"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 22 grudnia 2016

N10- to nie gwiazdka.

Są na tym świecie rzeczy, które się filozofom nie śniły. Np. czarne dziury. Do całkiem niedawna były one rozpatrywane jako fantastyka naukowa. Obiekty, których grawitacja jest tak silna, że po przekroczeniu pewnego punktu w przestrzeni (horyzontu zdarzeń) można uciec tylko przekraczając prędkość światła. A tej przekroczyć nie można. Czyli kaplica. Dla wszystkiego, nawet światła. Potem okazało się, że jednak istnieją i nawet możemy je zobaczyć. A właściwie “zobaczyć” bo jedyne co obserwujemy, to ich oddziaływanie na otoczenie- wiadomo, nic się z nich nie wydostanie. Później odkryliśmy, że to dziwne, że ich nie odkryliśmy wcześniej, bo czarne dziury potrafią być GIGANTYCZNE- tak wielkie, że cały nasz Układ Słoneczny wydaje się mikroskopijny przy nich (S5 0014+81 ma masę 40.000.000.000 mas Słońca [tak, czterdzieści miliardów razy więcej od naszego Słońca] i średnicę… a zobaczcie sami tutaj). Następnie dowiedzieliśmy się, że poza ogromnymi czarnymi dziurami mogłyby istnieć też malutkie czarne dziury, mniejsze od ziarenek piasku. Okazuje się również, że jednak coś się z nich wydostawać powinno. Nazywa się to promieniowaniem Hawkinga (tak, od tego Hawkinga). A w ogóle czysto teoretycznie czarne dziury można sztucznie stworzyć (Kugelblitz) i niektórzy uważają, że to właśnie one, a nie sfera Dysona miałyby być przyszłością ludzkiej energetyki. Odległą przyszłością.
A skoro mogą być czarne dziury, to czemu nie białe dziury? Całkowite przeciwieństwo tych pierwszych- nie “pochłaniające” wszystkiego tylko emitujące z siebie wszystko. Niektórzy uważają, że byłyby to czarne dziury, które jak supernowe zapadły się i eksplodowały. Żadnej jednak dotychczas nie zauważono nigdzie we wszechświecie. Mówi się, że to dlatego, że jest on za młody, ma tylko niecałe 14 mld lat.
Pewnie niewielu z Was wie, że chciałbym mieć porządny teleskop. Taki za ładnych parę tyś. Wiem, to nie jest kwota, której nawet ze swoją wypłatą nie byłbym w stanie przeskoczyć. Ale do tego potrzebowałbym sensownego montażu, a też samochodu żeby to wszystko pomieścić i przewieźć w głęboką dzicz. Albo zbudować tam dom. W teorii wszystko do sfinansowania. Ale jest jeszcze jeden problem- ja wiem, jak wyglądają obiekty głębokiego nieba (galaktyki np.) przez nawet najlepsze amatorskie teleskopy. Podpowiem- niezbyt imponująco (jeśli mi nie wierzycie na słowo, to możecie sami się przekonać tutaj). Kojarzycie te piękne, kolorowe zdjęcia mgławic z wieloma gwiazdami w różnych kolorach i pyle tworzącym fantazyjne kształty? Zapomnijcie. Wszystkie są małymi, białymi plamami. Dosłownie na paru mając dobry wzrok dostrzeżecie wyblakłe kolory. Chcecie lepiej? Musicie dokupić aparat, montaż i pójść w astrofotografię z długim czasem naświetlania. Wtedy- choć też bez przesady i nie bezpośrednio- zobaczycie coś więcej. I tą drogą mam zamiar kroczyć.

Do czego zmierzam- czas jest kluczem. Nie zobaczymy kolorów galaktyki po rzuceniu na nią okiem, potrzebujemy wielu minut naświetlania na stabilnym montażu. Tak jak możecie nie dostrzec nawet gargantuicznych rzeczy, jeśli nie poświęcicie wystarczająco czasu na obserwację. Hawking podobno początkowo też był sceptyczny do teorii czarnych dziur.

A skoro czas jest kluczem, to życzę Wam, żeby ten świąteczny był dla Was wyjątkowo przyjemny. I jak już o czasie, to za tydzień mnie nie będzie, więc też Szczęśliwego Nowego Roku.

czwartek, 15 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty trzeci- spokojnie Andrzeju.

Ostatnio jak wiecie miałem drobne wybrakowanie magazynu. Drobne, znaczy, że wywiało większość sprzętu i pomieszczenia teraz świecą pustkami. W jednym w ogóle zostały tylko regały. Dzwoniłem przed tym na górę zapytać, czy coś tam nam w zamian za to skapnie. Oczywiście. Dzwonię teraz, doprecyzowali- oczywiście, że nie. Tzn. oferują mi na otarcie łez 30 szt. sprzętu w zamian za wybrakowane parę tysięcy szt. Powiedziałem więc, że ja to w sumie mam na tyle w dupie, że specjalnie nawet nie płaczę. Na co oni, że w takim razie gówno dostanę. Nie no, żarcik. Dostanę. 30 szt. To żarcik nie był.
Trochę mnie to jednak boli, bo każdego dnia zza zachodniej granicy docierają do mnie nowinki z normalnych krajów o tym, jak życie wygląda w miejscach, w których słowiańska logika traci przyrostek logika. I tak dowiedziałem się od kolegi z krainy piwem i wurstem płynącej, że w sumie nie rozumie mojego problemu. U nich jak kupuje się jakiś sprzęt, to już w momencie zakupu wiadomo, że on zostanie wybrakowany za 5 lat, 3 miesiące i 17 dni, więc za 5 lat, 3 miesiące i 18 dni będzie nowy. I to nie podlega jakiejkolwiek dyskusji, bo dla wszystkich osób decyzyjnych jest to rzecz oczywista i już w tym momencie jest zabezpieczony punkt w budżecie na za 5 lat. Wyobrażacie to sobie u nas? Ja tak, ale tymi samymi ośrodkami w mózgu, którymi wizualizuję seks ze Scarlett Johansson.
Szef takiego problemu nie ma, bo i nie wie kim jest Johansson, i nie wie co się dzieje na zachód od linii Odry. No, bardzo odważnym twierdzeniem byłoby też powiedzieć, że jakieś ośrodki w mózgu u niego przejawiają oznaki aktywności. Może poza tymi odpowiedzialnymi za czynności fizjologiczne, w tym wydalanie nieprzemyślanego rozwolnienia werbalnego.
Ostatnio we dwóch z jednym facetem próbowaliśmy mu wytłumaczyć różnicę między “i” i “albo”. Wszystko zaczęło się dość niewinnie.
-Będę na otwarciu ja, albo Roman i Andrzej.
-Czyli Andrzej będzie na pewno? -dopytał Szef.
-Nie. Będę ja, albo Roman i Andrzej.
-Będziesz ty i Andrzej albo Roman i Andrzej, tak?
I tak pół godziny. A żeby było śmieszniej, to nie zrozumiał.
-I otwierając wszystko się wtedy podpisze.
-Ty i Andrzej?
-Nie. Ja, albo Roman i Andrzej.
-Czyli Andrzej będzie?
-Słuchaj, może tak…
I kolejne pół godziny tłumaczenia teraz na przykładach. Już nawet nie po to, żeby zrozumiał, ale żeby przeciążyć jego synapsy i odejść od tematu Andrzeja. Kompletnie w tamtej chwili nieistotnego zresztą. Bo Andrzej to takie piąte koło u wozu w organizacji, z którą będziemy na otwarciu. Można by wręcz powiedzieć, że przejęty wraz z resztą majątku i wszystkim trochę go żal, a mimo, że praktycznie kompletnie nieprzydatny, to pozostawili go na mało wymagającym stanowisku. On zresztą sam już wie, że trochę nie ogarnia i jego funkcja jest bardziej honorowa, bo z niczym poważnym nie da sobie rady. Nie ma wiedza poszła do przodu, umiejętności zardzewiały i takie tam. Ale nawet on po wyjściu od nas mnie zapytał:
-Ten koleś serio jest tu dyrektorem?

czwartek, 8 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty drugi- jak to się robi.

Są rzeczy tak proste, że ciężko sobie nawet wyobrazić, że można by je zepsuć. To tak średnio 90% tego co robię w robocie. Po prostu patrzę na to i się nawet nie przejmuję. Zresztą praca dużej części urzędników wygląda tak samo. O czym zresztą już wiecie- kopiuj-wklej. Masz jeden wzór decyzji na tak, drugi na nie i żonglujesz nimi. Wystarczy właściwie nie być idiotą. Ale co do niektórych to i tak zawyżone wymagania.
Np. Szefa. Jego ostatnie zadanie, które prawie wykonał sam, było w teorii nie do popsucia. Ograniczyło się do tego, żeby zebrał informacje od wszystkich zainteresowanych, wpisał je w tabelę i przedstawił do zatwierdzenia. Jak byście to zrobili? Pewnie tak jak ja- przygotowalibyście pismo do wszystkich zainteresowanych, że mają się ustosunkować pisemnie w określonym terminie. Oni mają czas na przemyślenie i nakreślenie tego w sposób sensowny, a ja mam podkładkę pod robotę i wszyscy są zadowoleni.
Tymczasem Szef przede wszystkim wyszedł z założenia, że jak to dla Szefa wszystkich Szefów to musi to zrobić szybko. Bardzo szybko. Natychmiast. Rzucić całą robotę, która leży rozgrzebana, wygonić kolesia, który przyszedł rozmawiać o problemie z fakturą na 30k i zabrać się za to. Wziął kartkę i długopis i ruszył w podróż, na szybko dorywając kogo się dało i spisywał. Część go pogoniła, bo nie miała w danej chwili czasu, więc odnotował, że mają brak uwag. Potem szybko wstawił to w starą tabelkę (moimi rękoma) i kilkanaście razy sprawdził (oczami stażysty). Po kilku poprawkach stwierdził, że jest gotowe do wysłania. Ale wtedy zadzwonił jeden z tych, co wcześniej go pogoniło, że miałby uwagi i Szef stwierdził, żeby wtedy doniósł do 8 rano dnia kolejnego. A tymczasem ja miałem wysłać to już siecią do kobiety, do której to miało trafić. O godz. 14.58. Ale tuż przed tym, jak wysłałem znalazł jeszcze jakiś drobny błąd i cała operacja musiała poczekać do jutra.
Rano od samego świtu biega z potężnym rozwolnieniem, że jeszcze tego nie przekazaliśmy. Przecież minęło już 19h od kiedy zadanie zostało mu zlecone i jeszcze chwila, a będzie musiał biec nałożyć kolejną warstwę śliny w dupy przełożonych. Punkt 8 wystrzelił, żeby czym prędzej na kolanach z papierami w zębach to posłusznie dostarczyć, że niby tak szybko i sprawnie działamy.
8.17 przyszedł koleś przynieść uwagi, miał do 8, ale coś nie zdążył. Oczywiście potężna awantura, że czemu Szef nie zaczekał choć trochę. Dwie godziny później kolejna awantura, bo uwag spływa coraz więcej. Do południa to już telefony prawie się urywają, połowa wściekła, bo Szef w przypływie swojego szaleństwa pytał kogo dorwał ad hoc i odpowiedź jednej osoby z powiedzmy piętnastoosobowego wydziału uznawał jako wystarczającą. Teraz ludzie pytają czemu nie zostali ujęci? Szef na wszystko odpowiada, że czas na to był wczoraj między 12, a 15. Część już oficjalnie protestuje, bo wynikiem zebrania informacji były pewne “drobne” korekty w np. zakresach obowiązków. I chyba Was nie dziwi, że ludzie się wkurzają gdy dokładają pracy bez konsultacji i twierdząc, że nie mieli uwag.
Całość trzeba oczywiście zrobić od nowa, Szef wszystkich Szefów zamiast być wdzięcznym, że szybko zrobione, jest zirytowany, że zrobione do dupy, a Szef nie może zrozumieć, dlaczego reszta pracowników Urzędu tak bardzo psuje mu pracę.

czwartek, 1 grudnia 2016

Dzień dwieście trzydziesty pierwszy- jak Szef podłożył się sam.

Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Ja o tym wiedziałem, Wy o tym wiedzieliście, każdy o tym wiedział. Na naszym terenie odwalała się głupia akcja, nie ważne co. Grunt, że całkowicie nie związane z zadaniami mojego wydziału. I się zaczęło…

Akt I - ślepe posłuszeństwo.
Szef boi się swoich przełożonych i jest im wiernopoddańczo oddany. Nie dyskutuje z ich rozkazami niezależnie jak oderwane od rzeczywistości by były. I na tej fali strachu o własną dupę nie polemizował i tym razem, gdy kazali mu iść robić rzeczy, które nie leżą w jego zakresie obowiązków i na których w najmniejszym stopniu się nie zna. Ale żeby powiedzieć “nie” trzeba by spojrzeć Szefowi wszystkich Szefów w oczy, a to znaczy, że musiałby oderwać się od lizania dupy.

Akt II - pozostawanie niewidzialnym.
Jak mu kazali, tak zrobił. Ale swoją starą zasadą, którą kieruje się przez większą część życia starał się ukrywać i nie rzucać nikomu w oczy w trakcie. Jest to o tyle problematyczne, że towarzyszyło dość nerwowym negocjacjom, które ostatecznie zakończyły się w atmosferze skandalu i wzajemnych wyzwisk.

Akt III - jak lizać dupę, to każdemu.
Pech chciał, choć było to do przewidzenia, że na miejscu była też prasa, która od razu podchwyciła temat. Skoro już gówno wpadło w wentylator, na 2 dni przed posiedzeniem rady, to nikogo też nie zdziwiło, że będzie to główny temat wałkowany przez opozycyjnych radnych. W końcu nie codziennie ludzie mają okazję do wyzywania się od chujów i kurew pod biernym okiem przedstawiciela Urzędu. Szef oczywiście został wezwany na “przesłuchanie”, a jego natura gówna nakazała mu za wszelką cenę trzymać się na powierzchni. Najłatwiejszą drogą ku temu jest więc smarowanie jednym i drugim po równo. Prawda i godność nie mają tu zastosowania.

Akt IV - rozładowanie napięcia.
Szef niezależnie czy się na kogoś drzeć może, czy też nie, każdą sytuację konfliktową będzie na koniec starał się rozwiązać żartem. Tylko, że jak wiecie, jego żarty są jakie są. Słabe. Chamskie. Nieprzemyślane. Jak więc najlepiej skwitować napiętą sytuację agresywnego starcia z opozycją? Żartami o ZOMO.

Akt V - problemy.
Te dotychczasowe 4 akty zawsze powtarzają się w każdej możliwej sytuacji. To jest jego typowy modus operandi, który zawsze kończył się tak samo. Wszyscy z niesmakiem pokręcili głowami i puszczali to mimo uszu.
Nie tym razem. Długo to trwało, ale wreszcie trafił w miejsce, gdzie każde słowo ma swoją wagę, słuchacze będą drążyć do samego dna i nie można ich olać jak podwładnych czy klientów Urzędu. Czyli pierwszy raz w historii swojego szefowania musiał zrobić to, co inni na jego stanowiskach robią regularnie. I całkowicie się zbłaźnił. Na własne życzenie. Gdy ludzie usłyszeli, że strony dobrze się dogadywały, podczas gdy po necie hulają filmy ze spotkania z krzykami “wy chuje”, gdy usłyszeli, że wszystkiego pilnował, podczas gdy nie był w stanie powiedzieć z kim rozmawiał, gdy usłyszeli, że jedną ze stron (oczywiście chroniąc dupę nie wskazał którą) porównywał do prowokacji ZOMO, to nie zostawili na nim suchej nitki. A ponieważ media nadając temat dalej go monitorują, to i nie odmówiły sobie soczystej przyjemności przywołania tych cytatów z publicznego wystąpienia w czasie obrad rady.

Epilog.
Jeśli myślicie, że w związku z tym coś się tutaj zmieni, to znaczy, że nieuważnie czytacie mojego blogaska. Raczej kompletnie nic się nie stanie, poza śmieszkowaniem z Szefa. Choć ten chce już kręcić kolejną gównoburzę tym razem przeciw dyrektorowi, który go w to wkręcił, bo do jego obowiązków to oficjalnie należy. Problem jest w tym, że idzie jak Titanic na spotkanie z górą lodową. Ten dał radę go w to wkręcić nie bez powodu. Tak jak nie bez powodu jest najlepiej zarabiającym dyrektorem w Urzędzie.