"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

niedziela, 3 lipca 2011

Dzień dwudziesty ósmy- komentarz.

Zacznijmy od komentarza do wiadomości o tym, że Trybunał Konstytucyjny orzekł, że pomysł PO odnośnie zmniejszenia ilości ludzi zatrudnionej w administracji. Miło, że próbowali, ale powiem Wam szczerze- ani oni, ani nikt w Warszawie nie jest w stanie pokonać tej, niemal dosłownie, hydry. Plan był taki, aby zwolnić 10% ludzi. Na papierze ładnie to wygląda, ale jak byłoby w rzeczywistości?

Tak, że po kilku miesiącach ilość urzędników wróciłaby do normy. Nie wierzycie? Zwolnieni byliby ludzie, którzy pracują w urzędzie najkrócej, a w związku z tym zarabiający najmniej i robiący najwięcej. Serio- im urzędnik dłużej w robocie tym więcej zarabia, tym więcej ma urlopu, tym więcej nagród i tym mniej pracuje, bo większość pracy zrzuca się na “młodych”. W niektórych wypadkach dochodzi do tego, że doświadczonemu urzędnikowi zarabiającemu 2-3 razy więcej niż dopiero co zatrudniony płacicie, a właściwie płacimy z podatków tylko za podpis. Zdarza się tak, że wnioski przyjmuje, segreguje, wpisuje, przygotowuje (wskazaną) odpowiedź, przystawia wszystkie potrzebne pieczątki, przygotowuje koperty i je wysyła “młody”. Stary urzędnik tylko gdzieś po drodze wstawia swój podpis. Oczywiście dlatego, że po wielu latach doczekali się licznych awansów i “obowiązków”. Co to by dało? Szybko, by się okazało, że zwolnione 10% wykonywało minimum 40% pracy i urzędy przestały się wyrabiać, a w związku z tym musiano by zatrudnić nowych ludzi.

Tyle, że na te oferty pracy odpowiedzieli by także Ci dopiero zwolnieni i zapewne w 90% przypadków zostaliby oni przyjęci z powrotem. Chore? Z pewnością, ale tak właśnie jest. Czy więc nie można niczego zrobić? Oczywiście, że można. Ale wymagałoby to prawdziwych reform, a nie kosmetyki. Reform zaczynających się od samej góry i sukcesywnie schodzących w dół. Zmniejszyć ilość posłów, urzędników ministerialnych, na szczeblu wojewódzkim, no i oczywiście dalej w dół. I przy okazji zmienić ludzi odpowiedzialnych za funkcjonowanie urzędu, tak aby przestali zwracać uwagę na lamęty urzędasów, a zaczęli twardo mówić “napierdalaj, albo wypierdalaj- na Twoje miejsce jest 30 chętnych”. To by pozwoliło wybrać tych, którzy pracują a nie się zasiedzieli na stołkach, wprowadziłoby prawdziwe oszczędności (w wielu miejscach można byłoby ściąć 50% stanu osobowego), a przy okazji podnieść pensje ciągle zachowując oszczędności i może nawet polepszając pracę w urzędzie.

Miał być komentarz, ale wyszło meritum. Cóż i tak się w urzędzie zdarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz