"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 17 listopada 2016

Dzień dwieście trzydziesty- pół godziny kwiku świni.

Ciężkie tygodnie za mną. Pewnie też przede mną, ale co ma być, a nie jest… Sprawa wygląda tak, że musiałem wywalić trochę sprzętu z mojego magazynu. I wszystkich okolicznych. Razem tego wszystkiego wyszło 10 ton. Ale o tym już wiecie, bo było o tym ostatnio. Nie było o okolicznych, ale to nic ciekawego. Ot sterczenie na zimnicy w oczekiwaniu na łaskawy przyjazd transportu, przeliczenie każdej jednej z setek sztuk i wytłumaczenie dlaczego nie dam im protokołu skoro brakuje im 10% stanu inwentarzowego. Tego, co im nie mówię, że za 40 minut przyjeżdża kolejny transport, gdzie koleś będzie mi się tłumaczył, dlaczego ma 40% stanu za dużo. Jedni i drudzy myślą, że jestem na nich wściekły, podczas gdy ja sobie podśpiewuję bo summa summarum wszystko mi się spina. A, że wszystko spieprzone? Szef się tym wcześniej zajmował, nie spodziewałbym się nic innego.
Jeszcze w połowie tego całego bajzlu dzwoni do mnie koleś, który ma mi to wszystko zabrać i pyta, czy możemy się umówić na odbiór.
-Jasne, kiedy?
-Tak za godzinkę? Podjadę czerwonym Transporterem.
-Nie da się. Tak za tydzień możemy się umówić.
-Nie no, lepiej teraz bo mi akurat po drodze jest.
-Za godzinkę, to ja odbieram 7 transport z 20 zaplanowanych. Nie będziesz mi pan z mojego pieczołowicie rozplanowanego modelu dystrybucji burdelu robił. A przez tydzień proszę sobie znaleźć jakiś bonusowy Transporter, bo tego jest 10 ton.
Mógłbym mu w sumie dać po trochu wozić, ale coś tak po głosie czułem, że będę miał z nim przeboje i skoro płacę to będzie tańczył jak mu zagram. A nie gram, żeby deptał mi po nogach. Spokojnie więc dokończyłem odbiór, upewniłem się, że jest tyle, ile ma być. A przynajmniej nie mniej. Zrobiłem wszystkie protokoły. Każdy kilogram z tych 10 ton przełożyłem osobiście. Przynajmniej dwa razy- raz pojedynczo do liczenia, drugi w pakietach po 20-30 kg do wywozu. Rzygam nimi, mam nadzieję więcej nie mieć z nimi styczności, ale gotowe do wywozu, to usiądę sobie i niech kolesie wezmą to sprzed moich oczu. “Precz z moich oczu, posłucham od razu”.
I akurat dzwoni do mnie po raz drugi.
-To co, będę dziś?
-No może pan być, ale ile was będzie?
-Ja.
-Ja i kto?
-No i pan.
-Ja i pan?
-No.
-Panie, pan się dobrze czujesz? Kto to ma nosić?
-No damy radę.
Nie, nie, nie. Dwa razy to nosiłem. Miałem przygotować do wywozu, jest gotowe do wywozu, teraz niech się martwi. Powiedziałem mu, żeby lepiej sobie jeszcze kogoś zgarnął do roboty, a sam ponownie skołowałem siłę roboczą od interwencyjnych.
Przyjeżdża. Z 40 minutowych spóźnieniem na godzinnej trasie. Na szczęście transport znalazł sobie większy i jeszcze z jakimś kolegą się zjawił. Biorą się więc do roboty, a ja tak jak planowałem siedzę i dyryguję. Wreszcie po 2 tygodniach to nie ja wrócę do domu mokry i brudny. Po dobrych dwóch godzinach lekcyjnych są załadowanie pod dach, a w magazynie jeszcze większa część zalega.
-Będziemy jutro z rana.
-Ok.
Jutrzejszy ranek. Robotnik zjawił się jeden. Drugi zachlał. Trzeci miał przyjść, ale mu się nie chciało. Dzwonię po czwartego. Dzwoniłbym, ale dzwoni koleś od wywózek:
-Ja się spóźnię tak z godzinkę, to już wynieście to mi na zewnątrz.
O ty złamasie, nie wiesz jeszcze z kim tańczysz?
-Pan sobie usiądzie i odsapnie, bez drugiego robił pan nie będzie chyba, że tamci przyjadą.
Mówię robotnikowi. Nie będzie mi fujara dyrygował mną i moimi ludźmi, żebyśmy 90% roboty jeszcze za niego i za frajer odwalili. Siedzimy, czekamy. Koleś spóźnił się 100 minut. Czwarty, którego mieli mi dosłać nie przyszedł. No trudno, zabieram się za dyrygowanie.
Wywalają, wywalają. Choć na razie ściągali lekkie paczuszki z góry, teraz doszli do cięższych pod nimi. I zaczynają.
-Panie, ale to ciężkie, kto to pakował?
-Ja.
-I dał pan radę do przenieść?
-Nie. Używając potęgi umysłu i telekinezy przesunąłem z miejsca na miejsce.
-Tak?
-No jasne. Miało być was kilku, załatwiłem wam jeszcze pomoc. Noście we dwóch czy trzech, a nie kombinujecie.
Noszą, ale męczą się cholernie bo dalej w pojedynkę. Nie powinienem, naprawdę nie powinienem, ale moja wewnętrzna dobroć za mocno mnie przycisnęła, podwinąłem rękawy koszuli, założyłem rękawice i zacząłem im trochę przepakowywać to, żeby ulżyć w głupocie.
-Co to za siłaczy pan tu miał mieć?- zagaił mnie jeden z nich.
-Was. Ale się zawiodłem.
-No nie no, my mieliśmy to tylko wywieźć.
-I właśnie to robicie, a raczej próbujecie.
-Ale to pan miał to zrobić.
-Przygotować i być przy wywozie.
-I pomóc.
No nie zniesę.
-Panie. Jakbyś pan tak intensywnie myślał o wyniesieniu tego, jak o miganiu się od wynoszenia tego, to już byłoby dawno po wszystkim. I koniec filozofowania, bo zaraz mi się skończy dzień dobroci i zrobimy sobie naradę z ludźmi, którzy mają wam zapłacić, czy aby na pewno zasadnym będzie wypłacenie pełnego wynagrodzenia.
Dalej już się nie udzielał, jego szef próbował mnie trochę zagadać i ułagodzić. Nie trzeba było, bo bardziej mnie cieszyło szybsze znikanie sprzętu i całkowicie wystarczało za poprawiacz nastroju. Wreszcie ich pożegnałem i wróciłem do biura. A tam czeka druga część papierologii, jedyne co dobre, że po drodze przebrałem uwalone od sprzętu ciuchy. Teraz kolejne protokoły, inwentarze, pisma. I jeszcze jakoś rozruszać bark, w który coś mi wlazło od czwartego przerzucania tego całego szajsu. No i ból głowy od zmian ciśnienia. I przeziębienie od zimnego magazynu.
A w tym czasie Szef ogląda sobie filmiki na jutubie w swoim biurze. Filmiki o świniach. Już pół godziny słucham tych ciągłych kwików i myślę, że zaraz go zabiję.

czwartek, 3 listopada 2016

Dzień dwieście dwudziesty dziewiąty- wydział dwóch prędkości.

Szef mnie irytuje i wiecie to nie od dziś. Głównie jego zdająca się nie mieć granic głupota, ale także lenistwo, żałosne żarty czy smród. Drażni mnie też jego podejście do czasu. Kojarzycie taki kawał?
-Panie sierżancie, a co to jest czasoprzestrzeń?
-Czasoprzestrzeń, szeregowy, to znaczy, że kopiecie rów od płotu do godz. 13.
To idealnie opisuje Szefa, który nota bene w woju był i jest szeregowym. To chyba był piękny czas dla niego. Mądrzejsi mówili mu co ma robić i jak długo, a on to robił. I do dziś nie potrafi wyjść poza te ramy intelektualne.
Mam potężne wybrakowanie w magazynie. Potężne czyt. ⅔ wartości całości, X00.000 plnów. Ładne parę ton sprzętu musi zostać zapakowane, zwiezione z terenu i przygotowane do wywalenia. Same protokoły przyjęcia-przekazania zajęły mi pół dnia żeby to ogarnąć. Podliczyć co, kto ma i ile. Każdy szajs w 5 kategoriach jakości, każda kategoria inna cena, inna pozycja, mnożenie, dzielenie, dodawanie. No poszło dość sprawnie. Teraz muszę tylko zgarnąć część z mojego magazynu z półek do worków. Jakieś 5k sztuk. Samemu bym się z tym babrał pewnie z 3 dni, ale dorwaliśmy siłę roboczą z robót interwencyjnych. Szef mi ich załatwił na 3 dni. Mówię, że pewnie wyrobię się w góra dwa, ale to nic.
Wyznaczony dzień, 7 rano w magazynie. Plan A przewiduje, że skończę do 12. Plan B, że do 15. Plan C- jutro 10. D już nie ma, przy wdrożeniu C ubiorę mundur od Hugo Boss’a i zjawię się na miejscu wraz ze szpicrutą żeby odpowiednio zmotywować siłę roboczą.
-Panie kierowniku, bo my mamy tu dziś cały dzień przeznaczony i do roboty mamy nie wracać.
-Ja tam nie wiem co macie, co nie macie i niezbyt mnie to interesuje. Jak skończycie to ja was odsyłam, a co wy macie robić dalej, to wasza sprawa.
Większej motywacji nie potrzeba było. Wyrobiliśmy się do 10 wliczając w to półgodzinną przerwę śniadaniową, na którą łaskawie puściłem ich do domów. Trochę po czasie się zestresowałem, czy nie łykną sobie i czy w ogóle wrócą, ale szczęśliwie było to bezpodstawne. Po przerzuceniu koło 4, 5 może 6 ton sprzętu odgwizdałem koniec. Czas operacyjny 3h. W międzyczasie Szef dzwonił do mnie chyba z 5 razy z różnymi pierdołami. M.in., że sprzęt w biurze się popsuł i żebym pamiętał, żeby naprawić jak wrócę. Tym razem więc ja dzwonię.
-Dobra, koniec.
-Ale co, już skończyliście?
-No tak, właśnie to powiedziałem. Koniec. Odsyłam ludzi, sam idę się umyć i do biura.
-Ale miałeś to robić 3 dni.
-Nie. Ja mówiłem, że wyrobię się w jeden, góra dwa.
-No dobra, to siedź tam z nimi do 15.
-Ale po co? Robota zrobiona, mam tu tkwić jeszcze 5h i się patrzeć kolesiom w oczy? Po cholerę?
-No ale lepiej tam siedź.
No trudno. Zgasiłem światła, zamknąłem drzwi i mówię im, że mają wracać do roboty i nikt nie ma ich nigdzie widzieć, gdzie ich być nie powinno. Powiedzieli, że do 15 nie wyjdą z domów, no nie moja sprawa. Bardziej mnie interesowało, czy ciągle mam wszystkie moje tabelki wrzucone w chmurę. Okazało się, że tak i pierwszy raz w życiu popracowałem sobie zdalnie. Nie powiem, miłe uczucie gdy żaden Szef nie wisi nad głową i koleś w słuchawce nie musi się przebijać przez harmider głupawych żarcików i historii o paszy.