"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 15 listopada 2018

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty drugi- co tu się dzieje, to ja nawet nie...

Nowy Dziad odchodzi. O tym już wiecie, choć nie mieliście okazji za bardzo go poznać. Głównie dlatego, że niczego głupiego nie odwalał, żadnych rewelacji, nuda. Będzie więc jedno wolne miejsce w moim wydziale, za jakiś czas pewnie dwa. Na razie jest miejsce Nowego Dziada, które zajął po Dziadzie i szukamy Nowszego Dziada. Kandydatka jedna już jest, o czym też wiecie. Nawet zaczęła do nas przychodzić się doszkalać. No nie powiem, żebym był wielkim optymistą w tym zakresie. Plotki się potwierdzają i dziewczyna nie jest najbardziej lotną osobą, jaką znam. Co gorzej jest też całkowicie niezainteresowana tym stanowiskiem, chyba chodzi o to, że musi tutaj przeczekać, co oczywiście nie rokuje najlepiej. Jedyne plusy to to, że jest miła ogólnie.
Nie dziwię się jej, moim zdaniem to bardzo nieatrakcyjne stanowisko. Lepiej na kasie w dyskoncie zarobi. Tak 2-3x lepiej. Fakt, że będzie miała więcej pracy, no ale i tak. Na jej miejscu zainteresowałbym się też pewnymi stronami internetowymi zaczynającymi się od “chat-” lub “myfree-”. Choć tam żeby zarobić musiałaby mieć pomysł, a jak już ustaliliśmy pomysłowość nie jest jej najmocniejszą stroną.
W związku z tym nie spodziewałem się, żeby były jakieś zasadnicze problemy w najbliższym czasie z nią przechodzącą na to stanowisko. A jednak. Siedziałem sobie kiedyś sam i przychodzi kobieta. Ma ok 45 lat, dobrze wiem, bo ją znam. Pisałem chyba Wam o niej kiedyś, chciała żebym jej pisał magisterkę. Teraz od razu domyśliłem się, że przyłazi po pracę, szczególnie że pyta o Szefa, którego akurat nie ma.
Niesamowicie ujemnie wpływa ona na moje nerwy, ciągle narzeka, ale po narzekaniu zawsze dodaje, że świat jest piękny, tak jakby koniecznie chciała robić z siebie ofiarę, ale z drugiej strony gdy już to powie, to dociera do niej, że jest źle odbierana i na szybko, na byle jak, niczym organizacja 100-lecia niepodległości Polski, stara się to poprawić. I w ogóle raczej jej monolog, bo starałem się nie brać w nim udziału poza mniej lub bardziej usilnymi próbami wyproszenia jej, nie był zbyt lotny.
-Ja nie jestem rasistką, ale…
Jprdl, kobieto. Jak jesteś rasistką, to powiedz, że jesteś, a nie starasz się bezsensownie wybielać.
-Wie pani co, ja nie jestem rasistą bez żadnego ale. Ja po prostu wszystkich nienawidzę tak samo, biały, czarny, gej, hetero.
Ten potężny error, który wyskoczył jej w mózgu było widać aż w oczach, żałuję, że nie jestem w stanie nijak tego opisać lub pokazać.
-Nie no, na pewno pan tak wszystkich nie lubi.
-A jednak, ludzkość to biologiczny śmieć nadający się tylko do użyźniania pól śmierci w Kambodży.
Teraz to już nie jest error. Teraz to już hard reset, dokładnie to chciałem uzyskać licząc, że po zbootowaniu systemu pożegna się i wyjdzie. Byłoby optymalnie, niestety nie było. Fakt, porzuciła aktualny temat, ale przeniosła się na niewiele lepszy.
-A bo wie pan, dobrych mężczyzn już nie ma.
-Nie ma.
-A przynajmniej wolnych.
-Nie ma.
-Nie no, jeszcze jacyś pewnie są.
-Nie ma. Cała ludzkość dąży do regresu i zapadnięcie się w egzystencjonalną pustkę. Nie ma ratunku poza termonuklearnym holocaustem.
-To może ja przyjdę jak będzie Szef.
-Bardzo dobrze.
Jak ja bardzo bym chciał, żeby można było po prostu powiedzieć wypierdalaj, zamiast kombinować jak się kogoś pozbyć z biura. I to nie myślę o interesantach, tylko takich trujących mi dupę po nic ludziach, których ostatnimi czasy mam wyjątkowo dużo.
Jakiś czas temu pisałem Wam też o jednym facecie, który też chciałby się tu dostać. Tej kopii Szefa. Jako, że dziewczyna z poprzedniej notki tak jak pisałem, ma wyjątkowo mocne plecy, liczyłem że i ten temat jest już przeszłością. Tymczasem ledwo zdążyłem się w poniedziałek usadowić na krześle, gdy ten wchodzi jak do siebie, ściąga kurtkę i siada przy stole dla interesantów, jedynym wolnym miejscu jakie mamy żeby usiąść. To było tak irracjonalne, oderwane od rzeczywistości, nierealne i bezsensowne, że po prostu olałem to wydarzenie i kontynuowałem picie kawy całkowicie je pomijając.
Dopiero Szef, który jak zwykle spóźniony wszedł do biura zareagował.
-A co Ty tu robisz?
-Pracuję.
-Jak pracujesz?
-Na stażu.
Długa historia krótko- koleś jakoś załatwił sobie staż, o którym praktycznie kompletnie nikt w Urzędzie nie wiedział i posiedzi tak ładne parę tygodni. Właściwie do momentu, w którym Nowy Dziad zniknie z wydziału.
I teraz razem z Nowym Dziadem patrzymy na siebie ciągle nie rozumiejąc o co kaman. Koleś miał być wycięty, ale jego fizyczna forma obok nas niezbicie dowodzi, że jednak nie jest. Dziewczyna miała być i oficjalnie nic się nie zmieniło. Ale w tej sytuacji nie ma chęci przychodzić do nas przygotowywać się do przejęcia obowiązków. My nie wiemy kogo właściwie teraz mamy uczyć i czego. Czy ją, bo ona zostanie, a przynajmniej na jakiś czas zostanie. Czy jego, bo może jednak on zostanie. Ale jej nie ma, a on raczej szanse ma nikłe. Choć jego obecność wskazuje, że jednak mimo, że nikłe to jednak jakieś są. A jakby wszystkiego było mało, to Szef stwierdził, że on się nie będzie interesował. Rozumiecie? Tak bardzo boi się komukolwiek narazić (no bo ktoś o tym stażu zadecydował), że nie ma zamiaru się interesować tym, że wydział którego jest dyrektorem za kilka tygodni straci prawie połowę mocy przerobowych i nie całkowicie nie będzie możliwości ich czymkolwiek zastąpić.
Więc sytuacja wygląda tak, że laska siedzi w swoim dotychczasowym biurze obrażona z rękami założonymi, siłą rzeczy, pod klatą, koleś siedzi i się śmieje, bo udało mu się jakoś załapać na ten cały staż, Nowy Dziad siedzi i się śmieje, bo w momencie gdy szambo wybije go już tu nie będzie, ja siedzę i się śmieję, bo mimo że jeszcze odpryskami tego szamba dostanę, to liczę, że już w nieznacznym stopniu, Szef siedzi i się śmieje, bo jest idiotą.

czwartek, 25 października 2018

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty pierwszy- wOOw.

Dłuższy czas nie nadawałem, a to dlatego że dzieje się sporo w robocie i niekoniecznie pozytywnych rzeczy. Np. wybory, nieroztropnie się zgłosiłem do obsługi komisji- miało być szybko, łatwo i przyjemnie, nie było szybko, nie było łatwo i nie było przyjemnie. Ale za to jaki długi dzień się ma, gdy wstaje człowiek o 2 w nocy.
Ale to mało istotne. Wybory bez niespodzianek. Za to u mnie w robocie… No cóż. Nowy Dziad się zwalnia. Nie bezpośrednio przez Szefa, ale dzięki niemu nie będzie tęsknił. Szkoda- mało o nim pisałem, bo nie wpisywał się w mój prześmiewczy, kpiący i szkalujący blog. Po prostu robił robotę i nie jest idiotą. Mówisz co ma zrobić i robi, nawet sam sobie w ustawie doczyta zamiast pytać o wszystko. To tak bardzo… normalne, a z drugiej tak całkowicie obce i nienormalne w Urzędowej rzeczywistości.
No i zaczęła się karuzela tego, kto na jego miejsce. Pisałem jakiś czas temu o jednym kandydacie. O nim przycichło, wygryzł go inny, właściwie inna. Skąd się wzięła nawet pisać mi się nie chce, bo jest idealne kopiuj-wklej z historii poprzedniego kandydata. Występują jednak zasadnicze różnice między nimi. Kopia mojego Szefa jest niewiele od niego młodsza i poznałem go już wcześniej jak był na praktykach w moim Wydziale jak robił studia. Ona to z kolei całkowite jego przeciwieństwo- młoda laska, przez którą dzisiejszy tytuł zapisałem w taki, a nie inny sposób.
Początkowo byłem nawet zadowolony. Jest młoda, to kompa i net ogarnie, a to 50% sukcesu. Może nie ma skończonych studiów, ale ja w dwa lata po maturze też ich nie miałem. Do tego dobrze się z nią gada, parę razy byliśmy na jakimś piwie czy kręglach Urzędowych. Mały minusik, że siedząc vis-a-vis musiałbym przeciwstawić swoją siłę woli sile grawitacji dwóch masywnych obiektów.
Tak było początkowo. Potem zaczęły spływać do mnie różne mniej niż bardziej pochlebne informacje. A to kiedyś gadaliśmy o czymś w robocie i powiedziałem, żeby poszukała rozwiązania problemu w BIP-ie, na czym sromotnie poległa nawet po tym, gdy już wskazałem jej dokument, w którym ma szukać. Kiedy indziej na piwie siedzieliśmy bliżej siebie niż dalej i miałem okazję parę godzin posłuchać jej wywodów. Pewnego czasu trafiła na spotkanie, na którym cisnęliśmy w RPG i miała spore problemy z dodawaniem modyfikatorów do wyników rzutu…
Nowy Dziad zawsze gdy wracał temat patrzył na mnie i tajemniczo się uśmiechał. Nigdy nie pytałem o powody, wyszedłem z założenia, że dokładnie wiem, o które dwa powody mu chodzi. Okazuje się, że jest jeszcze trzeci, o którym nie wiedziałem (nie, nie ma siusiaka). Choć słyszałem jakieś plotki tu i tam. Podchodziłem do tego jednak z dużą rezerwą. Młoda, ładna dziewczyna, pewnie stare babsztyle ją obgadują. Nie można wierzyć we wszystko co ludzie mówią gdzieś tam za plecami innych.
-I co, gotowy jesteś na nową koleżankę? -pyta Nowy Dziad.
-W miarę, a czemu?
-No bo wiesz, jaki tam jest problem.
-Głupie gadanie plotkujących bab.
-Ona sama mi to powiedziała.
-Co? Sama ci powiedziała, że nie ma matury?
-Tak.
-...

…---...

czwartek, 27 września 2018

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty- Co? Co?

Ulubioną formą szkolenia dla Szefa jest samokształcenie kierowane. Bo to szkolenie, w czasie którego nie musi szkolić. Weźmie skądś prezentację, wyśle ludziom na maila i odfajkowane, wszyscy przeszkoleni. Oczywiście nikt przeszkolony nie jest, ale w papierach mu się zgadza, a kogo obchodziła by reszta. No niestety nikogo, więc jest jak jest.
Problem z tym wszystkim jest taki, że żeby gdzieś wysłać to trzeba wpierw znać adresy. Nowy Dziad powiedział, że zrobi listę, ale łazić po ludziach nie będzie, żeby mu podali. Szef powiedział, że ok, to w takim razie on będzie chodził, a gdy tylko dostał listę, powiedział żebym poszedł zebrać. No dzięki. Oczywiście trochę się z nim pokłóciłem, ale to kopanie się z koniem, nie ma sensu. Wpadłem jednak na lepszy pomysł. Po co mam chodzić po wszystkich, pójdę do informatyków i wezmę listę adresów służbowych.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem i już po chwili byłem w ich progach.
-Daj mi proszę listę służbowych maili.
-A po co ci one?
-Muszę coś wysłać ludziom.
-No to słabo, bo większość ich nie sprawdza.
-Jak nie sprawdzają służbowych maili?
-No normalnie.
-Dobra, nie ważne. Daj mi listę.
-Tylko nigdzie jej nie puszczaj. Nie chcę żeby skrzynkę zasrywał spam.
-Nie no, jasne. Wysyłam tylko do naszych.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Nie wysłałem nawet do wszystkich, szkolenie miało dotyczyć może ⅕ Urzędu w tym mnie. Proszę, można mądrze pracować? Ja wiem, cała idea samokształcenia kierowanego jest idiotyczna, ale w tej całej głupocie znalazłem choć jakieś sensowne rozwiązanie. Niezbyt dumny z siebie i wykonanej pracy poszedłem więc do domu.
A tam już czeka na mnie Kingdom Come: Deliverance. Ogółem średnie i nie polecam w szczególności za pełną cenę. Jeśli dorwiecie promkę na Steam tak minimum 50% to możecie się zastanowić. Ja miałem tylko -40% więc gram już do końca, żeby nie mieć poczucia zmarnowanej kasy. I tak po kilku godzinach z XV-wiecznych Czech wyrywa mnie telefon. Godzina 22, dzwoni informatyk, coś niechybnie się stało.
-No co jest?
-Coś ty zrobił?
-Ja? Nic?
-Wysłałeś maila.
-No tak, dokładnie tak jak ci mówiłem.
-Ale do wszystkich.
-Do wszystkich, których musiałem, tak.
-Mówiłem ci, żebyś nie dawał nikomu listy.
-Przecież nie dałem nikomu… Wysłałem służbowego maila, na służbowe maile paru ludzi w naszym Urzędzie.
-No właśnie! Nie tak się umawialiśmy.
-Co? Mówiłeś, że nie ma wyjść bo nie chcesz spamu. Przecież nie wyszło, wysłałem do naszych.
-U nas to gorzej niż jak byś na ulicy zostawił! Ci ludzie są nieobliczalni!
-Co?
-Co?
-Przecież to co mówisz jest… Pojebane.
-No ja pierdolę, ale tak jest.
-Dobra, ok. Zapomniałem, że nie pracuję w normalnym miejscu. Sorry. Wysłałem tylko do paru osób, mam nadzieję, że do tych co nie odbierają lub są normalni.
-Ok, tylko na przyszłość tak nie rób.

Ja już się nawet dziwić przestałem.

czwartek, 13 września 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty dziewiąty- +1.

Szkoda, że Google+ się nie przyjęło. I tak samo szkoda, że Google wyłączy Inbox. No ale widać nie można mieć wszystkiego i czasami od dostatku głowa może jednak rozboleć.
Niedługo będzie bolała mnie. Dostanę kolejnego współpracownika do biura. Ale co? Ale jak? Dobre pytania. I wiem, że rodzi się ich więcej, ale na te akurat jestem w stanie odpowiedzieć. Wszyscy wiemy, że kobiety mają tendencję do wkurwiania pracodawcy zachodzeniem w ciążę. Ja rozumiem obie strony sporu, bo z jednej strony ktoś może chcieć mieć dziecko (no tego akurat nie rozumiem, ale rozumiem, że tacy ludzie mogą istnieć), a z drugiej uprawianie seksu bez zabezpieczeń będąc zatrudnionym może skutkować 2-letnim wyautowaniem pracownika. Nie zawsze to są te dwa lata, ale akurat w przypadku urzędów to jeszcze nie spotkałem się z przypadkiem, żeby któraś nie skorzystała na 100%. U nas w tym momencie na tym 100% jest 5-7% całego składu Urzędu. A tak się składa, że jak urzędniczka się rozmnaża, to nie tylko powiększa się jej rodzina, ale też ilość pracowników urzędu. Bo nie idzie na zwykłe L-quattro z którego wróci za tydzień, ale wypada z obiegu na 24 miesiące. Musi więc mieć zastępstwo, które jest jak dziecko. Po tych 24 miesiącach nie znika.
Ale jak to? Prosto, jak drut w kieszeni. Gdy ktoś pracuje w urzędzie 2 lata, to nie raz i nie dwa usłyszy jak radny nazywa proboszcza chujem. W związku z czym zwolnienie takiej osoby mogłoby skutkować tym, że proboszcz dowie się, że w opinii radnego jest organem znajdującym się o wiele niżej niż mózg bądź serce, którymi to oficjalnie przez radnego jest nazywanym. A to z kolei mogłoby doprowadzić do poważnego kryzysu w relacjach pomiędzy wójtem, panem a plebanem. Jednakże gdy kobieta wraca po 2-letnich wczasach w piekle, które sama sobie zafundowała, nie może być tak, że nie wróci na swoje stanowisko. Więc zastępstwo wywala się gdzieś.
I to właśnie mi się przytrafiło. Dostaję spadochroniarza, którego nikt inny nie chce. Dla którego nie ma miejsca pracy w moim biurze, który nie będzie miał swojego komputera, a nawet jeśli go dostanie, to bez łączności z netem. Nie ma dla niego też pracy. A najśmieszniejsze, że ciągle oficjalnie o tym nie wiem, bo Szef z jakichś powodów ciągle mi nie powiedział. Ja z kolei nie wiem, dlaczego on się na to zgodził… Wróć, wiem czemu się zgodził- nie ma nawet mglistego wspomnienia jaj, żeby się postawić takiej oczywistej głupocie.
Ale tu sprawa się nie kończy. Koleś, który ma do nas przyjść jest po prostu kopią Szefa. Może nie 1:1, ale mimo wszystko. Nie ma jakichkolwiek przydatnych umiejętności (chciałem napisać, że gra na gitarze, ale akustycznej- a to jest totalnie lamerskie i nie metalowe), a do tego jest lotny jak 100-tonowy głaz.
To jest dla mnie taka abstrakcja, że normalnie bym w to nie uwierzył. Ale słyszałem to już z 5 niezależnych od siebie źródeł, w tym najwyżej postawionych. To znaczy, że już niedługo będę zewsząd otoczony wariatami. Najchętniej wyskoczyłbym przez okno, ale parkuje pod nim zbyt ważna osoba swoją S-Klasą (w leasingu na firmę, więc nie musi go wykazywać) i jakoś tak onieśmiela mnie wizja zniszczenia go swoim żałosnym cielskiem.
No cóż, wytrzymać jeszcze trochę.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty ósmy- powrót króla.

Wróciłem. Cieszycie się? No ja tak średnio.
Ale żeby nie było, że tylko źle i niedobrze. Cieszę się, bo od razu po mnie na urlop poszedł Szef, a to znaczy, że jego zakazanej mordy nie będę widział niemal dwa miesiące. DWA MIESIĄCE. Zacząłem profilaktycznie brać leki, żeby mi nie odwaliło z tej radości. Praca idzie jak nigdy, wszystko bezproblemowo, mało tego- skarbnik do mnie ostatnio dzwonił tylko po to, żeby powiedzieć jak dobrze mu się ze mną pracuje. Wierzcie lub nie, ale tak było. Wszystko idzie do przodu, gdybym tylko nie musiał z każdym głupim pismem latać po podpis pół Urzędu… Jak na mój gust Szef może nie wracać.
O, pardon. Dwie sprawy nie idą gładko i nie idą do przodu. Obie zostawił mi Szef przed pójściem na urlop. Pierwsza to kwestia faktury. NIENAWIDZĘ płacić faktur w Urzędzie. Do tego stopnia, że jak jest jakiś mały zakup, powiedzmy dorabianie klucza, to płacę z własnej kieszeni. Serio, mój czas i nerwy są więcej warte niż te 6 zł. To jest po prostu chore, powinienem mieć możliwość swobodnego dysponowania budżetem wydziału na zadania wydziału… A nie, czekaj, zapomniałem, że dzięki Szefowi mój wydział właściwie nie ma budżetu, no to tak, czym jak mogę sobie dysponować.
Tak więc jedną zostawił mi Szef, myśląc że będę musiał się z tym bujać. I to wyjątkowo dość poważnie, bo sobie ją przetrzymał, termin płatności już jakoś blisko, a sprzętu za który płacimy jak nie było tak nie ma. Był- ale uszkodzony i został odesłany do wymiany. Na jego miejscu odesłałbym też fakturę, no ale on postanowił tego nie robić. Jedyne, czego nie podejrzewał, że firma nie będzie się spieszyła i nowy towar nie przyjdzie przed jego powrotem. Ja sam nie będę puszczał faktury, póki nie mamy sprzętu. A jak skarbnik, któremu tak dobrze się ze mną pracuje, zacznie srać ogniem to chętnie powiem mu, kto postawił nas w takiej, a nie innej sytuacji.
Drugi problem jest trochę bardziej kłopotliwy. Wracając do roboty oczywiście szybko zacząłem korzystać z umywalki, a tam… Cały suszak zawalony naczyniami. No dobra, to pomyślałem, że aby nie jeść jak zwierzę, to sobie wezmę talerz do pizzerki (BTW mam koło roboty świetne pizzerki). Chwytam pierwszy, drugi, siódmy- wszystkie ujebane jak stół w TVN. Patrzę po kubkach, uwalone. Wywaliłem wszystko i zacząłem myć. Może i bym tego nie robił, gdyby nie to, że potrzebowałem talerza, talerzyków i filiżanek. Wiadomo, powrót z wczasów, wolne biuro to od razu robi się ruch jakiego nigdy nie ma. A do tego potrzebowałem wolnego miejsca na swój kubek.
Ostatecznie z tego ostatniego zrezygnowałem. W czasie zmywania wyraźnie poczułem, że coś śmierdzi ze zlewu. No nic, poczekałem na panią sprzątaczkę i zalaliśmy całość kretem. Spłukaliśmy, potem zalaliśmy ponownie. Jak już poszła samotnie spłukałem całość po raz drugi. Ciągle wali. Zgodnie z jej radą zalałem całość domestosem. Potem spłukałem. Nadal wali. Wziąłem więc odkręciłem wodę, żeby może wymienić ją z tym co stoi w syfonie. Ciągle wali. Następnego dnia powtórzyliśmy procedurę, znów bez efektów. Jutro idę do woźnego, będzie rozkręcał syfon i czyścił, jestem ciekaw czy coś to da.
A jeszcze bardziej jestem ciekaw, co tu się odjaniepawliło podczas gdy mnie nie było.

czwartek, 26 lipca 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty siódmy- jak pech, to pech.

Jak wiecie od dłuższego czasu walczę ze swoim komputerem, 11-letnim rzęchem dla którego bootowanie systemu wydaje się być już zadaniem ponad siły i możliwości, mimo że to tylko XP. Oczywiście to ten w pracy, w domu jako PC Master Race mam maszynę, która z założenia miała pociągnąć każdy tytuł… Choć do premiery CP2077 chciałbym już wymienić GPU (dzięki, górnicy kryptowalut…). Może dlatego ból w pracy jest jeszcze bardziej odczuwalny.
Choć ostatnio, dzięki temu że w Urzędzie pojawił się nowy informatyk, wreszcie udało się podwoić ilość ramu, jaką dysponuję. Z 1 do 2 gb. Tak, to ciągle śmiesznie mało, ale różnica w działaniu jest oszałamiająca. I to nawet nie jest żart, choć ciągle jest ona daleka od tego, co chciałbym widzieć.
Nic to, lotem błyskawicy po Urzędzie rozniosła się plotka, że będzie przetarg na nowe komputery. Co prawda, żeby wymienić wszystkie, które są niezbędne do wymiany potrzeba 50 zestawów, a kupione będzie 35, no ale zawsze jakaś nadzieja. Szczególnie, że mój komputer jest jednym z najstarszych w Urzędzie jako takim. Żyłem więc w nadziei, że ten rupieć, który ledwo dycha i właściwie co chwile się coś w nim krzaczy będzie wymieniony.
Aż przyszedł sądny dzień, gdzie od samego rana miałem z nim problem. Mijając na korytarzu nowego informatyka poprosiłem żeby wpadł, ale nie musi się spieszyć, nic pilnego. Po troszkę ponad godzinie zjawił się na miejscu.
-No co tam?
-A wiesz, komputer się nie włącza.
Po dwóch godzinach walki doszliśmy do kresu pomysłów, co by z nim zrobić.
-Wiesz, Ty to jednak masz pecha.
-Czemu? -spytałem niepewnie.
-Za 2 tygodnie kupujemy nowe kompy, a ten muszę wymienić ci teraz. Więc dostaniesz gówno, ale lepsze od tego. Ale lepsze, więc nie dostaniesz nowego.
Biednemu to zawsze wiatr w oczy.
-A nie da się jakoś, nie wiem, zamarkować choć że chodzi? Ja tam trochę się z nim jeszcze przemęczę, potem urlop, to zanim wrócę to tak akurat na nowy, nie?
-Ale tego chyba już nie postawimy…
-Wiesz, całe wieki administracja funkcjonowała bez komputerów. Wyciągnę sobie z szafy maszynę do pisania, dam radę.
-Macie maszynę do pisania?!
-Tak…
-Nie, tak się nie da. I tak muszę coś powiedzieć u siebie, co naprawiłem, co chodzi, a tu nie chodzi i nic z tym nie zrobimy.
-A gdyby tak, załóżmy, ktoś po znajomości wygrzebał mi ze śmietnika najgorszy szajs, jaki może znaleźć, ale jeszcze będący trochę na chodzie, przyszedł z nim tutaj i zamienił dyski?
-Nooooo… Ktoś po znajomości mógłby to faktycznie zrobić.
I tak oto stałem się posiadaczem równie starego złomu, co miałem wcześniej, ale będącego wciąż na chodzie. Kolejny kryzys zażegnany, mam tylko nadzieję, że wymienią go w najbliższym czasie na nowego...

czwartek, 12 lipca 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty szósty- I missed.

Moje miasto od zawsze jest miastem. W sensie- od kiedy historia pamięta. Gdy tylko pojawiło się po raz pierwszy w zapiskach, to już funkcjonowało jako miasto. I to mocno ufortyfikowane, leżące na ważnym szlaku komunikacyjnym. Ze wszech stron otoczone murami i przeszkodami wodnymi, nie raz w swoich dziejach było oblegane, czasami nawet zdobywane. Także przez Polaków. Wieść gminna niesie, że od zawsze też jego mieszkańcy byli wyjątkowo gościnni co potwierdzać ma powtarzana z ust do ust plotka. Otóż w zamierzchłych wiekach, gdy polski król po raz kolejny chciał nas podbić, a my się dzielnie broniliśmy, oblegający osuszyli fosy, po czym puścili się czym prędzej pod mury. Zapomniało im się tylko poczekać, aż muliste dno wyschnie i zdecydowana większość została wystrzelana lub zawróciła brodząc po szyję w błocie. Pod same mury dotarł jeden jedyny rycerz, czy żołdak (ciężko stwierdzić jego stan) i nie za bardzo miał jak wrócić. Więc obrońcy spuścili mu liny, wciągnęli na mury, umyli, nakarmili, dali nowe ciuchy i pogonili główną bramą. Tacy gościnni.
Nie ma się więc co dziwić, że gdy po raz kolejny w tym tygodniu przyszedł do mnie pewien koleś, z którym współpracujemy od wielu już lat, to od razu zaproponowałem mu herbatę. W tak zwanym międzyczasie on z kolei skoczył do naszego kibelka, który jest pod drzwiami innego Wydziału. Po czasie jakimś wrócił, posiedział chwilę, jak na niego wyjątkowo krótką, wypił herbatę i rakiem wycofał się do drzwi. Ucieszyłem się, bo raz że miałem robotę, dwa że po raz kolejny zaczęło walić z odpływu zlewu i trochę głupio się gościowi tłumaczyć.
Ledwo drzwi za nim trzasnęły rozdzwonił się telefon. Nasz “kibelkowy” Wydział.
-X jest u was?!
Krzyknął głos nieznoszący sprzeciwu.
-Wiesz Adam, śmieszna sprawa, właśnie wyszedł. Dosłownie w momencie jak zacząłeś dzwonić.
-Czy on jest pojebany?!
-Pardon?
-Czy on jest PO-JE-BA-NY się pytam?!
-Ale o co chodzi, bo nie jestem w temacie?
-Zasrał cały kibel. CAŁY. Nic nie mówił?
-Nie… No ale to nie wiem, spuść wodę i po problemie.
-Po problemie, po problemie… A jak mam spuścić deskę? Albo podłogę?
-Co?
-Chodź tu.
Poszedłem tam. Jak tylko na korytarz wszedłem poczułem, że śmierdzi. Okna pootwierana na oścież wszędzie i wentylatory stojące w nich starające się wdmuchać świeże powietrze.
-No co jest?
-Idź zobacz.
Z duszą na ramieniu otworzyłem drzwi do kibla, a miazmaty wydobywające się stamtąd niemal zwaliły mnie na podłogę. Nie kłamali, zasrane wszystko, nie tylko kibel, deska, podłoga, ale uwalona gównem były nawet ściany, nie mam pojęcia jakim cudem… Zachowując resztki ulatującej świadomości wycofałem się w bezpieczne miejsce, po czym poszedłem zgłosić ten fakt w organizacyjnym. Jeszcze nigdy nie musiałem tak bardzo walczyć z powagą zgłaszając jakiś palący problem, a ten był faktycznie palący. Koniec końców przysłano sprzątaczki, na 2 tury (!), które z zastaną apokalipsą walczyły grubo ponad 2h (!!), a my sami mieliśmy pół dnia kibelek wyłączony z użytku… I jak to podsumował Adam:
-Ja rozumiem, choć nie rozumiem, że komuś może się przytrafić, ale gdyby choć powiedział…
Aha. I to u mnie nie waliło ze zlewu...


czwartek, 5 lipca 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty piąty- handlowanie z wariatami.

Jak radzicie sobie w pracy z wariatami? Serio pytam, o chorych psychicznie, a nie wariatów w sensie potocznym. Bo ja mam taki problem, że nie wiem jak sobie poradzić. I nie myślę tutaj o Szefie.
Widzicie, mamy w mieście chorego psychicznie… no dobra, jest ich więcej, ale chodzi mi o jednego, co akurat sobie upatrzył na cel Urząd. Nie jest na tyle szalony, żeby trzeba było go trzymać w zakładzie, a też nie ma ograniczonych praw, z których niestety skrzętnie korzysta.
Początkowo dosłownie zawalając nas pytaniami o informacje publiczną odnośnie wszystkiego. WSZYSTKIEGO. Odpowiadaliście kiedyś oficjalnie na pytanie “czy jeśli do urzędu wedrze się wataha zdziczałych psów, które pożrą dokumentację, to urząd będzie w stanie ją odtworzyć?” Bo ja tak. I najgorsze, że nie mogę napisać tego, co chciałbym. A z pewnością kończyło by się to na “spierdalaj”. I zapewniam, że Wy też byście tak chcieli kończyć wiedząc, że czeka na Was jeszcze 400 zapytań. Tylko w tym miesiącu… Ale niestety, jako urząd nie możemy.
Mamy już wypracowane wszystkie możliwe sposoby odmowy udostępnienia informacji lub prośby żeby “wypierdalał” bez użycia słowa “wypierdalaj”. I dopóki nie widzę go, to jeszcze jakoś to idzie. Ale ostatnio wymyślił, że nie będzie pisał, będzie przychodził.
Żałuję, że nie mam monitoringu w biurze, bo bardzo chciałbym zobaczyć jak można mordować wzrokiem utrzymując przy tym nienagannie profesjonalny uśmiech i proponować wody z arszenikiem. I zawsze przychodzi w najgorszym możliwym momencie. Np. tak jak teraz gdy staram się wymyślić jak w sezonie urlopowym dopiąć przetarg ze skandalicznie krótkim terminem (obyście wszyscy tam w Warszawie sraczki dostali, w każdym jednym ministerstwie). A to nagle otwierają się drzwi i wchodzi moje nowe nemezis.
-Dzień dobry, można?
-Nie, wypierdalaj stąd w podskokach- chciałoby się powiedzieć, ale trzeba- tak, oczywiście, słucham.
-Bo ja reprezentuję polskie rolnictwo.
-Tak, wiem. Poprzednio już mi to pan tłumaczył.
-No i chciałem zapytać.
-O co?
-O Marię Skłodowską-Curie.
-O CO?
-O kogo.
-...
-O Marię Skłodowską-Curie. Wie pan, że to była wybitna badaczka?
-Tak wiem, i co w związku z tym?
-I ja tą informacją wywiesiłem na jej pomniku w parku.
-Na tym dopiero co odrestaurowanym?
-Tak.
-No super…
-No nie, bo państwo mi to ściągnęli!
-I nie rozumie pan dlaczego?
-Nie. I nie życzę sobie takiego traktowania.
-No dobrze. Ale to nie do mnie z tym, ja z tego nie ściągałem.
-A dla pana to ja przyniosłem to.
I bach, kilkadziesiąt pokserowanych kartek.
-A co to?
-To o Skłodowskiej.
-Co o Skłodowskiej?
-No materiały o jej życiu?
-Ale panie, na co mi to?!
-No żeby pan wiedział.
-Kim była Skłodowska?
-Tak.
-To tak się nie robi, jak chce pan złożyć jakieś dokumenty do urzędu to proszę przez biuro podawcze albo do Szefa wszystkich Szefów.
-Dobrze, do widzenia, przepraszam.
-Do widzenia.

Wiecie co wylądowało godzinę później na moim biurku z wbitą datą wpływu i dekretacją Szefa wszystkich Szefów?

czwartek, 14 czerwca 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty czwarty- ptaszek.

Wypełnialiśmy dziś ankiety, wszyscy, dla kontroli wewnętrznej. Ankiety trochę bezsensowne z jednej strony- anonimowe, więc co im niby da, że 69% odpowie, że ich przełożony nie przykłada się do nadzoru nad wykonywanymi przez wydział zadaniami. No poza tym, że wiedzą że jakaś część dyrektorów się nie przykłada. Z drugiej strony kontrola wewnętrzna żyje zbyt dobrze z szefostwem, więc szczera odpowiedź na pytanie o etykę pracy szefostwa urzędu mogłoby się zakończyć wezwaniem do odpowiedzi “co kurwa znaczy, że nie mam etyki?” Paradoks, że tym pytaniem w sumie sami by sobie odpowiedzieli na nie.
Więc może i dobrze, że jednak była anonimowa. Choć nie dla wszystkich, o czym za chwilę. Bo wpierw musimy się przyjrzeć, jak ankietę wypełnia Szef. A on robi to tak, jakby pisał sprawdzian. W sensie, że na każde pytanie jest dobra i zła odpowiedź. Np. pytanie czy obieg informacji wewnątrz urzędu przebiega sprawnie. I ja i Ty wiemy, że sam to oceniasz i podajesz swoje odczucie. Wg Szefa z kolei, jest konkretna odpowiedź, w którą musi się wstrzelić. Zgodnie z jakimiś odgórnymi wytycznymi. Na logikę, szefostwo chce, żeby wszystko było dobrze, więc odpowiedzią na pytanie jest- tak, obieg jest sprawny. Podczas gdy rzeczywistość jest dokładnie odwrotna. No chyba, że za sprawny obieg informacji uważacie, że dowiaduję się o rzeczach urzędowych w moim urzędzie z wiadomości w radiu.
Żeby tego było mało, swoje odpowiedzi z jakiegoś dziwnego powodu konsultuje ze mną. Nie do końca ogarniam dlaczego, choć podejrzewam, że wiąże się to z jego brakiem wiary w swoje własne zdolności intelektualne. Akurat w tym się z nim całkowicie zgadzam.
Mnie to nie dziwi, Was nie powinno również. Wszyscy wiemy, że Szef jest najgorszym możliwym lizodupem, który nie jest zdolny powiedzieć przełożonemu prawdy. Przede wszystkim dlatego, że się go boi. Czego jednak można się bać w anonimowej ankiecie? Dobre pytanie. Otóż właśnie dla niego ta ankieta anonimowa nie była. Bo się na niej podpisał. I przystawił swoją pieczątkę. Chyba tak, żeby nikt nie miał wątpliwości kto to wypełniał i oczywiście- wg niej wszystko w Urzędzie jest super i ekstra.
Mam nadzieję, że szefostwo jednak nie będzie z tego zadowolone, no ale moje marzenia są raczej budowane na bardzo daleko idącym myśleniu życzeniowym i ruchomych piaskach. Po prostu stwierdzą po raz kolejny, że Szef jest idiotą, co i tak stwierdzili już wszyscy wkoło i to wielokrotnie. Dlatego ja szczerze wypełniłem swoją ankietę. Szkoda, że z niej wyjdzie tyle samo co z ankiety Szefa. Nic.

czwartek, 31 maja 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty trzeci- szala la, szala la, mydełko fa.

Dzisiaj notka nie o Urzędzie choć urzędowa, więc mam trochę problem z numeracją… No nie ważne, przejdźmy do meritum. A meritum jest takie, że po pracy tutaj mam kilka spostrzeżeń, którymi mógłbym się podzielić ze wszystkimi, którzy może zaczną pracę w urzędzie, lub już pracują a jeszcze tego nie dostrzegli. I wyjątkowo nie będę pisał o porzuceniu marzeń o dobrych zarobkach czy przyjaznym miejscu pracy. Nie, dziś zajmę się bardziej przyziemnymi rzeczami.
Każde biuro, do którego traficie, będzie wyposażone w podstawowy zestaw utensyliów- łyżki, kubki, jakieś noże, szklanki… Nie korzystajcie z nich. Serio, nie róbcie tego. Poziom ich czystości jest daleki od idealnego. Co jest też powodem, że każdy ma swój kubek, a często i sztućce i Wy też powinniście mieć. Swoje własne, nikomu nie wydawane, nie pożyczane. Ja mam po prostu zwykły kubek i niezbędnik Spork od Light My Fire. Oba trzymam w swoim biurku, sam je używam, sam je myję.
To bardzo ważne- sam je myję. Nikt inny. W niektórych z naszych biur (mimo wyraźnego zakazu z góry) urzędnicy wykorzystują do zmywania naczyń sprzątaczki. Ja już widziałem sprzątaczkę wpierw czyszczącą kibel, a potem w tych samych rękawiczkach zmywającą kubki. Zawsze myjcie sami.
Problem zaczyna się, gdy idziecie gdzieś indziej na kawkę. W innym biurze na 99% dostaniecie kubek dla gości, a jakich gości mamy w Urzędzie zaraz przeczytacie. I tutaj zaczyna się ekwilibrystyka- albo nie będziecie pili, albo będziecie odwiedzać tylko te biura, w których wiecie, że to wszystko jest myte (u nas niektórzy mają ten luksus, że posiadają zmywarki…), albo zaopatrzycie się w kubek termiczny zamiast zwykłego i z nim i własną kawą pójdziecie do innych.
Powód tak mocnego pilnowania swoich rzeczy jest bardzo prosty. Nie wyobrażacie sobie (no może wyobrażacie) jacy ludzie codziennie przychodzą do urzędów. Dlatego też nie radzę siadać gdy czekacie w kolejce na korytarzu i widzicie, że są krzesła/ławki pokryte jakąkolwiek tkaniną, gąbką, czymkolwiek co nie jest gołym plastikiem/metalem. Wierzcie lub nie, ale widziałem już wystarczającą ilość meneli drzemiących sobie na nich i w tym samym czasie tracących kontrolę nad pęcherzem.
Albo długo nie zapomnę babci wchodzącej do Urzędu przede mną. A przynajmniej jej ropiejącej i oczywiście nie opatrzonej w jakikolwiek sposób rany na dłoni. Dlatego jeśli tylko możecie nie używajcie klamek w urzędach. Drzwi są uchylone? Otwierajcie je nie trzymając za klamkę. Dziennie setki, czy tysiące osób za nie chwytają, a wymienionych wcześniej meneli czy babć jest aż nadto. A ponieważ nie zawsze da się użyć drzwi nie korzystając z klamki, to kolejną rzeczą niezbędną na stanowisku pracy jest żel antybakteryjny. Po każdej eskapadzie po biurach przynajmniej porządnie umyjcie ręce.
Kolejną bombą biologiczną są kible. U nas długi czas wszystkie były ogólnodostępne. Ja miałem ten komfort, że zawsze pracowałem w biurach ulokowanych mocno poza głównym nurtem, a dodatkowo kible do nich przypisane nie były opisane. W pozostałych… armagedon. Co tam się nie działo? Chyba wszystko, łącznie z robieniem sobie przez okolicznych alkoholików przyjemnej meliny, szczególnie zimą. Papier, ręczniki, mydło- to ginęło całymi tonami. Ja rozumiem wiele, ale kraść papier toaletowy? W końcu wszystkie zostały zamknięte na odwiedzających poza jednym, strefa mroku tym samym została ograniczona do jednego pomieszczenia. Fun fact- jeśli chcecie z tego przybytku skorzystać, musicie wziąć klucz w biurze podawczym. Wziąć osobiście, nikt z urzędników w życiu go nie dotknie żeby Wam podać. Jak już będziecie ostro srali ogniem, żeby jednak podali, to zrobią to całą tacką całkowicie unikając kontaktu z tym kluczem jakby był rozgrzany do czerwoności.
Ergo- wydaje mi się, że niewiele jest brudniejszych miejsc od urzędów. Pamiętajcie o tym. Ja po tych wszystkich widokach myję lub wycieram ręce żelem średnio 20 razy dziennie. Niby częste mycie skraca życie, ale serio. Ta babcia z ropiejącą dłonią przelała moją czarę goryczy.

czwartek, 24 maja 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty drugi- bzzt.

Jeśli myślicie, że temat maili się skończył, to jesteście w błędzie. Szef wreszcie postanowił się zalogować do swojej skrzynki. Choć oczywiście nie mogło się obyć bez problemów. Więc po ogłoszeniu wszem i wobec, że zamierza uczynić tą jakże istotną czynność usiadł przy swoim biurku i zaczął stukać. Teoretycznie nie powinno być to problematyczne- ma kartkę z wydrukowanym adresem i hasłem- wystarczy przepisać. To jednak z jakichś powodów okazuje się być trudniejsze niż być powinno, o czym dobitnie świadczy marudzenie Szefa pod nosem. Zawsze tak robi licząc, że ktoś się zainteresuje co źle idzie i go zapyta. Ja wtedy celowo go ignoruję. Dobrego dnia to i z pół godziny się uda przetrzymać, a dziś był dobry dzień. Wreszcie więc nie wytrzymał i zawołał mnie do siebie, bo nie może się zalogować na urzędową pocztę.
Ja jestem takim typem człowieka, że jeszcze zanim zwlekę tyłek z krzesła mam opracowany cały plan co z tym fantem zrobić, co i dlaczego mogło pójść nie tak i jak to naprawić. I tak, ze wszystkim tak robię, nie inaczej więc mogło być w tym momencie. Co więc idzie źle? Albo źle wpisuje swój login, albo co bardziej prawdopodobne losowo wygenerowane hasło złożone z liter wielkich i małych oraz cyfr. Mógł przypadkowo zmienić układ klawiatury. No więcej możliwości w tej chwili nie widzę, może Wy coś jeszcze sobie wymyślicie czytając to.
Czegokolwiek jednak bym nie wykombinował, czy wykombinowalibyście Wy, jestem niemal pewien, że nie odgadliście faktycznej natury problemu. Natury, która uderzyła mnie od samego przekroczenia progu biura Szefa, wystarczyło jedno spojrzenie na monitor. Od razu przestałem się dziwić problemom z logowaniem. Czego innego by się spodziewać, jeśli Szef próbuje się zalogować na urzędowy mail przez Onet?
Tak, dobrze czytacie. Na urzędowy mail, do naszej domeny, próbuje się zalogować przez logowanie do poczty Onetu… To jest tak abstrakcyjne, że mam ochotę powtórzyć to raz jeszcze, ale myślę że zrozumieliście najdalej za drugim razem. Wszystko mógłbym wymyślić, ale widać są pewne poziomy głupoty które są dla mnie niewyobrażalne.
Skąd się bierze ułomność technologiczna Szefa? Na pewno z jego głupoty. Jest młodszy od moich rodziców, a moja matka śmiga po Fejsie i Instagramie, z kolei ojca biurko przypomina stanowisko kierowania Gwiezdnej Floty bo zza monitorów już właściwie tego biurka nie widać. Tymczasem na szkoleniu z używania defibrylatora AED Szef wdał się w długą kłótnię z prowadzącym, jakie to nie jest bezsensowne bo przecież tylko ludzie tracą czas, a i tak nie umieją obsłużyć. Jeśli nie mieliście nigdy do czynienia z takim urządzeniem to dam Wam właściwie kompletną instrukcję obsługi- otwieracie skrzynkę, wyciągacie defibrylator, bierzecie elektrody (w tym momencie defibrylator zaczyna mówić co macie robić), przyklejacie jedną do klatki, drugą po przeciwnej stronie ciała na boku, jeśli reanimujecie niedźwiedzia to wcześniej golicie miejsce przyklejenia dołączoną do zestawu golarką. Od tego momentu defibrylator robi wszystko sam i gdy jest potrzeba strzelić delikwenta, to Wam mówi, żebyście wcisnęli wielki, żółty, mrugający przycisk. Tyle. Szef nie umie.

czwartek, 10 maja 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty pierwszy- I bless the rains down in Africa.

Jeden telefon. Ok. Dwa telefony. Ok. Trzy telefony. Jakoś daję radę. Czwarty. Bierze mnie kurwica.
Nie wiem, z pewną regularnością rozmyślam, kto i kiedy wymyślił adres naszego Urzędowego, czy raczej wydziałowego, maila. Musiał to być jakiś kompletny idiota, co akurat mnie nie dziwi. Bardziej dziwi mnie, czemu jeszcze się tym nie zająłem, żeby go zmienić. Pewnie dlatego, że jesteśmy tak zacofani, że maila prawie się u nas nie używa. Ale gdy już trzeba i za każdym razem powtarzać go ponownie zaczyna być to niesamowicie wkurzające.
Brzmi on mniej więcej tak wsdfkrrd-małpa-dalejwszystkonormalnie.pl Co sprytniejsi pewnie już się domyślili, że skoro zaczyna się od W to jest to po prostu skrót od przydługawej nazwy mojego wydziału. Może teoretycznie ma to jakiś sens, ale w codziennej praktyce każda rozmowa wygląda tak:
-Może poda mi pan maila?
-Może nie?
-No niech pan poda.
-wsdfkrrd.
-Słucham?
-wsdfkrrd.
-E…
-W-S-D-F-K-R-R-D
-Co?
-Wojtek-Sylwia-Dorota-Franek-Kasia-Roman-Roman-Dorota.
-...
Więc po piątym telefonie po prostu wstałem i poszedłem do informatyków.
-Musimy mieć nowego maila, z tym nie da się pracować.
-Czemu?
-wsdfkrrd.
-No, i?
-WSDFKRRD kurwa mać, sam sobie to dyktuj każdemu dzwoniącemu parówo!
-Nie widzę problemu, ale ok. Tylko nie ja się tym zajmuję.
No tak, ale pokłapać gębą to zawsze jest komu. Kolejne pół dnia chodziłem za kolesiem, który się tym zajmuje. A gdy go wreszcie dorwałem dowiedziałem się, że już odchodzimy od polityki, w której są maile wydziałowe. Teraz każdy ma własny. O jak dobrze, o jak miło. Od razu poproszę dla wszystkich. No to lecimy z koksem.
-Jaki chcesz mieć adres?
-No nie wiem, a jaka jest polityka ich nadawania?
-Nie ma żadnej.
Faktycznie. Patrzę na listę maili ludzi z mojego Urzędu i widzę adresy we wszelkich możliwych konfiguracjach. ImięN, INazwisko, ImięNaziwsko, ImięNazwiskoWydział. Burdel totalny.
-Wiesz co? Po prostu INazwisko. A stary zostaw i zrób przekierowanie na mój.
Stary niestety musi zostać, jest w zbyt dużej ilości planów, żeby chciało mi się każdy teraz aktualizować. Grunt, że mam już cywilizowany adres i to swój, więc wszystko jest tip-top.
No prawie wszystko, został w końcu jeszcze Szef.
-Ale stary zostaje?
-Tak Szefie, zostaje. Ale mamy teraz każdy swój.
-No to dobrze, że pomyśleli żeby przesyłać sobie wewnątrz Urzędu.
-...co? Do wewnątrz mamy NAS (którego nota bene od roku nie nauczył się używać), to jest do kontaktu głównie na zewnątrz.
-Nie, nie. To nie jest wystarczająco poważne. Musi wychodzić z wsdfkrrd, żeby się nie śmiali.
-Co do… Albo nie ważne. Ja od dziś używam mojego…
-Ale…
-Nie obchodzi mnie to. Używam swojego.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Dzień dwieście osiemdziesiąty- Niemiec płakał jak sprzedawał.

Dziś znów będzie o naszym mieście partnerskim. Bo widzicie, jeśli oni odwiedzili nas, to i my musimy odwiedzić ich. Wspólnie trzaskamy różne projekty międzynarodowe, jednym z nich jest wymiana kadr. Nasi jadą do nich, oni do nas i tak siedzimy sobie parę dni czy tygodni i uczymy się nawzajem jak co działa.
Z tej wymiany doświadczeń ja wiem jedno. Jesteśmy 100 lat za murzynami. I tu wbrew pozorom nie chodzi o różnice finansowe (choć również) co o jakość społeczeństwa. Weźmy taki wolontariat. Nasze miasto partnerskie nie ma ani jednego kierowcy autobusu miejskiego. Po prostu mają tylu chętnych do jeżdżenia za frajer, że każdy z nich po prostu siada za kółko na 4h raz na miesiąc-dwa. Ludzie udzielają innym korepetycji za darmo w ramach wolontariatu, etc., etc.
A u nas? Cóż. Pan Niemiec pyta w jakich godzinach pracujemy? Bo oni to są rozliczani tygodniowo i w sumie przychodzą jak chcą, byleby co tydzień te 39 godzin odbębnić. No to informujemy go, że u nas to się pracuje od 7 do 15. No ale jak to panowie Polacy, przecież to tak niezbyt przyjazne dla interesanta, czy macie po prostu też jak my obsługę klienta otwartą w soboty? Nie, nie, nasz drogi Hansie, my po prostu klientów mamy w dupie.
Można byłoby wiele rzeczy dobrych mówić o organizacji pracy i jakości życia za Odrą, co najboleśniejsze rzeczy, których mieć nie będziemy nie dlatego, że nas nie stać, a dlatego że do nich nie dorośliśmy. Dlatego pominiemy temat smutnym milczeniem i przejdziemy do meritum. W odwiedziny do naszych zachodnich przyjaciół pojechał m.in. jeden dość specyficzny człowiek. Trochę kosmita, dlatego ochrzcijmy go Pszemek.
Pszemek jest trochę oderwany od rzeczywistości, ale inteligentny. I całkiem miły, dobrze się z nim spędza czas. Jednak Szef go nie lubi, czytaj jest zazdrosny o to, że wszyscy bardziej szanują młodego Pszemka niż jego. Tzn każdego bardziej szanują niż mojego przełożonego, ale w tym wypadku obraza jest tym większa, że zna go od momentu, kiedy Pszemek był dzieckiem. Toteż starym swoim zwyczajem stara się, oczywiście za plecami tak żeby zainteresowany się nie dowiedział, jak najbardziej podkopywać jego autorytet i opowiada wszystkim, jaki to Pszemo jest niezaradny. Tak niezaradny, że jak do jego matki zapomnieli przyjechać śmieciarze, to dzwoniła do Szefa, a nie do syna. Pomija przy tym milczeniem, że gdy to robiła syn był 900 km dalej w odwiedzinach u niemieckich kolegów.
I tak opowiada wszystkim o tej niezaradności zawodowej i życiowej Pszemka i tym jak w sumie to szefostwo nim gardzi, aż jeden z wolnych słuchaczy wypalił:
-Ale wiesz, że Pszemo wrócił wczoraj z dwoma samochodami dla Urzędu od naszych niemieckich przyjaciół?
Szefa aż zatkało.
-Ale… Ale jak to?
-No normalnie. Oprowadzali go po włościach i pokazali samochody jakie mają, i że u nich przepisy takie, że te po 4 latach muszą wymienić. To Pszemek spytał, a co z nimi zrobią, a oni że nie wiedzą jeszcze. To wyczuł okazję i powiedział, że w takim razie my od nich je możemy odkupić. I puścili je nam za śmieszne pieniądze (poważnie śmieszne- przypisek mój).
Tak to ubodło dumę Szefa, że aż bez słowa poszedł do swojego gabinetu. A kilka godzin później nawiedził nas Pszemek.
-Słyszałem, że sprowadziłeś jakieś gruchoty? -zagaił Szef.
-No, no. Wziąłem dwa wozy, prawie nówki sztuki. Przydadzą się, czy do pomocy społecznej, czy dla zieleni, a prawie za darmo (dosłownie prawie za darmo- znów mój przypis).
-I długo musiałeś namawiać Szefa wszystkich Szefów?
-W ogóle. Po prostu je kupiłem, a Szefowi wszystkich Szefów powiedziałem jak wróciłem.
-Co?!
-No. Prawie skakał z radości, taka okazja to się często nie trafia.
Własna inicjatywa, sukces, pochwały od przełożonych. Tego Szef nie mógł już znieść. Burcząc coś pod nosem wyszedł z biura trzaskając drzwiami. Już otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, że to normalne, że z niego taki prostak codziennie, ale Pszemek mnie ubiegł.
-Nie wiem czy to dobrze, ale powiedziałem Sekretarzowi, że Szef jakiś pojebany jest. Mówi, że go naprostuje.
Trochę ciężko mi było szczękę zebrać z podłogi żeby coś odpowiedzieć i korzystając z okazji wciął się współpracownik Pszemka.
-Dokładnie tak powiedział. W sensie powiedział “Szef jest jakiś pojebany”.

Czyżby ten bat kręcił się coraz lepiej? Na dniach podpowiem o tym mojemu wcześniejszemu wspólnikowi w kopnięciu Szefa, może wszystko nareszcie nabiera odpowiedniego przyspieszenia.

czwartek, 19 kwietnia 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty dziewiąty- blitzkrieg.

Kółko Różańcowe. Całkiem dawno o nim nie było, a osiągają nowe poziomy działalności. Dwa lata temu, gdy męczyli mnie żebym wstąpił w ich szeregi powiedziałem, że tak zrobię gdy osiągną odpowiedni poziom. Dziś są blisko, a ja danego słowa nie łamię. I to mnie trochę martwi, ale zanim nastąpi minie jeszcze przynajmniej rok, lub dwa. Aż żałuję, że nie mogę Wam powiedzieć szczegółów, sami bylibyście pod wrażeniem.
Do tego czasu jednak czeka ich jeszcze jeden ważny krok. Bardzo duży zakup. Tak duży, że sumując wszystko, co przez ostatnie lata dostali dofinansowane od Urzędu, to nie starczyłoby nawet na 1/7 zakupu. My dołożymy im połowę. Już mają to obiecane przez Szefa wszystkich Szefów, muszą “tylko” znaleźć resztę. Chodzą za nią już prawie rok i prawie udało im się to zebrać. Są już tak blisko, że nie odpuszczą, ale ciągle trochę brakuje.
I tu na scenę wkracza… jak nazywa się Kółko Różańcowe po niemiecku? Nie wiem. Mein deutsch ist nicht so gut. W każdym bądź razie okazało się, że w Niemczech też są kółka różańcowe, także w naszym mieście partnerskim, o którym niedawno Wam pisałem, a z którym łączy nas wyjątkowa miłość. Przyjaciele Niemcy przyjęli za punkt honoru pomóc naszym i muszę przyznać spisują się nieźle. Także teraz słysząc o potrzebach finansowych postanowili przyjechać i wspomóc kolegów. Wpierw przeprowadzili oczywiście zbiórkę u siebie, następnie zapakowali pieniążki w kopertę i z najbliższą oficjalną wizytą pojawili się u nas.
I tu zaczął się problem. Skoro to wszystko jest już tak ładne i oficjalne, to Urząd też musiałby się tam pojawić. Pytanie kto? Ja? Nie. Mimo, że się tym zajmuję to stwierdzono, że powinno to być na wyższym poziomie. Więc Szef. Pech chciał, że ten umówił spotkanie na ten sam dzień i tą samą godzinę z prezesami i dyrektorami jednostek podległych. Więc powiedział, że nie przyjdzie. Szef wszystkich Szefów niezadowolony, prezes Kółka Różańcowego wydzwania do mnie co teraz, bo bardzo by chciał, żeby to wyglądało poważnie, a tu taki klops. A co śmieszniejsze, oba spotkania obsługuje dokładnie ta sama osoba. Wiedziała o obu, gdzie będą, kiedy i kto jest zaproszony, a mimo to ogranizowała je jakby nigdy nic. Ja wiem, że wymaganie od ludzi łączenia dwóch faktów ze sobą to trochę ponad siły większości, no ale jednak…
Teoretycznie Szef nie musiałby być na spotkaniu z prezesami. Tam bym wystarczył ja. Nawet byłbym szczęśliwszy, bo lepiej by się to miało szanse potoczyć. Nawet pomimo to, że jedyne co miał zrobić Szef to powitać i pożegnać zebranych. Starałem się go przekonać, że delegacja z Niemiec to jednak ważniejszy temat, no ale nie słuchał. Spotkanie trwało sobie jak trwało, na szczęście szybko się skończyło i Szef czym prędzej pojechał na drugi koniec miasta na kolejne. Czy zdąży? Nie wiem.
Dowiedziałem się parę godzin później, gdy zadzwonił prezes Kółka Różańcowego.
-No cześć Młody.
-Cześć.
-Szef zdążył.
-No proszę.
-Ale następnym razem musimy zrobić wszystko, żeby nie zdążył.
-Czemu?
-On jest kuźwa nieprzewidywalny. Co on wygadywał, to ja nawet nie… Słuchaj, on im ciśnie, jak my tu wszyscy bezprawnie działamy…
-Ale nie działamy bezprawnie…
-No ja wiem, ale Szef? On ma kuźwa jakąś alternatywną rzeczywistość, w której wszystko co nie zgadza się z jego poglądem jest bezprawne. Ja już tłumaczowi szepnąłem, żeby tego nie tłumaczył, ale coś tam mówić musiał, nie wiem co…
-Mam nadzieję, że nie było zbytniego przypału.
-Nie było? Po jego wyjściu nawet dzieciaki z naszego Kółka się z niego śmiały! Ja mam teraz problem jak zrobić, żeby im wytłumaczyć, że nie mogą się z niego śmiać, bo to dyrektor wydziału…
-Oj tam nie mogą…
-Przynajmniej nie otwarcie. Przy tym wariacie to nigdy nie wiadomo co mu do łba kiedy strzeli… Ale jakby co, następnym razem przedłużaj spotkanie żeby nie zdążył.

czwartek, 12 kwietnia 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty ósmy- garota.

Pętla wokół Szefa się zaciska. Pomalutku. Niestety nie ma na celu udusić go, a troszeczkę żałuję, tylko siłowe wciągnięcie go na właściwie tory. Otóż jakiś czas temu doszło do zmian personalnych na różnych szczeblach różnych instytucji mających większy lub mniejszy wpływ na moją pracę. O tym zresztą już pisałem kiedyś. M.in. zmienił się człowiek na stanowisku, na które chciałem kandydować, ale nie mogłem… O tym chyba też pisałem.
Mimo, że kandydować nie mogłem, to zmiana jest pozytywna. Powiedzmy sobie wprost- zmiana z człowieka nie potrafiącego używać komputera, na kogoś kto m.in. pracował jako informatyk jest już wystarczająco pozytywna, nawet jakby to był jego jedyny plus, a nie jest. Szef miał nadzieję, że jako najstarszy stażem (najlepszy przykład na to, że wiek nie idzie w parze z wiedzą) zmusi go do słuchania go i będzie nim sterował samemu nie ponosząc zbytniej odpowiedzialności.
Po pierwszym spotkaniu ku mojemu głębokiemu smutkowi wyglądało, jakby miało mu się udać. Tylko wyglądało. Facet po prostu nie do końca wiedział co i z czym, a przede wszystkim kto jest kim. Każde kolejne spotkanie było już dalece nie po myśli Szefa, co zaczęło strasznie wyprowadzać go z równowagi. Do tego stopnia, że zbudował sobie małą koalicję ludzi, którzy go popierają. Małą, bo razem jest ich trzech, z trzech różnych urzędów. Tres amigos, którzy wartość mają mniej więcej na poziomie Szefa, czyli bliską zeru. Jeden z nich w ogóle się nie liczy, bo pracuje na jakąś 1/20 etatu, czy coś w tym stylu, stąd robi wszystko co Szef mu powie, bo wydaje mu się, że ten się zna. Więc nim się nikt kompletnie nie przejmuje i nie przykłada do niego jakiejkolwiek wagi, zatem de facto jest ich dwóch.
Ta dwójka co dostanie jakieś pismo, telefon, cokolwiek, dzwoni wzajemnie do siebie głównie po to, żeby trochę popierdolić głupot. Głupoty są ekstremalne i dotyczą czepiania się każdego szczegółu jaki może być. Tabela do wypełnienia bez opisu jak ją wypełnić? Telefon do siebie i piszą do kolesia, że ma im wysłać poprawioną wersję, bo inaczej nie wiedzą jak to wypełnić. I to nie ma znaczenia, że rok temu była dokładnie taka sama z opisem…
-...i możemy wypełnić wg zeszłorocznej albo zobaczyć zeszłoroczny opis.
-Nie, nie, nie Młody. Musi nam przysłać bo jak będziemy inaczej umieli to wypełnić?
Nie przysłał. Więc oboje wpierw za telefon i wykręcanie numeru do siebie nawzajem, a potem do niego, że skoro nie chce im przysłać, to nie ma się co dziwić, jak dostanie to późno. No bo przecież muszą wymyślić jak to zrobić. I właśnie na to koleś czekał. A czekał cierpliwie, żeby przeleciał termin i gdy tylko to się stało to chwycił za telefon i wykręcił numer do przełożonego poplecznika mojego Szefa. Tamten to też niezle ziółko, jeszcze gorsze w mojej opinii od Szefa (tak, jest to możliwe)- i nie dość, że jest idiotą, to jeszcze nie ma kompletnie nic w papierach porobione. Dodatkowo jest świeżo po kontroli NIK-u, która mu to wszystko wytknęła, więc telefon z informacją, że znów nie robi papierków zadziałał jak powinien. Szybki strzał w mordę naprostował go na właściwą drogę, dziecinne “spiski” z Szefem skończyły się jak ręką uciął.
Szef oczywiście strasznie to przeżywa, jego irytacja ciągle rośnie, ciągle się nakręca i ciągle spiskuje. On jednak ma ten plus, że w przeciwieństwie do byłego współspiskowca nie pracuje sam, a ma 2 dodatkowe osoby w wydziale. No i tu problem, bo nawet jak Szef będzie szedł na spierdolenie czegoś, to niestety sporo tego ja też mam w zakresie obowiązków i wykręcenie się “bo ja nie jestem dyrektorem” nic mi nie da. Tak więc mój przełożony dalej pisze i dzwoni do kolesia z wszystkimi pierdołami tylko po to żeby utrudnić mu życie, a ten dziś już nie wytrzymał i dzwoni do mnie.
-Powiedz mi Młody, bo ja tylko z tobą mogę pogadać tam jak z człowiekiem, czy Szef jest pojebany?
-Tak, jest.
Dłuższa cisza w słuchawce zdradziła mi, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
-To wiesz co. Wpadnij do mnie dziś, tylko nie mów mu po co idziesz bo znów będzie mi truł.
Perspektywą kawy to ja rzadko gardzę, a wyjściem z Urzędu to już właściwie nigdy, więc ruszyłem. Na miejscu pogadaliśmy sobie spokojnie, poopowiadałem mu co i jak wygląda, wytłumaczyłem mu dwie miny na które Szef stara go się wciągnąć i zapadła decyzja, że w tym wypadku też będzie musiał zostać użyty telefon.
-Tylko, że wiesz, że ja i tak muszę wszystkiego pilnować, a jak nie będę pilnował to też dostanę po jajcach, c’nie?
-Yhm… A powiedz mi, kiedy idziesz na urlop?

Stuknięcie kubków z kawą i uśmiech zakończył to owocne spotkanie. Teraz tylko trzymam kciuki za powodzenie.

czwartek, 29 marca 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty siódmy- tupu tup.

Mam problemy z asertywnością. A może raczej z myśleniem- myślę ze zbyt dużym wyprzedzeniem. Przewiduję konsekwencje na wiele kolejnych etapów i gdybym o tym nie myślał, to pewnie od razu bym coś zrobił. A tak widzę długofalowy bezsens działania i się wstrzymuję.
Tym sposobem wylądowałem z Szefem i planem Urzędu na jego poddaszu. Widzicie Szef, poza byciem Szefem, ma też dodatkowe samodzielne stanowisko. Problem w tym, że nie samodzielny człowiek nie powinien mieć samodzielnego stanowiska, bo sobie na nim nie poradzi. I dokładnie tak jest w tym przypadku.
Zanim zaczniecie mnie raczyć mądrościami życiowymi wróćmy do pierwszego akapitu- uprę się, żeby nie pomóc mu, to zacznie gównoburzę, która będzie trwała non stop bo sprawa jest pilna, a on nawet gdyby nie był leniwy, to i tak nie ma umiejętności żeby ją wykonać, w końcu dojdzie do dyskusji na temat zakresu obowiązków, a mimo że tego wpisane nie mam, to jest magiczny zapis “wykonywać inne czynności zlecone przez przełożonych”. Kłótnia będzie trwała całymi dniami, zrobienie tego to kwestia 2 godzin. Co się bardziej opłaca, mieć rozwolnienie czy zatwardzenie? Zapraszam do filozoficznej dyskusji.
Wracając do tematu- Szef musi nanieść na plan Urzędu parę rzeczy. Jak się słusznie domyślacie człowiek, który pogubi się w obsłudze Painta nie zrobi tego. Dla mnie podstawowa obsługa programów graficznych wielką tajemnicą nie jest. No więc dobrze, tylko wpierw muszę wiedzieć co i gdzie dodać, więc Szef musiał zaznaczyć to na planach. A ponieważ nie jest samodzielny, to musiałem iść też.
Stoimy więc na poddaszu, trzyma w rękach plan piętra i drapie się po głowie. Korytarz ma kształt prostokąta, jedno wejście z klatki schodowej, obok niego urządzenie do naniesienia. Drapanie natęża się i w końcu niepewnie przykłada ołówek do kartki.
-Tu?
Nie, to nie było pytanie retoryczne. Przynajmniej tak się wydaje biorąc pod uwagę, że patrzy na mnie i czeka nic nie kreśląc.
-Nie. Po drugiej stronie.
Przesuwa ołówek wzdłuż drzwi i patrzy na mnie.
-Po drugiej stronie, w sensie od korytarza, nie od klatki schodowej.
Cofa się i czeka. Czeka. Czeka.
-Tak, tutaj.
Zaznaczył i odetchnął z ulgą.
-To wszystko? -może nie zgadliście, ale nie ja pytam. Ja też nie odpowiadam. Po chwili ciszy Szef odwraca się do mnie i pyta ponownie- Wszystko?
-A ja mam odpowiedzieć? Przecież ja się na tym nie znam co ma być, a czego nie ma.
-No ja też, ja też, ale trzeba sobie pomagać. -przypominam, wypowiedź osoby na samodzielnym stanowisku głównego specjalisty. - Ale chyba wszystko, nie?
-Nie wiem, może.
-No dobra, idziemy dalej.
Jeszcze tylko 7 kondygnacji.

czwartek, 15 marca 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty szósty- Rodzinne Ogródki Działkowe Oesu.

Jak tam? Już po szkoleniach z RODO? Ja tak. W sumie nic ciekawego. Przynajmniej dla mnie. Od tego mamy ABI, żeby się tym martwił, ja po iluś godzinach dostawania płaskodupia dowiedziałem się tyle, że mam tylko problem z komputerem, bo Windowsa XP już raczej nie powinno się nazywać systemem bezpiecznym. “Dowiedziałem”, bo to rzecz oczywista i nie pierwszy problem jaki z nim mam. Ale co mam powiedzieć o 11 letnim kompie, w którym jedyna wymieniona od nowości rzecz to zasilacz? Miałem szansę dostać nowy pod koniec roku, ale wymienili na nowy kolesiowi co ma 5 letniego desktop i gościówce 3 letni laptop. Wiadomo, wymienia się wpierw tym, których dyrektor zrobi raban. Mój nie zrobi, więc czekam.
Ale wracamy do szkolenia, Szefa na szczęście nie było w mojej grupie, ale miałem innych wspaniałych ludzi, więc skupię się na ich komentarzach. Szczególnie, że nie za bardzo podejrzewałem ich o to. Zawsze wydawali mi się… normalni? No ale cóż.
Zaczęliśmy od paru podstaw. Np. rzecz oczywista- czyste biurko jak u Durczoka. W sensie, żebyśmy nie trzymali miliona dokumentów z danymi osobowymi na wierzchu, szczególnie jak wychodzicie z roboty i zostawiacie biurko sprzątaczkom.
-Pan to chyba nigdy nie pracował! - wypalił jeden z dyrektorów siedzących obok mnie do prowadzącego.
-Ale czemu?
-No jak pan to sobie wyobraża? Że ja będę codziennie sprzątał papiery? Ja z nimi pracuje, to leżą.
-W sumie tak, dokładnie tak sobie to wyobrażam. To powinna być normalna sprawa, kończy pan pracę, sprząta biurko, zdaje telefon służbowy…
-Jak zdaję telefon służbowy?! -to już inny.
-Zdaje pan, bo jak inaczej? Płacą panu za gotowość?
-Jaką gotowość?
-Jeśli ma pan telefon służbowy 24h to jest pan w gotowości i za to powinien mieć pan dodatkowe pieniądze.
-Aaaa… To fajnie, ale nie. Mi chodziło, że jak mam wtedy dzwonić?
-Ale po co chce pan dzwonić po pracy?
-Np. do żony.
-To prywatnym.
-Mając służbowy telefon mam mieć jeszcze prywatny?!
-Tak?
-Przecież to bezsensu…
-Dobrze. Może przejdźmy dalej. Na telefonach i komputerach służbowych nie instaluje się nic ani nie przegląda stron bo…
-Jeszcze co!
-...bo proszę zobaczyć jaką drogą łączy się komputer zanim odpali stronę Onetu.
-No i co z tego?
-To proszę pani, że nigdy nie wiadomo co tam po drodze będzie przechodziło, o czym nie będzie miała pani nawet świadomości.
-No ale co z tego? My tam nic na komputerach przecież i tak nie mamy.
-Imiona, nazwiska, adresy, numery telefonów, PESEL to pani ma?
-No tak, ale po co to komu?
-Proszę pani, to bardzo chodliwy temat.
-Bezsensu, to co jak chcę wejść na Onet będę musiała teraz do pracy nosić swój komputer?
-Nie, niekoniecznie. Tylko może by tak pani w tym czasie po prostu… pracowała?
-Phi.
-Ok, kontynuując wątek komputerów to należy też pamiętać o hasłach, żeby nikt niepowołany nie miał do nich dostępu.
-W sensie co? Mam mieć hasło do komputera?
-Tak proszę pana.
-I za każdym razem je wpisywać?
-Tak.
-Przecież to jest bezsensu! Ile roboty z tym…
-I najlepiej nie podłączać nic do portów USB, nawet telefonów do ładowania.
-To już jest przesada! Jak ja mam coś przenosić jak nie pendrive?!
-Sieć?
Teraz to już harmider podniósł się taki, że ledwo było słychać prowadzącego mówiącego “Ok, przerwa 15 minut…”

czwartek, 1 marca 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty piąty- to normalne miejsce pracy.

Pora zakończyć moje starcie epickich proporcji z Sauronem. Wyszedłem z niego… nie wiem jak? W sumie nawet do końca nie wiem, czy to koniec. Mam taką nadzieję, ale nadzieja matką głupich jak mówią.
Po ostatniej notce tego dotyczącej wiedziałem, że to nie Sauron, a Morgoth będzie moim głównym przeciwnikiem więc postanowiłem, że nie ma co marnować czasu i sił i od razu spotkać się z przeznaczeniem. Tzn, prawie od razu- odczekałem parę dni, czy by sami nie chcieli zacząć rozmawiać. Nie chcieli.
Mając więc dodatkową kwestię do załatwienia ruszyłem wraz z Szefem do jego gabinetu i gdy ta została obgadana zacząłem swoje.
-Panie Melkorze, musimy o jeszcze jednej kwestii pogadać.
-Jakiej?
-Moich dodatkowych zadań.
-A tak, tak. Wasz Wydział zaczyna się rozrastać, pora więc odjąć wam trochę obowiązków.
Zaczyna być interesująco. Tyle samo zadań, więcej kasy? Jestem za.
-Dlatego odejmiemy ci Szefie kilka zadań z zakresu obowiązków.
Że co? Przecież to ja dostaję nowe obowiązki, a nie Szef…
-Tak, ale panie Melkorze, ja chciałem rozmawiać o moich obowiązkach i wynagrodzeniu za nie.
-Tu się nic nie martw, Szef wszystkich Szefów sprawi, że będziesz zadowolony.
Aha. Typowa gadka, zrzucić to wyżej- znaczy nie chce o nie zamierza o tym gadać. Za długo tu pracuję, żeby tego od razu nie zrozumieć. No trudno. Sauron słuchać nie chce, Morgoth słuchać nie chce. Co teraz? Jest wyjście z tej sytuacji, o ile zna się realia Urzędu. Ruszyłem więc zaraz do przeciwległego skrzydła mocno ściskając kciuki za to, żeby załoga była na miejscu.
Był komplet.
-No ja tego nie rozumiem! -zacząłem od drzwi, teatralnie rozkładając ręce. Całe biuro kontroli i audytu spojrzało na mnie z zainteresowaniem.
-Ale o co chodzi?
-O te moje dodatkowe obowiązki.
Wszystkie papiery odłożone zostały na biurko, a wszyscy z zaciekawieniem wbijali we mnie wzrok.
-No mów, mów, o co chodzi? Rozmawiałeś z Sauronem?
A żebyście wiedzieli, że powiem. Bo wiem, że wszystko co tu powiem najpóźniej za 30 minut wypaplacie Morgothowi.
-Nie! I z Melkorem też nie. Oboje nie chcą gadać ze mną. To trochę smutne, bo czuję się, jakby tylko mi zależało na tym, żeby było wszystko bezproblemowo! A nawet nie wiem, czy się dogadamy w kwestii finansów…
-A ile chcesz krzyknąć? -spytał jeden grubasek siedzący pod oknem.
-Myślałem o TAKIEJ kwocie.
-Uuuuu… -powiedzieli wszyscy. -TAKIEJ kasy za dodatkowe zadania nikt nie dostaje. Maksymalnie dostają taką.
-No cóż, mogę trochę negocjować, ale TROCHĘ. Bo ja mam roboty w cholerę, a za to dostanę jeszcze więcej roboty. A do tego zamiast ze mnie zdjąć obowiązki, to zdejmują z Szefa!
-No coś ty! Oburzające. Skoro z niego zdejmują i ci dają, to powinni teraz coś zabrać tobie i dać mu!
-O, dobry pomysł, muszę to obadać.
I wyszedłem. Sprawa załatwiona, i Sauron i Melkor dowiedzą się o moich roszczeniach. Teraz tylko czekać. Dzień jeden, drugi, piąty… nic. Rozpoczęła się gra nerwów, wyraźnie idą na postawienie sprawy na ostrzu noża. Jeśli do tego dojdzie, jeśli nic wcześniej się nie zadzieje, to awantura będzie grubsza. Zaczynałem się już do niej przygotowywać, gdy przypadkiem zagościłem w gabinecie z Sauronem, w zupełnie innym celu.
-A to już jak tu jesteś, to masz to do wypisania.
Dostałem 30 stron ankiety i 20 instrukcji do jej wypełnienia.
-Wiesz, nie wiem czy ja to jeszcze....
-Ja też nie wiem, ale wypełnij i wyślemy.
Wróciłem do biura i zacząłem sobie spokojnie czytać. O matko z dzieckiem, czego oni nie chcą wiedzieć?! Chyba długości penisa. A nie, na kolejnej stronie było i o tym. Chcą wiedzieć WSZYSTKO- o rodzinie, partnerkach, kolegach, finansach, chorobach, nałogach… Nie, nie, nie. Nie wypełniam nic, dopóki nie ustalimy ważniejszych dla mnie kwestii, głównie $$$. I z takim planem rozmowy postanowiłem do Saurona udać się z rana dnia następnego.
Następnego dnia z rana:
-Słuchaj Sauron, nie za bardzo podoba mi się to wszystko. Musimy poważnie o tym porozmawiać wreszcie.
I tu niespodziewany dla mnie zwrot akcji.
-Ok, to daj to, zapominamy o sprawie.
Co? No ale ok, planowałem albo dostać grubą kasę, albo tego nie brać. Więc, hm… Udało się?



czwartek, 22 lutego 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty czwarty- 100 lat za murzynami.

Nie, nie oglądałem Czarnej Pantery. I raczej nie obejrzę. Po prostu nie lubię superbohaterów w amerykańskim “blockbusterowym” stylu. I pomimo, że widziałem ileś artykułów, które w kontekście tego filmu używały tytułów w stylu “dlaczego afrofuturyzm ma znaczenie” (Engadget) i uparcie twierdzą, że to nie jest zwykły film o superbohaterze, nie mam zamiaru się złamać. Wiecie czemu? Bo wydaje mi się, że oni wszyscy kłamią i to będzie zwykły film o superbohaterze. Tyle, że czarnym. A ja nie jestem rasistą- kolor skóry głównego bohatera nie zmieni mojej oceny filmu. Ani na lepszą, ani na gorszą.
Szef jest chory. Właściwie jest od dobrych 3 tygodni, zdążył w tym czasie zarazić mnie, przez co byłem tydzień na L4, następnie Nowego Dziada, która chora była przez weekend, aż wreszcie stwierdził, że może pójdzie do lekarza. Ten z kolei stwierdził, że przechodził i ma coś na płucach, więc zwolnienie.
A jak go nie ma, to praca idzie szybciej. Zdecydowanie. Właściwie wszystko idzie na bieżąco i tak siedząc i się trochę nudząc w robocie wróciłem myślami do miasta partnerskiego mojego miasta. To dość wyjątkowy związek, trwający już dobre 20 lat. Mimo, że to Niemcy, a każdy prawdziwy Polak powinien ich nienawidzić, to nasza współpraca kwitnie. Myślę, że nawet w skali UE byłaby całkiem niezłym przykładem. Wiele razy w ciągu roku odwiedzamy się przy różnych okazjach, nasze służby współpracują ze sobą, organizujemy nawet festiwal rock/metal/punk dla zespołów z naszych miast. Nie ma może on rozmiarów Wacken czy Woodstocka, no ale…
Co więcej, nasze miasta są niemal bliźniacze. Wielkościowo różnimy się w granicach błędu statystycznego, mamy podobne uwarunkowania geograficzne, turystyczne, przemysłowe… I kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądają nasze budżety w porównaniu. Jak już mówiłem akurat się nudziłem, a to lepiej żebym przeanalizował budżet miasta partnerskiego niż Pudelka, no nie?
Wykorzystałem więc swoją znajomość niemieckiego mocno wspartą translatorem Google (serio nie wchodził mi w szkole ten język) i bez problemów odszukałem interesujący mnie dokument. Oczywiście PDF z ładną stroną tytułową, interaktywnym spisem treści przenoszącym do interesujących nas działów, z których kilka pobieżnie przejrzałem. Zgrabne tabelki, wykresy, mapki. Następnie użyłem Ctrl+F żeby wyszukać kilka interesujących mnie punktów w celach porównawczych. Zapisałem wszystko co potrzebowałem na kartce i szybko przeliczyłem z euro na nowe polskie złote.
Ok, czas znaleźć nasz budżet. Też obyło się bez problemów, wszystko jest w BIPie. Tak jak u kolegów Niemców też jest w PDFie. I na tym podobieństwa się kończą. Pierwsze co rzuca się w oczy, to nasz jest zwykłym, chamskim, czarno-białym skanem. I to jeszcze krzywo zeskanowanym. Ponieważ to nie jest tekst tylko obraz, to zapomnijcie o jakiejkolwiek możliwości wyszukiwania czegokolwiek. “Klikalny” spis treści? Nawet nie żartujcie. Jak coś Was interesuje to ręcznie sobie przewińcie i czytajcie aż znajdziecie. Żadnego wykresu, ale tabele jak najbardziej. W sensie- dwie. Jedna zbierająca wszystkie przychody, druga wydatki. Może dlatego nasz budżet jako dokument jest krótszy niemal dokładnie… 7 razy. Tak, 7 razy krótszy, a nie o 7 stron.
Ja wiem, ich budżet jest po przeliczeniu na złotówki 2 razy większy, ale mam mocne wrażenie, że przygotowanie dokumentu, który nie wygląda jak dwukrotnie użyty papier toaletowy nie jest kwestią finansów, a umiejętności i chciejstwa. Najzwyczajniej w świecie wszyscy zainteresowani mają wyjebane na, w sumie, najważniejszy dokument który decyduje o wszystkim co będzie robił Urząd przez cały przyszły rok.

A jeśli myślicie, że taką ujmą na honorze się skończy, to na zakończenie jeszcze trochę soli na ranę. Zliczyłem budżet niemieckich kolegów z ostatnich 10 lat (podają w aktualnym na wykresie ostatnie 10 lat…) i wiecie co? Są 5 mln euro na plusie. Nie regulujcie monitorów- wychodzą na plusie. Czasem mieli deficyt, czasem nadwyżkę, ale ogółem są do przodu. Ja nie pamiętam kiedy ostatnio nie mieliśmy deficytu. Nie wiem, czy kiedykolwiek?


czwartek, 15 lutego 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty trzeci- jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.

Nasz Human Resources to straszne miejsce. Całkowicie uprawnione jest to porównanie do Mordoru. Są tam Upiory Pierścienia, choć nie aż tyle co w oryginale, a pośród nich zasiada Sauron. To facet, którego pozycja jest całkowicie niezrozumiała w Urzędzie. Oficjalnie jest szeregowym pracownikiem ale może prawie wszystko. A wróć. Nie jest aż tak niezrozumiała, a odpowiedź podaje też Tolkien. Sauron może pod koniec 3 ery był uważany za jakiegoś turbo kozaka, ale chyba wszyscy pamiętamy, że to tylko (albo aż) sługa Morgotha. I tu macie rozwiązanie całej zagadki- Sauron ma u nas wysoką pozycję, bo jest wiernym sługą Morgotha. Tylko tyle, albo aż tyle.
To jest jedna z tych rzeczy, na które nie macie wpływu. Ja też nie mam. Szczerze, to przez długi okres czasu miałem całkowicie wylane na to. Nasze ścieżki rzadko się przecinają, wręcz nigdy. I jeśli jesteście bystrzy to już wiecie, że tak było do dnia dzisiejszego. Ja i Sauron stanęliśmy na jednej ścieżce, za wąskiej dla nas dwóch i któryś z nas musi się cofnąć, żeby przepuścić drugiego.
Pojawiła się dość śliska sprawa, którą ktoś musi ogarnąć przyjmując na siebie dodatkowe obowiązki. W pierwszej chwili padło na Saurona i ten nawet chętny był się tym zająć szczególnie, że Morgoth najwierniejszemu słudze zaoferował wynagrodzenie, o którym ktokolwiek inny może pomarzyć. I wszystko byłoby fajnie, baśń dobrze by się skończyła, gdyby nie drobny szczegół- po prostu temu nie chce się robić. Tak, to jest ten powód- nie chce mu się. Więc stwierdził, że zrzuci to na kogoś innego i znalazł “chętnego”, mnie. Rozmowa wyglądała w ten sposób, że Sauron oznajmił mi, że będę to robił i Morgoth o tym wie. Koniec rozmowy. Ja się jeszcze wykręcałem, mówiłem o dużej ilości obowiązków i w ogóle, że bym chciał jakiś piniondz za to. Ale nie, to był koniec rozmowy.
Cóż mi pozostało? Długo nad tym myślałem. Nie wykręcę się robotą, bo nikogo nie interesuje, że jestem nią zawalony jak mało kto. Nie wykręcę się właściwie niczym, ale mam dość bycia jak wszyscy tu szmatą, z którą nikt się kompletnie nie liczy, bo wydaje mu się, że na paluchu ma pierścień, którym może rządzić wszystkimi. Ponawiam więc pytanie- cóż mi pozostało? Kasa. Stwierdziłem, na razie przed samym sobą, że mogę to wziąć, ale za stawkę jaką miał dostać Sauron. I choćby mieli mnie łamać na kole- albo dostanę dodatkowo tę konkretną kasę, albo nie podpiszę żadnego porozumienia. Nawet jeśli miałoby to skończyć się wypowiedzeniem zmieniającym (choć to raczej mało prawdopodobne).
Na razie do bezpośredniej konfrontacji w tym zakresie nie doszło. Sauron domyśla się, co będzie się działo, a ja też nie widzę potrzeby przyspieszenia- z każdym dniem bez obsadzonego stanowiska to nie mi zaciska się pętla. Ale do konfrontacji wreszcie dojdzie i najgorsze jest to, że nie z Sauronem. Wyśle mnie wprost do Angbandu na spotkanie z Morgothem. I niczym Fingolfin będę musiał stoczyć swoją nierówną walkę, żywię nadzieję, że z lepszym zakończeniem.

“I’ll dare you, come out, you coward- now it’s me or you.”