"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 28 września 2017

Dwieście pięćdziesiąty dziewiąty- moving on is a simple thing, what it leaves behind is hard.

Czy kiedyś nadejdzie dzień, w którym wrócę do pracy bez marzeń o koktajlu z antydepresantów i tabletek przeciwbólowych? Pewnie tak, gdy zmienię pracę. Dobrze, że kupiłem sobie PHP i MySQL Luka i Lary, więc może za jakiś czas…
Tymczasem z braku dostępu do antydepresantów i miękkich narkotyków ratuję się łykając Ibuprom i Tic-Taci. Już zupełnie pomijając ten ból wczesnego wstawania, do którego przyzwyczaić się nie mogę, to zawsze, ale to zawsze od pierwszej minuty mam zapierdol. 23 dni wolnego, człowiek prawie przypomniał sobie, że istnieje normalne życie i nagle bęc prosto w łeb obuchem.
To pismo zrobić pilnie, bo do dziś chcieli odpowiedź. To też. I jeszcze to. Tu masz jeszcze 3 pisma, nimi też się zajmij. Tu nowej stażystce komputer nie działa, informatycy nie mają czasu, weź zobacz. I robię jak taki wół, czy raczej osioł, choć wielokrotnie Wam wspominałem, jak to ważne jest dla ludzi, żeby po długim urlopie powoli się rozkręcać w pracy. Ja powoli nie mogę, bo wszyscy moi współpracownicy pracują całe życie powoli licząc, że to ja zrobię.
Piszę więc jedno pismo, piszę drugie. W międzyczasie porządkuję stos papieru, jaki odkładali mi na biurku i tak jak zawsze- większość wymaga tylko wpięcia w odpowiedni segregator, ale tego też im się nie chce zrobić. Po godzince roboty chcę drukować, nie ma papieru. W sensie w ogóle, ani w drukarce, ani w szafie. Lecę do informatyków, no oczywiście, że ich nie ma. Lecę do dziewczyn w podawczym i po paru uśmiechach wracam z jakąś resztką ryzy, na razie starczy. Nikomu nie chciało się przynieść przez parę tygodni, to niech czekają dalej. Koło południa zbliżam się do półmetku i super. Pismo, które liczyłem, że będzie już zrobione.
Widzicie, Urząd ma takiego swojego psychofana. Tzn. kompletnego idiotę, który truje nam dupę o wszelkie pierdoły. Pisałem Wam to już chyba kiedyś, więc w skrócie powtórzę- koleś po prostu pisze całymi dniami wnioski o udostępnienie informacji publicznej i do nas je przynosi. Pisze o rzeczy mądrzejsze i głupsze, ale jestem prawie pewien, że robi to na czyjeś zlecenie. Wyraźnie to widać, że część pierwsza pisma- zawsze ta sama, z artykułami na które się powołuje jest pisana przez kogoś innego, a on tylko dostaje stos takich gotowców do dowolnego wypełnienia. Zazwyczaj pisze o kompletne głupoty, więc odpowiedzi sprowadzają się do “nie mamy” i usilnego powstrzymania się od dodania “pierdolony debilu”. Tym razem książe jednak przegiął, a jego ułańska fantazja zaprowadziła go do grubej granicy, jaką sobie wytyczyliśmy, czyli miejsca w którym musielibyśmy zrobić coś więcej w tym zakresie niż spławić go.
To było zanim poszedłem na urlop, więc wysmażyłem z radcą pismo na 2 strony A4 na których w domyśle tłumaczymy mu, że jest idiotą. A dosłownie, że nie wykazał istotnego interesu, więc o ile nie uzupełni wniosku, to odmówimy udostępnienia informacji przetworzonej. Dwa dni później poszedłem na zasłużony urlop. Byłem pewien, że coś odpisze i będzie trzeba mu albo odpowiedzieć, albo napisać decyzję odmowy. Ale to nie mój problem, ja w tym czasie jestem na urlopie.
Okazuje się, że to jednak mój problem. Idę do kolesia zajmującego się koordynowaniem odpowiedzi na wnioski o informacje publiczne. Funkcja, która powstała tylko przez tego jednego kolesia, o którym pisałem wyżej- rocznie pisze kilkaset wniosków. Idę więc do niego z dokumentami i kulturalnie pytam:
-Wiesz, chyba musiałbym odpowiedzieć mu na to.
-A czy ty zdajesz sobie sprawę, że dziś jest ostatni dzień terminu?
-Spytaj raczej Szefa, czy zdaje sobie sprawę, że dziś jest ostatni dzień terminu, bo ja mimo trzytygodniowego urlopu zdaję sobie sprawę i dlatego tu jestem.
Bierze telefon i dzwoni do Szefa:
-Czemu znowu zwalasz robotę na Młodego?
-Ale ja nie zwalam.
-To czemu pismo czeka do ostatniego dnia terminu, akurat jak on wraca? Jak zdążysz odpowiedzieć? Jak w ogóle zdążysz decyzję przygotować? Gdzie teraz dorwiesz kogoś, kto ci ją podpisze?
-Ale mamy miesiąc na to.
-Miesiąc? Na udzielenie informacji publicznej?
-No tak radca mówił.
-A to ty nie wiesz, jaki masz termin?
-Radca mówił, że miesiąc.
Trzask. Pip-pip-pip.
-Czy ty mówiłeś Szefowi, że ma miesiąc na informację publiczną?
-Mówiłem, że ma dwa tygodnie na wyznaczenie nowego terminu nie dłuższego niż miesiąc.
-No bo on sobie znowu wyciera tobą mordę.
Trzask.
-No nic, zrób to Młody, jeśli ktoś ma z tym zdążyć i dorwać Szefa wszystkich Szefów do podpisu, to tylko ty.
-Co nie zmienia faktu- wtrąciły się inne osoby z tego biura- że ciągłe zwalanie na innych i kręcenie Szefa jest już turbo wkurwiające.
-Co ty nie powiesz? Ja mam to codziennie bo muszę z nim pracować.- zerknąłem na zegar- Za czterdzieści minut jestem.
Trzydzieści osiem minut później wróciłem.
-Załatwione, termin przesunięty.
-Dobrze, dobrze. Ale jak dorwałeś Szefa wszystkich Szefów? Przecież jest sesja…
-Jest i jej słucham. Całkiem gorąco, a godzinę temu miał przerwę na papierosa. Nie ma bata we wsi, w końcu musiał wyjść na drugiego.



czwartek, 14 września 2017

Dzień dwieście pięćdziesiąty ósmy- wsiąść do pociągu byle jakiego.

Lubię delegacje, takie jednodniowe. Wszystko, byleby tylko nie siedzieć kolejnego dnia w biurze. Czy to jadąc samochodem, czy pociągiem, zazwyczaj tylko nieznacznie dłużej niż zazwyczaj muszę pracować. Szczególnie lubię dwa konkretne wydarzenia, które wydarzają się w regularnych interwałach czasowych. Wizyta w magazynie centralnym i szkolenie.

Na pierwsze dostaję i samochód i kierowcę z Urzędu, więc żyć nie umierać. Podwózka od drzwi do drzwi, tylko w międzyczasie trochę roboty fizycznej, bo sprzęt pakować i rozpakować, to ładne kilkaset kilo do dźwignięcia, a w międzyczasie papierologia. Szkolenie jest jeszcze lepsze, gdyby nie przymus korzystania z PKP. Z ciapolągami zawsze na dwoje wróżyła- tzn. na bank nie będzie czasowo, ale możecie trafić albo na czysty i nowy skład, albo na zasyfiony i stary. Za to samo szkolenie odbywa się sto metrów od dworca i rok rocznie jest dokładnie to samo, więc jedyne co robię to podpisuję listę, zbieram materiały, wypijam kawkę, jem kanapeczkę i idę na pierwszy powrotny. Prowadząca już nawet nie zwraca na to uwagi, tylko na wejściu pyta czy kawę zdążę z nią wypić. Nie patrzcie tak na mnie, jestem jedyną osobą na tym szkoleniu, która jest co roku- tak sobie to mój Urząd wymyślił.
Szczytem, szczytów była jedna z moich delegacji, gdzie dosłownie jechałem do magazynu po jedną sztukę sprzętu, którą równie dobrze mogliby nam przysłać pocztą. Ale szefostwo wymyśliło sobie, że jeszcze po drodze zabierzemy dwoje innych urzędników na konferencję trwającą dobre trzy godziny. Obskoczenie magazynu to dziesięć minut licząc z dojazdem, szczęśliwie po przeciwnej stronie ulicy znajduje się centrum handlowe. A gdzie lepiej stracić trzy godziny życia, niż w Ikei? Ok, wiem że lepszych miejsc jest multum, ale ciągle jednak mam jakieś granice co do rzeczy, jakie robię (mimo wszystko) w czasie pracy. Hej, nie patrzcie tak na mnie, i tak musiałem czekać na koniec konferencji. I nie ja to wymyśliłem. Przynajmniej chlebak mam ładny.
Żeby było zabawniej, szczyt, szczytów przyjdzie mi zdobywać po raz kolejny. Znów mam jedną sztukę sprzętu do odebrania i mimo braku innych zadań do wykonania to po prostu nie można go wysłać pocztą. Więc tym razem wezmę po prostu swoje cztery kółka i… hm, potrzebujecie coś z Ikei?
Jednak jak głosi stare porzekadło nosił wilk razy kilka ponieśli i wilka, albo trafiła kosa na kamień, albo przyszła kryska na matyska, albo przyszła krasa na… I dowiedziałem się, że mam jechać na kolejną delegację. Tym razem cały tydzień. W okolice polskiego bieguna zimna. W towarzystwie najbardziej przeze mnie znienawidzonego urzędnika ze wszystkich ościennych urzędów, którego utopiłbym w garści piasku. Ale gdyby tego było mało i ta obrzydliwa kreatura nie powodowała u mnie wykładniczego przyrostu nienawiści w odpowiednim tempie, to dostanę jeszcze jednego współuczestnika. Nie, nie Dziada. Szefa. Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Niedługo spędzę tydzień przy granicy Rosyjskiej i Białoruskiej z dwoma najbardziej znienawidzonymi przeze mnie urzędnikami, do których poziom pogardy mam tak wysoki, że ledwo starcza na wstrzymanie się przez te codzienne osiem godzin. Trzymajcie za mnie kciuki. Ślijcie modlitwy. Możecie też zapalać świeczki w oknie i rysować kredą pod urzędami.