"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 16 grudnia 2011

Dzień czterdziesty- słowotwórstwo.


Ja wiem, jestem młody i wspaniały. Człowiek sukcesu, jeśli nie liczyć pracy w urzędzie. Ostatnie wspaniałe pokolenie ludzkości i jej ostatnia nadzieja. W porównaniu do moich współpracowników jestem niemal półbogiem. Wystarczająco młody, aby mieć obsługę komputera czy popularne (po upadku muru berlińskiego) języki obce w jednym palcu ale też wystarczająco stary, żeby zakończyć pozytywnie edukację wyższą i cieszyć się pełnią praw obywatelskich przysługujących jednemu z milionów magistrów w naszym pięknym kraju nad Wisłą.
Szczególnie tego obycia z technologią część z moich współpracowników mi zazdrości. To, że piszę na komputerze szybko i bez patrzenia na klawiaturę. To, że programy pakietów biurowych nie mają przede mną tajemnic. To, że umiem sprawnie posługiwać się Internetem, mailem, wyszukiwać potrzebne informacje, automatyzować swoją pracę z komputerem by nie musieć powielać niepotrzebnych czynności, używać urządzeń nie mając do nich instrukcji. Na to wszystko patrzą z zazdrością, choć gdyby chcieli, mogliby się sami tego nauczyć. Albo ja mógłbym ich tego nauczyć, ale wiadomo „ja nic nie umiem” i duma im nie pozwala przyznać, że jednak pod pojęciem „nic nie umiem” kryje się tylko obycie z przepisami, które można przyswoić rzetelną pracą w góra 2-3 miesiące.
Łaskawie (bo taki ze mnie dobry człek) nie robię im wyrzutów, nie wyśmiewam i staram się w ogóle nie zwracać uwagi na głupoty których codziennie dokonują. Po co ma być im przykro? I po co mam tracić pozycję uber-niewolnika? O ile rozumiem, że 64 letnią kobietę może przerastać arkusz kalkulacyjny, czy sprawdzenie pociągów przez stronę internetową PKP, o tyle niektórych innych rzeczy chyba nigdy nie zrozumiem.
Dokumenty urzędowe wpina się w teczki i aby tego dokonać, co zrozumiałe, musimy wsadzić je w „bolce” (wybaczcie moje profesjonalne nazewnictwo części składowych przyborów biurowych). Każde dziecko, a człowiek dorosły tym bardziej wie, że aby wsadzić bolec potrzebna jest dziura. Te z kolei, robi się dziurkaczem, jeśli nie ma ich ab ovo. Problem z robieniem dziur jest taki, że muszą one być zrobione symetrycznie względem środka kartki. Jeśli się pomylimy może się okazać, że część dokumentów będzie wystawała górą, a część dołem segregatora i najzwyczajniej w świecie będą się niszczyły.
W zakres moich rozlicznych obowiązków wchodzi także dziurkowanie, którego nowy szef postanowił mnie nauczyć. Dzięki ci łaskawco, po 5 latach studiów i niemal roku w urzędzie z pewnością trzeba mnie oświecić w tej materii. Więc pokazuje i instruuje „bierzesz po 3 kartki, pierwszą zginasz w pół, delikatnie zaprasowujesz jedną stronę, składasz z resztą i przykładasz pod celownik dziurkacza, trach i możesz wpinać równo”. Yhm. Od razu zacząłem brać po 5 kartek, bo to przecież prawie o połowę skrócenie czasu jaki temu poświęcę i zginałem wszystkie kartki zamiast bawić z jedną i dopasowywaniem do reszty. Szybko jednak i to porzuciłem, bo jak się okazało dziurkacz, który towarzyszy im bez mała przez kilka już dobrych lat, ma taki specjalny „dyngs” z boku, który można sobie wysunąć według potrzeb i opisu na nim, który automatycznie po przyłożeniu jednego boku kartki wyznacza nam jej środek. Nikt, oprócz mnie, tego do dziś nie używa nadal zginając dziurkowane kartki w pół…
Ponieważ 80% pracy urzędu to kawa, a pozostała część papierki to pozostańmy przy nich jeszcze trochę. Dokumenty zbędne trzeba niszczyć. Ogółem powinno nam wszystkim, w sensie nam nie urzędnikom, na tym zależeć. Mogą się znaleźć na nich informacje, jakich nie chcemy ujawniać- wysokość naszych dochodów, dane konta bankowego, adres zamieszkania, etc. W niektórych biurach brak niestety niszczarki, więc się je po prostu drze- kartkę A4 na 4-8 części. Słabo nie? Pracując w takim biurze starałem się drzeć mocniej tylko te części, na których były m.in. wymienione wyżej informacje. W nowym biurze jednak już dysponuję niszczarką. Ma chyba z 15 lat, zamiast pojemnika pod częścią pracującą jest zwykły kosz na śmieci, ale działa.
Nie do końca działa za to komunikacja urzędnicza związana z nią. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w biurze w urzędzie (ja wyobrażać sobie nie muszę, ale Was zachęcam). Popijamy leniwie kawę/herbatę, prowadzimy niemy monolog z leżącą i kuszącą nas czekoladą pomału poddając się jej urokowi, gdy nagle od szefa słyszymy
-Weź zepsonuj te dokumenty.
-Że proszę co? Gdzie mam je zdeponować?
-Zepsonuj, nie zdeponuj. No już, bierz i idź.
Wziąłem więc i poszedłem. W cholerę. Co znaczy „zepsonuj”? Myślę idąc przez biuro i rozglądając się po nim. Są już niepotrzebne, więc pewnie muszę je gdzieś wywalić? Zdeponować? Zniszczyć? I w tym momencie mój wzrok padł na niszczarkę, na której dumnie widniał napis EPSON.

piątek, 9 grudnia 2011

Dzień trzydziesty dziewiąty- Buck Dich.


I znowu nowe biuro, nowe piętro, nowe skrzydło, nowi współpracownicy, nowe sprawy. Wpierw szok, którego liczyłem że już nie doznam- znów nie mam swojego miejsca i swojego narzędzia pracy, komputera. Przynajmniej na czas jakiś, ale mimo wszystko… Ponieważ podejrzewałem taki obrót sprawy zabrałem swoją małą, czarną bestię, ale tu szok kolejny- „po co Ci, te kilka tygodni wytrzymasz bez”. Że co proszę? No cóż, jak mus to mus, siedzę więc bez kompa vis-a-vis nowego szefa i patrzę mu w oczy. Nie mogę sprawdzić fejsa, nie mogę maila, nawet kutasów na kartce nie porysuje. Mogę tylko czytać ustawy. Nie zaczyna się najlepiej, ale od czego jest Internet w komórce? No właśnie.
Ustawy są nudne, nie czytam ich tylko przeglądam aby mniej więcej się orientować o co kaman. Popijając oczywiście owocowego Liptonka. Zwyczaj mam taki, że nie chce mi się wywalać torebki zaraz po zaparzeniu. Wywalam przed kolejnym lub przed myciem naczynia, ot takie lenistwo, poza tym wydaje mi się, że dzięki temu ma intensywniejszy smak/aromat. Dochodzi 14 (na zegarze, w końcu pracuję w burdelu urzędowym, a nie burdelu burdelowym), godzina i do domu, herbaty powinno wystarczyć na kolejne 50 minut, gdy nagle wbiega sprzątaczka i niczym błyskawica opróżnia wszystkie śmietniki i znika z pola widzenia.
Eeeee… A moja torebka? Jest piątek, mam ją wywalić do śmietnika, żeby czekała tam do 15 w poniedziałek? Paaaaaaniiiiiii… już sobie poszła. Nie leżała do 15 w poniedziałek. Czekała do 14 bo o 14 znów wpadła sprzątaczka i jak szatan wypadła. Pomyślałem sobie, następnego dnia ją dorwę i powiem, że trochę za wcześnie wywala śmietniki. Mój plan jednak się nie powiódł, zanim zdążyłem przejść do meritum zaczęła ze mną dyskutować o boksie.  Od dziś wyrzucam torebki punk 13.58 i później nie robię sobie już herbaty…
Sprzątaczka ta ma też denerwujący zwyczaj sprzątania za wszelką cenę. Jak dodam do tego jeszcze zamiłowanie do boksu to trochę się zastanawiam, czy ona czasem kursu rangersów nie skończyła? W każdym bądź razie sprząta jakby to było zadanie wojenne. Wjazd na biuro robi na pełnej prędkości wywalając niemal drzwi z kopa. Rzuca się z wielkim, czarnym worem na śmietniki opróżniając je (cały czas boję się czegoś powiedzieć, żeby pewnego dnia ten czarny wór nie wylądował na mojej głowie, a ja sam wpierw w bagażniku, a potem w lesie), a gdy z tym się już upora, czyli jakieś 0.00023 sekundy po wejściu bierze się za wycieranie kurzu. Możesz mówić, że nie chcesz, że nie potrzeba, że czysto, nawet skłamać że ciężko pracujesz. Nic to, ten Rambo w spódnicy i laczkach zetrze każdy kurz z powierzchni biurka nie pierdoląc się przy okazji z takimi pierdołami jak dokumenty, segregatory, klucze, telefony komórkowe, myszki, komputery. Wszystko przestawi, a jeśli masz nieszczęście akurat tego używać to przestawi też Ciebie.
Praca w nowym miejscu ma też jeszcze jeden minus, nowe zwyczaje. A ten, o którym chcę teraz napisać wydaje mi się szczególnie głupi. Jestem młody (w końcu to pamiętnik młodego urzędnika, nie tylko stażem pracy) i nie lubię ubierać się jak mój ojciec czy dziadek. Sweterków zazwyczaj nie noszę, marynarki mi się zdarza założyć ale nie w urzędzie bo za ciepło, więc najlepiej pomyka mi się w koszuli. Jej poły ładnie powiewają jak biegam, jak mi za ciepło odpinam się do pępka prężąc wątłą muskulaturę i inne takie. Ale to już przeszłość. Od dziś mam, według mojego szefa, koszule nosić w gaciach. Niby, że tak schludniej, że mi się nie wkręci w niszczarkę i w ogóle bezsensu. Jak ja wyglądam z koszulą w gaciach? Minimum +10 lat i -10 do aparycji. Pomijając już zupełnie fakt, że muszę pożegnać się z klamrami w stylu „żelazny krzyż” czy „pornking”… To nie jest dobra wiadomość…

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Dzień trzydziesty ósmy- adios amigos!


Mój plan wyszedł niemal w 100%. Trzymałem się długo w tym niemiłym miejscu, wszyscy zaczęli mnie już chwalić i wtedy ja powiedziałem „nie”. Miłego szukania innego leszcza, czasu zostało wam niewiele, hehe. A ja się przenoszę. Wiadomość ta gruchnęła do mnie z samego rana głosem telefonicznym mojego aktualnego szefa. Akurat byłem sam w biurze, więc swoją radość wyraziłem stawiając na jego środku fotel, po czym usiadłem na nim, rozłożyłem ręce pokazując faki w dwie przeciwne strony i kręciłem się w kółko powtarzając nową mantrę „chujwamwdupy”. Ale, ale, nie tak szybko z radością, zanim przejdę muszę jeszcze pozamykać i uporządkować wszystkie moje sprawy.
O ile to pierwsze już miałem gotowe, o tyle porządkowanie nie było rzeczą, której jakoś specjalnie bym pragnąłem. Spojrzałem więc z rezygnacją na sterty papierów piętrzące się na moim biurku, myśląc jakim cudem zrobiłem tyle w tak mało czasu? A, chwila, przecież nie jestem urzędnikiem. Zgarniam więc wszystko na trzy kupki- załatwione, oczekujące na zwrotki, do załatwienia. I nagle patrzę- ups. Fakturka. Termin płatności? UPS. Dwa tygodnie temu. Hm… Jeszcze raz powtarzam sobie swoją mantrę i dochodzę do wniosku, że mogę im zrobić prezent wkładając to gdzieś po środku spraw do załatwienia.
Gdy wreszcie ktoś z moim współpracowników raczył zjawić się w biurze zacząłem zdawać jej papierki. Tu jest to, tu jest tamto… A co to za faktura? Noszzzz kurde, miałaś zobaczyć to jutro. Cholera, skoro wlazłeś między wrony musisz krakać jak i one.
-Jaka faktura?- idę w zaparte udając głupiego.
-To ja się pytam jaka faktura?
-Ale skąd mam wiedzieć jaka faktura?
Podsadza mi ją pod nos.
-O,  co to za faktura?
-No właśnie się pytam co to za faktura? Do kiedy termin zapłaty?
-A skąd mam wiedzieć do kiedy termin zapłaty, skoro nie wiem co to za faktura?
-Oż kurwa, dwa tygodnie temu?! Czemu nie jest zapłacona?
-No właśnie, czemu nie jest zapłacona?
-Czemu nie zapłaciłeś?
-Czemu miałem zapłacić, skoro pierwszy raz na oczy widzę tę fakturę?
Hehehe. Mimo tej sprawnej inaczej linii obrony musiałem wypić naważone przez siebie piwo. Przynajmniej tak stwierdzili. Fajnie, jak w kombajnie, szczególnie że załatwienie tego zajęło mi 5 minut i nawet gdy mówiłem „NAM się zapomniało zapłacić” to nie zgarniałem od nikogo opierdolu. Teraz jeszcze tylko uścisnąć dłoń eks-szefa w myślach powtarzając mantrę i mogę lecieć ku wolności, swobodzie i normalności. Wróć, normalność wykreślić.
Zanim jednak doniesienia z kolejnej linii frontu zakończmy ostatecznie wątek tego wydziału. Otóż w dwa dni po rozstaniu dzwoni do mnie telefon. „Gdzie jest taka-a-taka sprawa?” „We wszystkich sprawach, które Ci dawałem, poszukaj.” „Chodź tu natychmiast musze to mieć”. Ruszyłem więc swoją szlachetną dupę i wchodząc z rozmachem do biura jednym tchem wyrzuciłem „Częśćocoznowuchodzi?” Zgubili dokumenty. Oni zgubili, bo ja je pamiętam i wiem co z nimi zrobiłem. I od razu chwyciłem za segregator spraw z tej kategorii. I od razu na samej górze leżała ta sprawa.
-A w segregator patrzył?
-Nie, czemu w segregator?
Bo może, dla normalnego człowieka normalne jest, że dokumenty przypisane do jednego miejsca się w nim znajdują. Może tak dla porządku, jakby ktoś ich kiedyś szukał…

niedziela, 4 grudnia 2011

Dzień trzydziesty siódmy- I wanna take you to a gay bar.


Nie, tego przybytku nie zaliczyłem jeszcze i oby nigdy. Jednak odbyłem podróż po innym, podziemnym świecie i o tym zaraz Wam opowiem. Wreszcie dowiedziałem się jakie mam obowiązki, jaki jest ich zakres. Jest ogromny. W skrócie- jeśli miasto w którym mieszkam zostanie zalane, to będzie to moja wina. Dodatkowo moje decyzje wysyłam bezpośrednio do województwa, a tam lubią się czepiać. Widziałem akta jednej sprawy- 3 segregatory po kilkaset stron wypełnionych po brzegi skrótami art., dz. us., rozp. oraz niezrozumiałymi cyferkami. Milczeniem pominę rozległe wzory na powierzchnię, objętość czy prędkość. Dobrze, że umiem robić dobrą minę do złej gry.
Trochę nad tym posiedziałem, przeczytałem kilka rzeczy i odkryłem zależności nimi rządzące. 99% z nich robione jest (jak wszystko w urzędzie) na jedno kopyto, trzaska się maszynowo według wzoru. Pozostały 1% to umiejętne złożenie fragmentów gotowców w jedno dzieło. Stempel, stempel i jechane. Widząc to mój nauczyciel nie był zadowolony, za szybko to rozgryzłem. Postanowił mi więc dosrać czymś innym. “Ubieraj się młody, idziemy w teren”.
I poszliśmy. Dowiedziałem się szczegółów technicznych wielu nowych urządzeń i budowli, łącznie z łączącymi je liniami. Nie wiem jednak nadal, które są nasze, a które nie, za które odpowiadam, a za które nie. Na zakończenie przeszliśmy się jedną z tych linii. Ogółem można ją streścić słowami mojego przewodnika- niedługo się jebnie, Twoja odpowiedzialność, koszty remontu liczymy w milionach, ogółem nikt nie wie jak wygląda całość i nie dowie się bo to za droga zabawa.
Pocieszony tymi słowami wróciliśmy do biura, a tam na dzień dobry sru na moje biureczko kilka opinii, decyzji i uzgodnień. “Masz młody, baw się”. Oczywiście, że się zabawię. Bo taki jest mój plan, który wyknuł się dzień wcześniej, a którego założenie wstępne teraz Wam przedstawię. Mam zamiar przyswoić tą wiedzę, a przynajmniej robić wrażenie, że robię ogromne postępy, idę jak przecinak, łykam przepisy jak tic-taci, rozwalam w drobny mak wszystko co mi dadzą. Więc szybko miałem to gotowe, wstępnie oczywiście. Druk i pokazuję. “Tu masz błąd, ma być od nowej linii”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem. “Dobrze, błąd jest jeszcze tutaj, postaw kropkę”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem. “Popraw też ten błąd, bo tu ma być pogrubione”. Poprawiłem, wydrukowałem, pokazałem... Nie jestem w stanie opisać jak krew się we mnie gotowała, ale faktycznie szybko zapamiętałem wiele rzeczy. W ramach drobnej zemsty pomieszałem im sprawy. Ok, to wyszło mi niechcący, po prostu sprawy wsadziłem do dobrego segregatora, tylko niewłaściwej jego części. “Upsik”, se poszukają.
W międzyczasie, bonusowo, zajmuję się klientami, petentami, czy jak ich zwał. Spoko, nie raz to robiłem, problem tylko w tym, że to ludzie przychodzący do zupełnie kogo innego, bo nieszczęśliwie się złożyło, że dwa działy siedzą w jednym biurze i “musimy” się wspierać. No i jest to niestety wydział zajmujący się sprawami socjalnymi. Słabo, serio słabo jest słuchać jak ludzie albo obwiniają Cię za wszystkie nieszczęścia, albo starają się oszukać żeby coś wyłudzić. Wśród tego jednak pojawiają się też całkiem zabawne motywy. Jedna kobieta przyszła do nas ze słowami “moja właścicielka umarła”, aż chciałem wypalić “trudno, dalej zbieraj bawełnę”. Niestety był akurat mój szef, pan Bezpośredni, który wyręczył mnie słowami “niech się pani nie martwi, zadowolimy panią”. Wiele z tych osób serio klepie biedę nie do pozazdroszczenia. Ale hej! Nie bylibyśmy sobą, gdyby wśród nich nie znaleźli się tacy, co chcą wydupczyć państwo (czytaj nasze podatki) jeśli tylko się da i jak tylko się da.
Ostatnio mieliśmy wizytę takiej pani, która potrzebowała mieszkania socjalnego. Zasada przyznania, m.in, jest taka że dochód na łebka nie może przekraczać 600 zł/miesięcznie. Tej miłej pani dochód przekracza 2700 PLN na łebka na miesiąc, razem prawie 5700 (samotna matka z dzieckiem), mieszka i pracuje w Szkocji, ale potrzebuje w Polsce mieszkania socjalnego, bo czasami przyjeżdża do kraju i nie opłaca jej się nic wynajmować... Tak, to jej tłumaczenie.
Na horyzoncie już widzę przenosiny, więc mój plan zaczyna dobiegać do końca...