"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 22 lutego 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty czwarty- 100 lat za murzynami.

Nie, nie oglądałem Czarnej Pantery. I raczej nie obejrzę. Po prostu nie lubię superbohaterów w amerykańskim “blockbusterowym” stylu. I pomimo, że widziałem ileś artykułów, które w kontekście tego filmu używały tytułów w stylu “dlaczego afrofuturyzm ma znaczenie” (Engadget) i uparcie twierdzą, że to nie jest zwykły film o superbohaterze, nie mam zamiaru się złamać. Wiecie czemu? Bo wydaje mi się, że oni wszyscy kłamią i to będzie zwykły film o superbohaterze. Tyle, że czarnym. A ja nie jestem rasistą- kolor skóry głównego bohatera nie zmieni mojej oceny filmu. Ani na lepszą, ani na gorszą.
Szef jest chory. Właściwie jest od dobrych 3 tygodni, zdążył w tym czasie zarazić mnie, przez co byłem tydzień na L4, następnie Nowego Dziada, która chora była przez weekend, aż wreszcie stwierdził, że może pójdzie do lekarza. Ten z kolei stwierdził, że przechodził i ma coś na płucach, więc zwolnienie.
A jak go nie ma, to praca idzie szybciej. Zdecydowanie. Właściwie wszystko idzie na bieżąco i tak siedząc i się trochę nudząc w robocie wróciłem myślami do miasta partnerskiego mojego miasta. To dość wyjątkowy związek, trwający już dobre 20 lat. Mimo, że to Niemcy, a każdy prawdziwy Polak powinien ich nienawidzić, to nasza współpraca kwitnie. Myślę, że nawet w skali UE byłaby całkiem niezłym przykładem. Wiele razy w ciągu roku odwiedzamy się przy różnych okazjach, nasze służby współpracują ze sobą, organizujemy nawet festiwal rock/metal/punk dla zespołów z naszych miast. Nie ma może on rozmiarów Wacken czy Woodstocka, no ale…
Co więcej, nasze miasta są niemal bliźniacze. Wielkościowo różnimy się w granicach błędu statystycznego, mamy podobne uwarunkowania geograficzne, turystyczne, przemysłowe… I kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądają nasze budżety w porównaniu. Jak już mówiłem akurat się nudziłem, a to lepiej żebym przeanalizował budżet miasta partnerskiego niż Pudelka, no nie?
Wykorzystałem więc swoją znajomość niemieckiego mocno wspartą translatorem Google (serio nie wchodził mi w szkole ten język) i bez problemów odszukałem interesujący mnie dokument. Oczywiście PDF z ładną stroną tytułową, interaktywnym spisem treści przenoszącym do interesujących nas działów, z których kilka pobieżnie przejrzałem. Zgrabne tabelki, wykresy, mapki. Następnie użyłem Ctrl+F żeby wyszukać kilka interesujących mnie punktów w celach porównawczych. Zapisałem wszystko co potrzebowałem na kartce i szybko przeliczyłem z euro na nowe polskie złote.
Ok, czas znaleźć nasz budżet. Też obyło się bez problemów, wszystko jest w BIPie. Tak jak u kolegów Niemców też jest w PDFie. I na tym podobieństwa się kończą. Pierwsze co rzuca się w oczy, to nasz jest zwykłym, chamskim, czarno-białym skanem. I to jeszcze krzywo zeskanowanym. Ponieważ to nie jest tekst tylko obraz, to zapomnijcie o jakiejkolwiek możliwości wyszukiwania czegokolwiek. “Klikalny” spis treści? Nawet nie żartujcie. Jak coś Was interesuje to ręcznie sobie przewińcie i czytajcie aż znajdziecie. Żadnego wykresu, ale tabele jak najbardziej. W sensie- dwie. Jedna zbierająca wszystkie przychody, druga wydatki. Może dlatego nasz budżet jako dokument jest krótszy niemal dokładnie… 7 razy. Tak, 7 razy krótszy, a nie o 7 stron.
Ja wiem, ich budżet jest po przeliczeniu na złotówki 2 razy większy, ale mam mocne wrażenie, że przygotowanie dokumentu, który nie wygląda jak dwukrotnie użyty papier toaletowy nie jest kwestią finansów, a umiejętności i chciejstwa. Najzwyczajniej w świecie wszyscy zainteresowani mają wyjebane na, w sumie, najważniejszy dokument który decyduje o wszystkim co będzie robił Urząd przez cały przyszły rok.

A jeśli myślicie, że taką ujmą na honorze się skończy, to na zakończenie jeszcze trochę soli na ranę. Zliczyłem budżet niemieckich kolegów z ostatnich 10 lat (podają w aktualnym na wykresie ostatnie 10 lat…) i wiecie co? Są 5 mln euro na plusie. Nie regulujcie monitorów- wychodzą na plusie. Czasem mieli deficyt, czasem nadwyżkę, ale ogółem są do przodu. Ja nie pamiętam kiedy ostatnio nie mieliśmy deficytu. Nie wiem, czy kiedykolwiek?


czwartek, 15 lutego 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty trzeci- jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.

Nasz Human Resources to straszne miejsce. Całkowicie uprawnione jest to porównanie do Mordoru. Są tam Upiory Pierścienia, choć nie aż tyle co w oryginale, a pośród nich zasiada Sauron. To facet, którego pozycja jest całkowicie niezrozumiała w Urzędzie. Oficjalnie jest szeregowym pracownikiem ale może prawie wszystko. A wróć. Nie jest aż tak niezrozumiała, a odpowiedź podaje też Tolkien. Sauron może pod koniec 3 ery był uważany za jakiegoś turbo kozaka, ale chyba wszyscy pamiętamy, że to tylko (albo aż) sługa Morgotha. I tu macie rozwiązanie całej zagadki- Sauron ma u nas wysoką pozycję, bo jest wiernym sługą Morgotha. Tylko tyle, albo aż tyle.
To jest jedna z tych rzeczy, na które nie macie wpływu. Ja też nie mam. Szczerze, to przez długi okres czasu miałem całkowicie wylane na to. Nasze ścieżki rzadko się przecinają, wręcz nigdy. I jeśli jesteście bystrzy to już wiecie, że tak było do dnia dzisiejszego. Ja i Sauron stanęliśmy na jednej ścieżce, za wąskiej dla nas dwóch i któryś z nas musi się cofnąć, żeby przepuścić drugiego.
Pojawiła się dość śliska sprawa, którą ktoś musi ogarnąć przyjmując na siebie dodatkowe obowiązki. W pierwszej chwili padło na Saurona i ten nawet chętny był się tym zająć szczególnie, że Morgoth najwierniejszemu słudze zaoferował wynagrodzenie, o którym ktokolwiek inny może pomarzyć. I wszystko byłoby fajnie, baśń dobrze by się skończyła, gdyby nie drobny szczegół- po prostu temu nie chce się robić. Tak, to jest ten powód- nie chce mu się. Więc stwierdził, że zrzuci to na kogoś innego i znalazł “chętnego”, mnie. Rozmowa wyglądała w ten sposób, że Sauron oznajmił mi, że będę to robił i Morgoth o tym wie. Koniec rozmowy. Ja się jeszcze wykręcałem, mówiłem o dużej ilości obowiązków i w ogóle, że bym chciał jakiś piniondz za to. Ale nie, to był koniec rozmowy.
Cóż mi pozostało? Długo nad tym myślałem. Nie wykręcę się robotą, bo nikogo nie interesuje, że jestem nią zawalony jak mało kto. Nie wykręcę się właściwie niczym, ale mam dość bycia jak wszyscy tu szmatą, z którą nikt się kompletnie nie liczy, bo wydaje mu się, że na paluchu ma pierścień, którym może rządzić wszystkimi. Ponawiam więc pytanie- cóż mi pozostało? Kasa. Stwierdziłem, na razie przed samym sobą, że mogę to wziąć, ale za stawkę jaką miał dostać Sauron. I choćby mieli mnie łamać na kole- albo dostanę dodatkowo tę konkretną kasę, albo nie podpiszę żadnego porozumienia. Nawet jeśli miałoby to skończyć się wypowiedzeniem zmieniającym (choć to raczej mało prawdopodobne).
Na razie do bezpośredniej konfrontacji w tym zakresie nie doszło. Sauron domyśla się, co będzie się działo, a ja też nie widzę potrzeby przyspieszenia- z każdym dniem bez obsadzonego stanowiska to nie mi zaciska się pętla. Ale do konfrontacji wreszcie dojdzie i najgorsze jest to, że nie z Sauronem. Wyśle mnie wprost do Angbandu na spotkanie z Morgothem. I niczym Fingolfin będę musiał stoczyć swoją nierówną walkę, żywię nadzieję, że z lepszym zakończeniem.

“I’ll dare you, come out, you coward- now it’s me or you.”


czwartek, 1 lutego 2018

Dzień dwieście siedemdziesiąty drugi- trudna miłość.

Powszechnie wiadomo, że mnie i Pocztę Polską łączą bardzo trudne stosunki. Mówiąc wprost- nienawidzę ich. Za wiele rzeczy, całe zło, które mi wyrządzili i wszystkim innym. Zniszczone, zagubione paczki, które idą miesiącami do sąsiedniego miasta. Za to wszystko i wiele innych mam do nich tylko serdeczną nienawiść w serduszku. Dlatego postanowiłem zrobić im kawał.
Wielu z Was wysyłało listy. Różne, kiedykolwiek, do kogoś. A wysłaliście kiedyś list do… Poczty? “A to tak w ogóle można?” Można. Ale, spojler, nie ma większego sensu. Przynajmniej w moim przypadku.
Pech chce, że na początku roku mam sporo roboty, głównie niepotrzebnej. Jest spis kilkudziesięciu przedsiębiorstw, do których muszę wysłać mały zestaw, po 21 stron dla każdego. Zanim jednak dojdzie do wysyłki, muszę to pokserować. 21 x kilkadziesiąt, nie wszystko da się podwójnie (a szkoda, że cokolwiek) i wychodzi ponad ryza papieru. Moja drukarka by definitywnie zdechła, ksero ledwo wytrzymało wieszając i klinując się dwa razy w tak zwanym międzyczasie. Szkoda, że nie wszystko, bo Szef ubzdurał sobie, że to co się da musi być w specjalny sposób kserowane. Nawet jest mi to trudno Wam wytłumaczyć w jaki, dość powiedzieć, że zorientowanie się jak skanować kartki żeby wyszło dobrze zajmuje kilka prób. Potem ksero się wiesza i od nowa kombinowanie.
Gdy już wszystko jest gotowe, to po kolei każdy zestaw przygotowuje się jak w fast foodzie. Frytki, burger, napój, tacka, serwetki. Pismo przewodnie wypisać, załącznik jeden, drugi, trzeci, koperta, zaadresować, zakleić, kurwa czy włożyłem pismo przewodnie? I tak jedna dziesiątka, za drugą, za trzecią, za czwartą… nie, nie narzekam, że muszę pracować. Ale mógłby mi ktoś powiedzieć, dlaczego nie wysyłam tego mailem?
Wśród tych dziesiątek firmy widnieje jedna szczególna, Poczta Polska. Do nich też to wysyłam, a śmieszne jest to o tyle, że jak podejdę do okna w biurze z kawą i spojrzę na szary świat, to widzę budynek poczty. Jest dokładnie vis-a-vis Urzędu. Ot, przejść przez ulicę, plac i jestem na miejscu. Ale wiadomo, obieg dokumentu, bla, bla, bla. Wysyłamy. Biuro podawcze wypisuje wszystkie swoje głupoty, o określonej godzinie koleś bierze całą pocztę i transportuje ją na drugą stronę placyku do Poczty, gdzie nadaje całość. Dosłownie przynosimy list do budynku, do którego (i z którego) go wysyłamy.
Tydzień po terminie dzwonię naprzeciwko, stojąc zresztą w oknie mogę machać do kolesia, który miał odebrać moje pismo, żeby podniósł słuchawkę.
-Dzień dobry, pan wie, że tydzień temu był termin odpowiedzi na moje pismo?
-Jakie pismo?
-To, które wam wysłałem?
-Nie wiem, ja nic nie dostałem.
I tu się dzieje magia. Nie mówię nawet o tym, co już się wydarzyło, ale o tym, co po tych wydarzeniach następuje.
-Szefie!
-Co?
-Na poczcie nie dostał pisma.
-To wyślij mu mailem.
Bum. Nie rozumiem, czemu wcześniej nie mogłem, a teraz mogę. Tego czemu pisma nie dostał też nie rozumiem. Ale jakbym miał nad wszystkimi dziwami w urzędach się zastanawiać, to bym nic innego w życiu nie miał czasu robić.