężko, ale piszę dla Was te słowa, więc jakoś się widocznie dało. Kolejne dni również musiałem jakoś przeżyć, ale się dało. Raz, że miałem przygotowane żarcie, dwa miałem odpowiednie ciuchy, a trzy trochę pogoda odpuściła łojenia mi dupska. I gdy już nazajutrz miał być pierwszy dzień normalności, czyli nie sam na sam z Szefem i mogłem nadrobić z pracą. I wtedy dowiedziałem się, że tego dnia ma odbyć się jednak to szkolenie…
No nic, ponownie przygotowałem się w ten sam sposób, tym razem już bez radości w sercu, bo jednak w normalnej sytuacji wolę siedzieć w biurze, niż na nudnym szkoleniu. Na którym dodatkowo okazało się, że nie ma przewidzianego żarcia, więc 8h siedziałem na kawach i batoniku zbożowym. Pod jego koniec już nie kontaktowałem, czy rozmawiamy właśnie o art. 146 lit. c, czy §1 ust. 4 pkt. 6c.
I jedyny plus był taki, że po tym męczącym psychicznie tygodniu miałem zaplanowany najnudniejszy dzień kiedykolwiek. Na całe 8h pracy miałem zaplanowane wysłanie dokładnie 1 pisma. I wierzcie lub nie, ale jeszcze zapisałem sobie to w kalendarzu, żeby nie zapomnieć… Chyba czas na urlop.

piątek, 24 czerwca 2016

Dzień dwieście trzynasty- po najmniejszej linii oporu.

Mam dzień opóźnienia w publikacji, do tego żar leje się z nieba, a ja nie mam żadnego pomysłu na notkę. Co więc zrobię? Sięgnę po kajecik z zapisanymi cytatami. Dziś edycja specjalna, tylko Szef.
Pisząc tą notkę znam już wyniki referendum w UK, więc warto sięgnąć do złotych przemyśleń Szefa o naszych, lokalnych wyborach. Ich wynik mu nie odpowiada (co może niektórych z Was zaskoczyć) i prowadzi głębokie analizy tego stanu rzeczy, prawie jak Dziad giełd (na zasadzie widzi na Onecie news “strzelanina w Orlando” i już komentuje “ooo, to będą spadki”, wchodzi na stronę z wykresami “wzrosty? ale jak to…”- tak, nie potrafi zrozumieć czegoś bardziej skomplikowanego niż przyczyna->skutek). No i tak prowadzi te swoje rozważania jemu tylko znanymi ścieżkami, aż wreszcie wydali z siebie to zatwardzenie intelektualne, na jakie jak widziałem po jego twarzy zbierało mu się od dłuższego czasu:

Demokracja powinna być taka, jak w starożytnym Rzymie, że tylko bogaci rządzili, bo teraz też człowiek sam nie wie czasem co mówi.

W przypadku Szefa nie mam wątpliwości, że nie wie i to nie tylko czasem. Zupełnie tak, jak w czasie rozmowy telefonicznej z wychowawczynią jego pomiota. Temat ogółem go nie dotyczył, ale na niego zszedł. Otóż ma podejrzanie dużo nieobecności, choć wszystkie usprawiedliwione przez ojca. Wygląda to tak, a wiem z pierwszej ręki bo często przy tych rozmowach jestem, że gówniak mówi staremu, że np. boli go brzuch, a ten odpowiada, że nie musi iść do szkoły. I tak średnio kilka razy w miesiącu. Nauczycielka oczywiście węszy gruby wałek, ja węszę gruby wałek, Szef jest za głupi, żeby węszyć gruby wałek i trzymać mordę na kłódkę:

Mój jest taki chorowity, ja też byłem, ale potem zacząłem sobie popijać i mi przeszło.

Ale chyba nie tylko nie wie co mówi, ale też co robi. Mieszka w bloku, od dłuższego już czasu i dłuższy czas jeszcze będzie biorąc pod uwagę tempo prac przy swojej hacjendzie. Pech chciał, że sąsiad z góry grał na fortepianie. Czyli na keyboardzie, a mu to ewidentnie przeszkadzało. No bo jak to tak może być, że ktoś gra jakiegoś Chopina i mu hałasuje? Postanowił więc rozprawić się z pasożytem najlepszą metodą, jaką był w stanie wymyślić. Czyli zaczął na balkonie robić grilla. Smród smażenia syfnego mięsa na Szefowym balkonie za każdym razem docierał do wszystkich, łącznie z natrętem przeszkadzającym swoją muzyką. Ten kiedyś zagadał do niego, żeby nie robił grilla na balkonie, na co usłyszał przytomną odpowiedź:

Wolność Tomku w swoim domku.

Podobno koleś przestał grać, a Szef robić grilla.

czwartek, 16 czerwca 2016

Dzień dwieście dwunasty- ile można?

Że Dziad jest sknerą wiecie, tak jak i ja wiem, już nie od dziś. Skala jego oszczędności bywa szokująca, nie tylko przez świadomość jaki szajs kupuje, ale także, ile w rzeczywistości traci na tym pozornym oszczędzaniu. Jeśli ktoś marnuje godzinę (oczywiście czasu pracy…) na przejrzenie i porównanie wszystkich gazetek reklamowych, jakie rano znalazł na progu mieszkania, tylko po to, żeby kupić ogony 70 gr taniej, to dla mnie to żadna oszczędność. Choć oczywiście Dziada stać na to, bo pracuje w urzędzie…
Ostatnio jednak przeszedł samego siebie. Od rana mi już psioczył na czym świat stoi, więc w końcu rozbudował zainteresowanie Praktykanta na tyle, że zapytał co się stało. Otóż jego żona w pracy, razem z innymi pracownikami, dostała bonus w postaci bonów zakupowych. Pech chciał, że bony te są na zakupy w sklepie w innej miejscowości, dobre 50 km stąd, w mieścinie, w której siedzibę ma ta firma. A Dziad nie ma ani samochodu, ani prawa jazdy, tak samo jak jego żona. Myślicie, że odpuścił te kilkadziesiąt zł? Ohoho, musielibyście go nie znać. Podpiął się do jakiegoś kolesia z firmy żony co jechał tam samochodem i pojechał:
-No i kupowałem już nawet rzeczy, których nie potrzebuję, bo przecież nie może się zmarnować.

Także tego, przejdźmy może do Szefa. Ten ma kolejny problem technologiczny, który moim skromnym zdaniem sprowadza się do problemów z jego głową. Mieliśmy tutaj taką drobną, powiedzmy kryzysową, sytuację. Trzeba było ogarnąć parę rzeczy w kilku miejscach na dość dużym obszarze pomiędzy Bałtykiem i Tatrami. Jeszcze nad głową mi NATOwski AWACS lata i rozprasza (protip- łatwo je poznać, bo latają po okręgu, więc jeśli smuga kondensacyjna za samolotem zatacza ogromny okrąg, to AWACS, a jak leci prosto- pasażerski).
Informacje latają w tę i z powrotem, choć ogółem wszyscy czekają na jedną wiadomość od jednej z instytucji przedstawiającej się trzyliterowym skrótem. Wreszcie przychodzi, szybka notka mailem, bo działać trzeba, a czasu mało, fajrant się zbliża. No i się zaczęło…
-Co to jest za pismo?! Co to w ogóle ma znaczyć?! Mailem przysyłać? Debile, to każdy mógł wysłać, a kto to w ogóle jest Jędrzej?!
To bóldupienie Szefa, że Jędrzej przysłał nam maila. Oczywiście adres nadawcy jest nam doskonale znany, potwierdzony w 3 osobnych pismach, a Jędrzej to koleś, z którym współpracujemy średnio raz w tygodniu, a pytanie Szefa miało w jego założeniu podkreślić jego przemyślenie, że napisać pod treścią “Jędrzej” mógłby każdy. W związku z tym wg niego to co przysłał jest gówno warte i najlepiej, jakbym w tej chwili włożył to w niszczarkę, a już broń boże rejestrował. Bo wiadomo, że pełnowartościowe pismo to:
-Gdyby przysłał pocztą albo choć faksem!
Wiadomość, na którą pi razy drzwi czeka dobra setka instytucji. I potrzebuje jej na wczoraj. Kłócąc się z Szefem raczej starałem się unikać insynuowania mu głupoty, choć pewnie i tak by nie zrozumiał, ale wreszcie postawiłem na swoim- zarejestrowałem pismo i włączyłem je do akt.
Szefowi ogółem tak po prawdzie nie do końca chodziło o formę, a bardziej o adresata. Najbardziej bolało go, że ta informacja przyszła do nas, a nie do Szefa wszystkich Szefów, bo teraz jakby co my będziemy musieli zadziałać, a jak wszyscy wiemy, podejmowanie samodzielnych decyzji to jedna z większych fobii Szefa. A mądry był i kłótliwy do momentu, w którym nie okazało się, że i my musimy ze wspomnianej informacji skorzystać.
Wtedy wsadził sobie ją w zęby i na kolanach pobiegł do Szefa wszystkich Szefów, a po powrocie raczył przytomnie stwierdzić:
-Uf, dobrze, że nam przysłał i zarejestrowaliśmy, bo mielibyśmy przejebane.
Oczywiście o pieprzeniu o faksie już nie pamięta.

czwartek, 9 czerwca 2016

Dzień dwieście jedenasty- słoneczko.

Jeśli myśli mogłyby zabijać, to najlepsi nekromanci, dr Frankenstein i kapłani voodoo nie nadążaliby z ożywianiem Dziada. Szczególnie teraz, gdy pogoda zaczęła dopisywać wszystkim poza tymi, którzy pracują w nieklimatyzowanych pomieszczeniach i na dachach. Czyli m.in. mi i to mieszczę się w obu grupach.
Szczególnie to pierwsze jest dla mnie bolesne. Mam jakieś resztki godności osobistej i nie biorę przykładu z moich kolegów po fachu przychodzących do biura w sandałach, bermudach i koszulkach. W teorii nie istnieje u nas żaden oficjalny dress code, ale ja dość naiwnie tkwię w przekonaniu, że urzędnik jednak powinien coś sobą reprezentować. Szczególnie w miejscu pracy.
Siedzę więc patrząc jak termometr o 7 rano wskazuje w biurze 28 stopni licząc, że moje męki w dniu dzisiejszym ulegną skróceniu dzięki odwodnieniu. Niestety, nie dla psa kiełbasa. Staram się więc jak mogę zmniejszyć własne cierpienia. Pierwsza myśl- wentylator. Zakup jednego zeszłego roku do mieszkania uważam za jeden z najlepszych moich wydatków, a ponieważ roboczy zafundowali mi podatnicy to tym bardziej grzechem byłoby z niego nie skorzystać. Niestety Dziad najwyraźniej jest nałogowym grzesznikiem i wentylatora chodzącego widzieć nie chce. Bo jeszcze nie jest tak ciepło i mu będzie wiało.
Cudem było już to, że zgodził się, żebym otworzył okno koło mojego biurka. Co prawda świeżego powietrza za wiele nie wlatuje, ale co jakiś czas gdy Matka Natura pochyli się nad swoim biednym dzieciem uchylając rąbka dekoltu to jakaś delikatna bryza muśnie moje lico w odcieniu buraka ćwikłowego. Przy okazji dzięki własnemu gapiostwu sprawdziłem jak bardzo słońce nam grzeje zostawiając na parapecie plastikową teczkę, która godzinę później była już częściowo roztopiona.

Wtedy też dowiedziałem się, że moje męki tego dnia dopiero mają się zacząć. Gdy byłem już wystarczająco zmiękczony nie znającą litości ani umiaru naturą doszedł jeszcze czynnik techniczny i ludzki.
Wpierw techniczny pod postacią głupiego, jednostronicowego załącznika do maila. Cóż może być prostsze, niż jego wydrukowanie? Siedzę 20 minutę próbując tego dokonać i na moją listę właśnie dopisałem wzbogacanie uranu. Drukuj. Nie drukuje. Nierozważnie przed ponownym wciśnięciem postanowiłem sprawdzić, czy nie siedzi sobie w kolejce. Start. Po 2 minutach przestał odpowiadać Chrome. Po 3 zmieniła się grafika Start sugerując, że kliknąłem. Po 5 wreszcie otworzyłem Drukarki tylko po to, żeby się dowiedzieć, że pusto. Po 7 minutach udało mi się przywrócić do życia Chrome tylko po to, żeby zdechł ponownie i nie mając już cierpliwości jadę resetem. Pozostałych 13 minut nawet nie chce mi się opisywać, skrócę więc- udało się, nie wiem jak.
Potem Dziad. Sytuacja tragikomiczna. Używamy, a co tam niech będzie kryptoreklama, Lexa. Tzn. używali Dziad i Szef. Długa historia krótko- parę lat temu przechodziliśmy z Lexa na płytkach na online. Mi się podobało (choć ilość spamu na poczcie +10000%), Szefowi i Dziadowi nie (bo nie umieli używać). Nie podobało się też Urzędowi, bo za drogo, więc po krótkim eksperymencie wróciliśmy do poprzedniego rozwiązania (spam został). Dziad i Szef zachwyceni, ja nie. Więc przerzuciłem się na ISAP. I tak sytuacja ta trwała do zeszłego tygodnia, kiedy mieliśmy szkolenie z Lexa. Oczywiście spośród moich współpracowników tylko mnie zastanawiało dlaczego prowadzone jest na wersji online.
Po powrocie do biura z ciekawości sprawdziłem jak z aktualizacjami. Z lekkim zdziwieniem odkryłem, że ostatnia była prawie 2 lata temu… Przeszedłem się więc do informatyków, żeby pogadać o czymś, co sam już się domyśliłem. 2 lata temu wróciliśmy do wersji online, nikt nam nie przekazał, a moje patafiany też się same nie zorientowały. Więc załatwiłem nowy dostęp. I znając ich również przygotowałem piękną, obrazkową instrukcję ze screenshotami, strzałkami i opisami krok po kroku jak się logować.
Od tego czasu słucham narzekań Dziad jakie to do dupy, bo nie umie. Nie umie się nawet zalogować, musiałem przyjść i mu się zalogować. Nawet nie wiem gdzie miał problem, bo od razu jak podszedłem wszystko poszło jak po maśle dokładnie według mojej instrukcji.
I jeszcze to słońce...

czwartek, 2 czerwca 2016

Dzień dwieście dziesiąty- człowiek od czarnej roboty.

Co może być poniżające? Cóż, ja do dziś miałem najwyraźniej dość wysoko ustawioną poprzeczkę w tym temacie.
Wróciłem dziś z mojego mikro urlopu i pierwsze co zobaczyłem na biurku, to jedno z pism, a właściwie jego ksero, które przygotowałem jeszcze przed wypoczynkiem z doczepioną karteczką, że potrzebny jest jeszcze jeden podpis. Nie wiem dlaczego nie ma go jeszcze na nim- siedzi tu poza mną jeszcze 3 ludzi wliczając w to stażystę, więc ktoś mógł to załatwić. Pytam więc Szefa, dlaczego to jeszcze tu leży szczególnie, że dziś ostatni termin.
-No musisz iść po podpis.
Aha. Zapomniałem, że rozmawiam z idiotą.
-Wiem. Pytam, dlaczego go tu jeszcze nie ma?
-Bo musisz go załatwić, musisz przecież wyciągnąć oryginał pisma z wydziału X, nie wiem jak to zrobisz, a potem jakoś załatwić to jeszcze z Szefem wszystkich Szefów. A dziś ostatni termin! Więc idź zaraz z samego rana to rób, bo nie zdążymy.
Specjalnie mu na złość wpierw zrobiłem i wypiłem kawę, przejrzałem Dziennik Ustaw, maila i co ważniejsze wiadomości. Ponieważ cały ten czas nie srał ogniem już czułem, że coś jest na rzeczy.
Poszedłem do wydziału X.
-Cześć, potrzebuję to moje pismo, jeszcze jeden podpis na nim muszę zebrać.
-Spoko, masz.
Poszedłem do Szefa wszystkich Szefów.
-Cześć, jest stary?
-Tak, możesz wejść.
-Dzień dobry, potrzebuję pana podpisu na tym pisemku, takie pierdoły, ale jak już chcą…
-No siema, to masz autograf i miłego dnia.
Po drodze zrobiłem ksero i oddałem oryginał do wydziału X, a bonusową wersję zaniosłem do kolesia, który napisał mi tą kartkę. Coś podejrzanie dobrze mi idzie do tego czasu, więc moje podejrzenia, że coś jest nie tak jeszcze bardziej nabrały na mocy.
-Dzień dobry panie dyrektorze, ksero z podpisem, tak jak pan chciał.
-No dziękuję. A o co twojemu szefowi chodziło?
-Tzn? Bo ja dopiero pierwszy dzień w robocie dziś…
-Zadzwoniłem do niego i powiedziałem o tym podpisie, to się zaczął drzeć, że nie będzie się poniżał.
-Poniżał?
-No właśnie…
-To nie wiem o co chodziło…
W wydziale byłem z powrotem 10 minut później. Choć rozkminianie, o co mogłoby mu chodzić jeszcze trochę mi zajmie. Albo chciał to zrobić i już w wydziale X kazali mu się wynosić, bo nie ma co ukrywać, że go tam nie lubią jak prawie wszędzie. Albo faktycznie uważa, że poprawienie pisma to poniżenie dla jego zaszczytnej, dyrektorskiej pozycji, a o kompleksach na tym punkcie już Wam pisałem.