"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 14 grudnia 2012

Dzień sześćdziesiąty piąty- o życiu i śmierci.


Czasami gdy siedzę tutaj w biurze bywam mocno zdołowany. Zazwyczaj spowodowane jest to moim bujnym życiem osobistym sprowadzającym się do zbierania kolejnych klocków w Minecraftcie i odstresowującego mordobicia w Saints Row III. Czasem jednak powodem jest Dziad. I to nawet nie cała jego żałosna egzystencja sprawiająca, że człowiek poznaje nowe poziomy upadku ludzkości. Czasem wystarczy zamknąć oczy, zapomnieć kim jest i zacząć słuchać jak mówi o zdrowiu, czyli głównie o śmierci.
Dla niego każda choroba, każde schorzenie to śmierć. GMO to śmierć. Nawozy to śmierć. Szczepionki i leki- śmierć. Lekarz to właściwie grabarz. Zioła i alkohol to... a wcale, że nie śmierć bo jedyne zdrowie. Ostatnio wynikła niezwykle inteligentna jak na mój wydział dyskusja o cenie książek. Co prawda przy tym Szef zwierzył się bez cienia wstydu, że książek nie czyta, no ale dyskusja była. Dziad z kolei książki kupuje, ale bardzo specyficzne i dobierane według specjalnego klucza, oddajmy mu głos:
“Książki są drogie, ale ja kupiłem sobie ostatnio poradnik medyczny. Kosztował aż 30 zł (taka droga książka...- dop. autora), no ale policz sobie. Wizyta u lekarza to jakieś 50 zł i ile trzeba chodzić, a tak wydasz raz i zaoszczędzisz.”
Esencja Dziada. Paradoksalnie do lekarza jednak chodzi i żegna się z życiem, bo czeka go ciężka operacja. Przygotowuje zaległe pisma, żebyśmy mieli zrobione (no, podziwiam, wysiłek całych 30 sekund), mówi co zrobić jakby już nie wrócił i ciągle kombinuje jakby jej uniknąć. Myślicie pewnie co się stało? Przeszczep serca? Nerki? Nie. Operacyjne usunięcie żylaków kończyn dolnych... Zorietnowani medycznie wiedzą o co chodzi. Dla niezorientowanych- zabieg właściwie kosmetyczny, wypisują około godzinę po zabiegu do domu. Ale on już wie, że tego nie przeżyje. Możliwe, że to przeświadczenie związane jest z tym, że nie zaszczepił się przeciw żółtaczce przed zabiegiem “bo po co, a szczepionki to śmierć”.
Jak widać jego życie jest ciągle zagrożone. Jak sam mówi- nigdzie nie czuje się bezpiecznie w tym kraju. A to w kontekście nieszczęśliwego wypadku jaki miał miejsce niedawno, gdzie pieszy został potrącony, a właściwie przejechany. Moment na spełnienie przez mój blog misji edukacyjnej- idąc ulicą, szczególnie po zmierzchu rozglądajcie się nie tylko przy przechodzeniu na drugą stronę jezdni, ale też jak idąc chodnikiem mijacie wjazdy, podjazdy, jakieś mało używane drogi wewnętrzne, osiedlowe, etc. Trwa to ułamek sekundy, a nawet jeśli na życiu Wam nie zależy, to przynajmniej nie dacie powodu Dziadowi żeby zatruwał pesymizmem moje życie. Z góry dzięki.
Wracając do wypadku- stało się. Przechodził akurat przez taką drogę wjazdową do kilku przedsiębiorstw, po godzinach pracy mało uczęszczaną. Żadnych pasów, świateł w tym miejscu nie ma, czarna kurtka, długo po zachodzie, mgła, facet skręcający nie zauważył i przejechał. Pieszy zmarł. Obaj mogli zachować większą ostrożność, to może nic by się nie stało, jednoznacznie winnego raczej bym nie ośmielił się wskazać (szczególnie, że jako kierowca doskonale zdaję sobie sprawę z częstej brawury pieszych w ogóle nie przyjmujących do wiadomości faktu, że samochód nie wyhamuje na dystansie 1 metra). Ale Dziad już wie kto jest winnym, wręcz mordercą. Oczywiście kierowca, który (według Dziada) celowo rozjechał pieszego na chodniku.
Długo staraliśmy się mu wytłumaczyć, że w tym miejscu nie ma chodnika, nie ma nawet wyznaczonego przejścia, że ta przerwa w kostce pod postacią asfaltu nie jest zrobiona dla jaj, żeby chodnik nie był taki jednolity, że do tych kilku firm samochody, w tym wszelkiej maści ciężarówki, nie dojeżdżają chodnikiem. Ale nie. Dla niego to chodnik, bo on tam chodzi i koniec kropka.
Pomijając to, że ciągłe rozprawianie o śmierci i niebezpieczeństwie mnie dołuje, to jest coś śmiesznego w tym jego zmartwieniu rysującym się na jego licu za każdym razem gdy brak wiedzy i fantazyjne wyobrażenia o świecie, które sprawiają że czuje się zagrożony, dyskryminowany i nie chroniony przez państwo w czasie gdy z premedytacją wbiega pod nadjeżdżający pociąg uważając, że na torach ma pierwszeństwo.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Dzień sześćdziesiąty czwarty- tak to się robi.


Tak się złożyło, że trzeba było dziś ruszyć w teren. Lubię wychodzić latem, słońce świeci, dziewczyny niewiele mają ubrane, ale zimą? Tzn. w sumie jesienią, ale już jest zimno, mokro, mgła, szybko robi się ciemno. Wizyta na jakimś kompletnym zadupiu, ciężkie rozmowy o grubych pieniądzach i w dużym gronie zjechałym się z połowy województwa. I do tego jeszcze mój szef. To nie mogło skończyć się dobrze.

Ale ok, zacznijmy od początku. Mój wydział robi różne dziwne rzeczy, jak już wiecie okołoprzyrodnicze także. I potrzebujemy założyć taki jeden czujnik. Powiedzmy, że na zaporze, do monitorowania wody. Dość drogie to ustrojstwo, ale wszystko sponsorujemy my. Jedyne co chcemy od spółki zarządzającej tą zaporą, to żeby nam pozwolili przeprowadzić wszystkie roboty (ograniczające się do zamocowania metrowej rurki i urządzenia na niej) i zapewnienia możliwości podpięcia się do prądu. Nic więcej- urządzenia, materiały, wykonanie, wszystko zapewniamy my. Oczywiście słysząc to przedstawiciele spółki od razu się uśmiechnęli i postanowiliśmy po ustaleniu miejsca przymocowania od razu spisać to co postanowiliśmy. I zaczęła się jazda.
Pierwsze co, to dostarczenie prądu. Ta zapora tylko spiętrza wodę, nie produkuje energii, toteż sama spółka nią zarządzająca musi opłacać rachunki za prąd i się z jego zużycia rozliczać. W związku z tym naturalne wydawało się mi i moim rozmówcom, że przy podłączeniu zainstalujemy też licznik. “Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak żydzi”. Ale oczywiście szefowi to nie pasowało. Do tego ma bardzo głupi zwyczaj, że głośno gada i nie daje nikomu skończyć zdania. Wprowadził tym nagle cholernie nerwową atmosferę, bo prezesowi spółki wydawało się, że na niego krzyczy dodatkowo sugerując, że rozliczać się będziemy pod stołem i właściwie nie wiadomo jak i na jakiej podstawie. Więc z jednej strony zaczęło się coraz głośniejsze “ale proszę pozwolić mi dokończyć!”, a z drugiej próba zagłuszenia tego przez mojego szefa “ale to tylko 10 zł rocznie!” (mam wrażenie, że według niego zwycięstwo w negocjacjach polega na zagłuszeniu rozmówcy).
Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, coraz więcej ludzi zaczęło się włączać do tej jałowej dyskusji polegającej na uświadomieniu mojego szefa, że w normalnych okolicznościach normalni ludzie chcą się normalnie rozliczać między sobą. Przerwałem to głośno prosząc o cukier do kawy (mimo, że nie słodzę) i gdy na chwilę wszyscy zamilkli przekazałem szefowi, że założymy ten licznik. To tylko 10 zł rocznie i sam licznik tego nie zmieni, a właściwie będzie nawet taniej, bo to nowe urządzenie i pobiera jeszcze mniej prądu niż te co dotychczas mieliśmy. Ok, kryzys zażegnany. Przynajmniej do kolejnego punktu umowy.
W nim postanowiliśmy zapisać, że jako urząd i inwestor tych wszystkich prac, zobowiązujemy się do pozyskania wszystkich wymaganych prawem pozwoleń. Logiczne, no nie? Szczególnie, że sami sobie je wydajemy, na zasadzie idę piętro niżej, mówię “Czółko Zenek, wystaw mi taką i taką decyzję” i za godzinę ją odbieram. Ale nie, Szefowi to też nie odpowiadało. Prawie kawą się zaksztusił, gdy zaczął wykrzykiwać pierwsze “nie”. Wszyscy ze zdziwieniem na niego patrzymy, a on machając łapami zaczyna wydawać z siebie nieprzemyślane rozwolnienie werbalne.
-Nie, nie, nie! Nie piszmy tego. Proszę państwa, dogadamy się tutaj. Wiecie ile z tym roboty będę miał? Ile czasu zanim wszystkie pozwolenia. To i rok minie. Nie, nie. Tutaj to załatwmy.
Wszyscy spojrzeliśmy po sobie i pierwszy odezwał się inżynier tej spółki, specjalista ds. budowy i projektowania.
-Proszę pana, ale to nie wymaga jakiejś wielkiej ekwilibrystyki prawnej. Nie budujemy nic nowego, to są tylko drobne roboty na zgłoszenie, najpóźniej za miesiąc będziecie mieli wszystkie pozwolenia...
-Nie, nie, nie, nie!!! Żadnych pozwoleń!!! Pan spojrzy jak się buduje autostrady!!! Jak długo!!!
Tak. Mój szef właśnie porównuje problemy w budowach autostrad z przykręceniem metrowej rury do już istniejących mocowań. I wykłada to wykształconemu budowlańcowi z 20 letnim doświadczeniem. Zapadła krępująca cisza. Ludzie, z którymi się spotkaliśmy pewnie starali się zrozumieć, dlaczego przedstawiciel urzędu proponuje załatwianie wszystkiego pod stołem bez zezwoleń, ja paliłem się ze wstydu, że mnie z nim łączą, a szef popijając kawę pewnie cieszył się z wygranych negocjacji bo ostatnie zdania wyjątkowo głośno wykrzyczał.
W końcu prezes spółki się wyprostował i powiedział:
-Proszę mi wyjątkowo nie przerywać. Wpisujemy tutaj, że zobowiązujecie się do uzyskania wszystkich wymaganych prawem pozwoleń, a gówno mnie obchodzi czy je będziecie mieli, albo możemy w tej chwili się pożegnać, bo nikt z nas tej umowy w innej formie nie podpisze.
Szkoda, że nie widzieliście miny mojego Szefa, gdy dotarło do niego, że jednak niczego nie wynegocjował. Od razu przypomniały mi się jego poprzednie negocjacje, gdy jeden facet wykonujący prace na zlecenie z naszego wydziału chciał za nie 1000 zł. Szef zadzwonił do niego i powiedział szybko i głośno coś w ten deseń: “Panie, to za dużo, jakie 1000 zł, to co najwyżej 400. Tyle zapłacimy, na pewno, pan się nie martwi.” i rozłączył się zanim rozmówca zdążył odpowiedzieć. Następnie pochwalił się nam, że zbił 600 zł, a 3 dni później przyszła od wykonawcy faktura na 1000 zł.
I tak zakończyły się te negocjacje. Niczego nie wynegocjował, co nawet dobrze bo to co chciał wynegocjować było idiotyczne, ale zrobił z siebie, mnie i urzędu jakieś chore pośmiewisko, które chce zrobić wszystko nielegalnie, pod stołem i z obejściem większości cywilizowanych norm...

środa, 21 listopada 2012

Dzień sześćdziesiąty trzeci- czary.


Gdy byłem jeszcze na studiach to prowadziło się czasami różne badania. Ogółem fajna sprawa, można się wtedy poczuć jak wybitny naukowiec, albo po prostu mieć świadomość, że to wszystko co się wkuwało jest jednak do wykorzystania w praktyce. Zabawa kończyła się jak do badania były takie ilości rzeczy, że robotę kończyło się ok 3 w nocy, a zaczynało o 8 rano. Wtedy trzeba było poczarować i magicznym sposobem nadmiar próbek do badań znikał. Oczywiście znikała ta część najmniej przydatna, która i tak by nic do nich nie wniosła, o której nikt nie wiedział. I pod osłoną nocy. W ciemnych ciuchach i kominiarce.
Przypomniało mi się to dzisiaj gdy mieliśmy zanieść pewną dokumentację do odbioru. Raz już ona była spierdolona, wtedy cały zdenerwowany stałem nad współpracownikami i zionąc chłodem tłumaczyłem jak idiotom jak mają to poprawić, żeby było dobrze. Zrobili, więc już nie sprawdzałem tych błędów, tylko całą resztę, a było tego sporo.
O ja naiwny! Drugi termin, oddałem i do biura wrócić nie zdążyłem, a już się cofałem. Usłyszałem tylko, że mam poprawić chronologię i dodać brakujący załącznik. W dokumentach sprzed 7 lat, czyli w czasie gdy nie było mnie jeszcze nawet na studiach. Ale ok, przełożenie kilku kartek nie powinno być problemem.
O ja naiwny po raz drugi! Ustawić je chronologicznie w teorii jest prosto- każdy ma numer, najmniejszy jest najstarszy, najwyższy najmłodszy. Przejrzałem je na szybkości i się zgadza, jest po kolei od 1 do 10, więc w teorii ok. Mówię, a co mi tam, sprawdzam daty. A tu po kolei: styczeń, marzec, grudzień, kwiecień, grudzień, maj... Patrzę na spis tych dokumentów, spis który niedawno pod moje dyktando przepisywali i widzę dokładnie to samo. Bezmyślne, bezrefleksyjne wykonywanie mojego polecenia. Miało być przepisane- jest. Ale jakoś Dziadowi (bo tą część akurat on przepisywał) nie wydało się podejrzane, że w układzie chronologicznym po grudniu następuje kwiecień.
Załamałem się. Ale tłumaczę Dziadowi, jak krowie na rowie, jak to ma być i jak ma to poprawić dopisując na dokumentach dodatkowe daty tak, żeby to miało ręce i nogi i zostawiam go z problemem, rozwiązanym już, licząc w głębi duszy, że jednak po raz trzeci tego nie spierdoli. Pełen nadziei zwracam się w drugą stronę, do załącznika.
A tego nie ma. Wyparował, przewalają już drugą szafę w jego poszukiwaniu. I gdy ja już zacząłem przyjmować pozycję kwiatu lotosu, głównie dlatego żeby nie móc szybko wstać i kogoś zabić, znajdują. Podają mi, dla pewności pytam czy to jest to, potwierdzają, idę. Dołożyłem załącznik i mówię, że zaraz też poprawimy chronologię i zjawię się tu znów. A czekać nie chciałem, bo, czego nikomu nie mówiłem, chciałem jeszcze skoczyć się odlać w międzyczasie.
Gówno. Nie, nie zmieniłem zdania, po prostu nie zdążyłem dojść do toalety, a już się wracałem.
-To nie ten załącznik.
-Jak to nie ten?
-Bierz wszystko i załatw to, ja już nie mam nerwów Ci wszystkiego tłumaczyć.
Tak, właśnie zbierałem opierdol za rzeczy spierdolone kiedy ja byłem w LO. Trudno, idę do siebie, siadam przy biurku i po łyku kawy zaczynam analizować czemu to nie ten załącznik. No cóż. Pismo o dołączeniu załącznika ma datę lipcową, załącznik jest z lutego to faktycznie wyklucza się trochę. Choć jeszcze bardziej wyklucza to fakt, że na piśmie widnieje “W załączeniu przesyłamy “Badania...””, a tytuł załącznik “Opis...” czyli zupełnie inny.
Po kolejnym łyku kawy i lekkim choć uspokojeniu ręki chwytającej za nożyczki wytłumaczyłem im, czemu ten załącznik to nie jest ten załącznik. Dalej szukanie. I bingo, ale ksero. Nie ma oryginału i co teraz? Szef na to- wywal.
Jasne, spoko. Jak ze wstępu już wiecie, parę razy sprawiałem, że niewygodne rzeczy znikały w mrokach dziejów. Tyle, że nocą i nikt nigdy o ich istnieniu nie wiedział, a ten każe mi wywalić dokument, zarejestrowany, na który dodatkowo czeka inna osoba, żeby tylko był uzupełniony o najpotrzebniejsze dane i wrócił z powrotem.
-I mam mu wmówić, że ten dokument sobie wyobraził, przyśnił mu się i go nie ma?
Wyraz ciężkich procesów myślowych zagościł na jego twarzy i zdradził, że takiego obrotu spraw jego plan nie zakładał. Siedzimy więc i myślimy co teraz. A właściwie oni myślą, a ja patrzę na chmury przesuwające się po nieboskłonie i myślę jak przyjemnie wyglądałyby ich okrwawione zwłoki powieszone za oknem na kablu od odkurzacza, którym akurat w tym momencie sprzątaczka postanowiła odkurzyć pod moim biurkiem notorycznie uderzając mnie w nogę.
-Mam!
Krzyknął szef z wnętrza szafy. I pokazuje jakąś kartkę, czytam. Dokument, o tym samym tytule, z tą samą datą, wszystkim, tylko bez dopisku o załączniku. Szef doszedł do wniosku, że go podmienimy, ale tym razem sam pójdzie to wytłumaczyć. No i poszedł i dobrze. A potem wrócił i powiedział:
-No, załatwione, podmienione. Powiedziałem tylko, że się pomyliłeś przy kompletowaniu dokumentów.
Poświęciłem wcześniej dwa tygodnie na poprawienie ich błędów wynikających z nieznajomości przepisów i olewactwa, następnie kolejne kilka godzin na poprawienie błędów, które wcześniej mieli poprawić, żeby poszło szybciej i żebym nie musiał siedzieć nad tym miesiąca, a i tak spierdolili, mimo że praktycznie palcem pokazywałem co zrobić, a na końcu błędy sprzed 7 lat szef po prostu zwalił na mnie. Ale przyznam w tym wszystkim był też mój błąd. Uwierzyłem w ich intelekt i umiejętności. Więcej tego błędu nie popełnię.

czwartek, 8 listopada 2012

Dzień sześćdziesiąty drugi- z ostatniej chwili.


Czas płynie sobie spokojnie, nawet bardzo. Od magazynowych szaleństw nastał czas urlopów, a to oznacza, że często siedzę sam lub w okrojonym składzie i nikt mi zbytnio dupy nie truje. Błogostan, który niestety szybko przechodzi w czas przeszły. Szczególnie, że taki leniwy okres urlopowy nie jest miły niektórym branżom. M.in. media nie przepadają za sezonem ogórkowym i te nasze lokalne z braku ciekawszych zajęć postanowiły zająć się urzędem. Biegają, szukają sensacji, jednak dotychczas mój wydział nie był dla nich atrakcyjny. Możliwe, że to przez jego przydługą nazwę, która skutecznie zniechęca ludzi mających problemy z czytaniem, a to chyba poziom niszowych, regionalnych mediów w ogóle.
Ten stan rzeczy odmienił się jakiś czas temu, gdy zaczął do nas wydzwaniać jeden dziennikarz szukający tematu. Jako, że wydział mój jest poza mainstreamem, który można podciągnąć pod wszystko co się w okolicy dzieje od ochrony zwierząt poprzez ceny płatnych parkingów aż po remonty zabytków, toteż musiał zadawać znacznie konkretniejsze i bardziej przemyślane pytania. Baaaaaardzo mu to nie szło, wymyślał już takie kombinacje, że zaczynałem nabierać podziwu do jego fantazji, co nie zmienia faktu, że na wszystkie odpowiedź zamykała się w jednym zdaniu. Jak mówię- tylko konkretne pytania przekładają się na tylko konkretne odpowiedzi.
To go chyba nie zadowoliło, bo przez jakiś czas myślał i kilka dni później zadzwonił znów, tym razem z już gotowym tematem. Sprytnie to zrobił. Wziął nazwę wydziału, wyciągnął z niej słowa klucze zmieniając je z rzeczowników na przymiotniki, dodał przed nimi “Czy region jest” i zakończył znakiem zapytania. No dobrze, powiedziałem, że na tak duży temat lepiej by było, gdyby wypowiedział się mój szef, który właśnie wrócił z urlopu. I teraz zaczyna się prawdziwy cyrk.
Szef dogadał się z dziennikarzem, żeby ten przyszedł za dwa dni. Po odłożeniu słuchawki od razu przyszedł do mnie, żebym przygotował mu wypowiedź, oczywiście dobrą wypowiedź. Dobrą w rozumowaniu Goebbelsa. Ja, człowiek wykształcony z zacięciem grafomańskim wziąłem się do pracy. Powstał więc szybko konspekt wypowiedzi, gdzie wpierw jest wszystko cudownie i nic złego się nie dzieje, ale kończy się odezwą do obywateli, swoistym przypomnieniem wielu tragicznych historii i czarnych scenariuszy, których prawdopodobieństwo wystąpienia w regionie jest mniej niż żadne, ale jest. Taka typowa ściema, że jest bezpiecznie, mimo że wisi nad nami widmo grozy, ale tytaniczny wysiłek tutejszego wydziału sprawia, że okoliczni mieszkańcy mogą spać w spokoju.
Szef po przeczytaniu tego, powiedział że jest źle. Źle nie pod względem merytorycznym, bo ściema jest doskonała i już dostałem na biurko portret wcześniej wspomnianego Niemca, ale źle pod względem formy. To nie miało być od myślników, żeby on w wywiadzie mógł się tym podpierać. To ma być w formie pisemnej rozprawki, którą (a, haha, mylicie się) mój szef nie wygłosi, tylko przekaże do ręki dziennikarzowi podpisując się pod tym, żeby on na żywca to wydrukował.
Podsumujmy więc co mamy na razie. Dziennikarz wymyślił temat swojego artykułu, przyszedł z nim do nas gdzie umówił się z szefem, że damy mu gotowy tekst (on nie musi się męczyć, my mamy pewność że nic złego nie napisze), który ja przygotowałem, a mój szef się pod nim podpisał. Niejasne pozostaje, czy w druku ukaże się nazwisko mojego szefa, czy nastąpi kolejna zmiana i pod moim tekstem, pod którym podpisał się szef nie podpisze się dziennikarz. Ale to miało szybko się wyjaśnić, bo już tydzień później dziennikarz przyszedł do nas z gotowym tekstem do ostatecznego zatwierdzenia. Wygląda on tak, że podpisany pod nim jest dziennikarz, a w treści mamy moją rozprawkę napisaną jako cytaty wypowiedzi mojego szefa poprzecinane “oczywistymi oczywistościami” dodanymi przez dziennikarza. Poprawiłem mu jeszcze na szybkości kilka błędów gramatycznych i wytłumaczyłem jak nazywa się urząd, po czym daliśmy zielone światło dla druku. Rzetelne, niezależne, ambitne dziennikarstwo.

wtorek, 30 października 2012

Dzień sześćdziesiąty pierwszy- bez wazelin


Mój ukochany urząd zaczyna mnie dymać coraz bardziej. Tym razem do notorycznego wzywania mnie do pomocy kilku innym wydziałom i przedłużaniu mojego dnia pracy o 4-5h dodali w gratisie pracę w weekendy. Z jednej strony to nawet dobrze, że fundują mi ostre ruchanie bez poślizgu, przynajmniej będę miał doświadczenie, gdy zacznę dorabiać jako męska prostytutka, żeby jakoś przeżyć z mojej pensji.
W tym momencie gdy moja motywacja do pracy przebija kolejne dna, mimo że wydawało się, że niżej upaść nie może i całkiem atrakcyjne wydaje się zaciągnięcie do piechoty morskiej nawet z rocznym pobytem w Afganistanie (już sprawdzałem, wystarczy że dostanę wizę) niezawodnie na mój humor wpływa Dziad.
Piszę wpływa, bo od jakiegoś czasu nie jestem już pewien czy jego istnienie bardziej mnie rozśmiesza czy zabija we mnie wiarę w ludzkość. A może umierająca w moim sercu wiara w ludzi budzi we mnie taką wesołość? To by nawet pasowało do tego jak szalony się czuję.
A Dziad nie zawodzi, codziennie olśniewa nas wszystkich nowymi przemyśleniami na wszystkie możliwe tematy, dlatego dzisiaj krótki przegląd trzech najbardziej błyskotliwych przemyśleń z ostatnich dni.
Mieliśmy problem z pewnym zwierzakiem. Jak wiecie wydział mój poza szerzeniem głupoty i piciem kawy zajmuje się, między innymi, niektórymi kwestiami związanymi z ochroną środowiska. Zwierzę zostało złapane i oddane do weterynarza, który chyba olewając zapisy ustawy żeby ułatwić sobie pracę po prostu je uśpił. Po co robić badania, obserwacje i w ogóle, jak jednym zastrzykiem można to załatwić? Dyskutowaliśmy o tym trochę w wydziale i szef powiedział:
-Szkoda, że je zabili.
Na co Dziad wypalił:
-Jak to zabili?
-No zabili, uśpili.
-No to uśpili czy zabili?
-A co za różnica?
-No a uśpić to nie znaczy, że zwierzę zasypia i potem budzą je?
Ciężko mi znaleźć słowa, którymi mógłbym to skomentować więc od razu przejdę dalej. Przy kolejnej rozmowie, tym razem o urlopach i różnych wyjazdach i zwiedzaniu mniej lub bardziej egzotycznych miejsc wypłynął temat religii. Na ten temat dodatkowo wpłynął niedawny koncert Gospel gdzieś w okolicy (“Grał jakiś murzyński zespół gospel, ale chyba tylko religijne piosenki grali”- Dziad) i każdy zaczął wspominać w jakich to obrządkach brał udział. Mi zdarzyło się być u protestantów i widzieć mszę odprawianą przez kobietę, na co Dziad zareagował zaciekawieniem:
-Ooooo, protestanci. Kiedyś też chyba byłem, nie jestem pewien, ale kolega mówił, że mieli odwrócony krzyż, a to protestanci mają jako znak odwrócony krzyż.
Trochę się obawiam w jakim obrządku brał udział. Nie chciałem go też pytać czy widział gdzieś tam 666, bo liczby i liczebniki też sprawiają mu problemy. Sprawdzał niedawno jakąś listę państw pod jakimś tam względem i postanowił się nią z nami podzielić, gdyż Polska była dopiero na 208 miejscu (to mogła być lista sprawności funkcjonowania urzędzów) no i komedia się zaczęła.
-No ja nie mogę, co to za państwo, tu nic nie jest dobrze. Nic.
-A co się stało?
-Jesteśmy na dwasta... dwieście osiem... dwustu ósmym miejscu!
Wow, jestem pod wrażeniem. Prawie udało mu się złożyć to poprawnie. _____________________________________ Ogłoszenia parafialne: 1. Strona na fejsbóczku- https://www.facebook.com/UrzedniczyPamietnik
2. Chyba zmienię trochę layout, jak mi się zachce (wiem, ten punkt drugi trochę na siłę, ale jak już ogłoszenia, a nie ogłoszenie...)

czwartek, 25 października 2012

Dzień sześćdziesiąty- operacja specjalna.


Jakiś czas temu w naszym urzędzie wykształciła się grupa do zadań specjalnych. Takie ubogie Navy SEALS albo Specnaz, ludzie od mokrej, brudnej roboty. To 6-osobowy pan-wydziałowy oddział zwoływany tylko na specjalne okazje w najmniejszym stopniu nie związane z działalnością urzędu. Jak już się domyślacie jestem jednym z tej parszywej szóstki. Robimy różne dziwne rzeczy, czasem balansując na krawędzi życia i śmierci śmiejąc się w twarz zasadom BHP. Ostatnio zostaliśmy zwołani po raz kolejny pod przywództwem naszego mentora, urzędowego woźnego. Była rura do przeniesienia.
Wyszliśmy na parking urzędowy i stało się jasne, dlaczego potrzebują akurat nas. Rura była strasznie długa, dobre 2 metry wystawała z tyłu samochodu dostawczego, który ją do nas dowiózł. Miała jakieś 7-8 metrów długości i średnicę ok 20 cm. Z daleka wyglądała na ciężką, a z bliska na brudną, co sprawiło że fałdy materiału na mojej jasnej koszuli ułożyły się w grymas niezadowolenia. Gdyby były to 4 kawałki po 2m, to nikt nawet by nas nie niepokoił, tylko zapakował do windy i pojechał. Ale teraz trzeba było ręcznie, manualnie wnieść ją na 3 piętro po schodach.
No więc lecimy z koksem. Rura na barki i przed siebie. Pierwsze schody i już problem- ich budowa i długość rury sprawia, że przy wchodzeniu cały ciężar spadał na pierwszą i ostatnią osobę, podczas gdy pozostała czwórka w środku starał się dosięgnąć jakoś do rury rozpiętej nad ich głowami, a później cały ciężar skupił się na jednej osobie przy zmienianiu pozycji rury z / na - . Ale to jeszcze mały pikuś. Klatka schodowa jest za wąska, żeby z tym drągiem wykręcić, więc wyszliśmy drugą stroną urzędu, obróciliśmy się o 180 stopni (my, nie rura) i wśród tłumnie zgromadzonych interesantów z zainteresowaniem śledzących naszą wyprawę ruszyliśmy w kierunku półpiętra. Rura znów pod kątem 45 stopni, pniemy się do góry, gdy w połowie schodów, czuję że coś się w jej środku jakby przesuwa w tył. Zdążyłem odwrócił głowę akurat żeby zobaczyć jak ciężki metalowy pręt, który chyba w założeniu w hurtowni miał w jakiś sposób ułatwić jej transport, wypada z rury niczym pocisk z armaty i mknie równolegle do schodów aby z głośnym hukiem pieprznąć w płytki posadzki i między zgromadzonymi ludźmi pomknąć w stronę drzwi wyjściowych. Nie zdążyłem zorientować się co z nim dalej, jak to mówią psy szczekają karawana jedzie dalej, a nasza karawana akurat dotarła do półpiętra, krótkiego i wąskiego, tak że nie da się nijak wykręcić z tą rurą. Majster na przodzie ruszył komórki mózgowe i otworzył okno, przez które zaczęliśmy wysuwać rurę na jakieś 2-3 metry, a następnie używając niemiłosiernie pod tym ciężarem skrzypiących framug okien podnieśliśmy ją jak dźwignię, tak żeby chwycić wyżej na schodach prowadzących już na pierwsze piętro. Oczywiście ani woźny, ani dyrektor wydziału odpowiedzialnego za tę rurę, ani nikt inny nie raczył sprawdzić wnętrza. Mój protest zagłuszyło stękanie ludzi starających się podnieść ciężki przedmiot na 4 metry wzwyż i szorowanie drugiego metalowego prętu, który tym razem wyleciał drugą stroną prosto na urzędowy parking. Jakoś obyło się bez strat osobowych i materialnych.
Dalsza podróż wyglądała podobnie- na piętrze wyjście do przodu w korytarz i wycofanie z powrotem na schody, na półpiętrze podnoszenie na dźwignię w oparciu o okno. Więcej metalowych prętów szczęśliwie nie było, więc i wszystko przebiegało bez większych zakłóceń. Po wszystkim uścisnęliśmy sobie brudne, spracowane dłonie gratulując kolejnej bezsensownej czynności wykonanej w najgłupszy z możliwych sposobów.

czwartek, 11 października 2012

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty- lato, lato, lato wszędzie.


Sezon urlopowy w pełni, więc i ja miałem kilka błogich dni. Nie, wcale nie mówię o swoim urlopie. Wszyscy z biura wzięli urlopy tak, że przez tydzień byłem sam. Co za wspaniała cisza i spokój. Każda sprawa załatwiona bez problemu w ciągu godziny i to załatwiona dobrze. Z większością interesantów i kontrahentów/podwykonawców przeszedłem prawie na Ty. Wystarczyło zostawić mnie na 5 dni samego i wydział nagle zaczął funkcjonować jak szwajcarski zegarek. Niestety część ludzi zaraz wróciło i zaczęła się nerwica- o matko jak to, jak tamto, jak zrobić, czemu nie było szkoleń?! Rzeczy, które przez tydzień załatwiałem ot tak, nagle musiały się skomplikować. Wydaje mi się przez to, że poza faktem, że ci ludzie po prostu nie nadają się do jakiejkolwiek pracy poza kamieniołomami, to dużym problemem jest komunikacja.
Szef myśli, że wszyscy czytają mu w myślach więc ciągle rzuca półsłówkami i niedopowiedzeniami, dziad nie skala się chęcią pomocy innym nawet jeśli wyjątkowo jest czegokolwiek świadom, a reszta jest młodsza i tkwi w kleszczach między nimi, którzy przez swoje zbytnie chcenie i zbytnie niechcenie uniemożliwiają normalny przepływ informacji, a to sprawia, że zwykły zakup kawy zaczyna być niemożliwie skomplikowaną operacją. Bo ktoś ma iść ale szef nie powie kto, trzeba się zrzucić a dziad przecież nie będzie się dokładał (ale pić to już chętnie), więc w dyskusji o tym jak zapłacić nagle ginie kwestia kto ma iść, a jak już wreszcie młodą krew cholera strzeli i ktoś wstanie sam z siebie, żeby po prostu iść i kupić, a kto będzie się poczuwał ten po powrocie odda kasę to nagle wypływa temat jaka to ma być kawa. Bo dziad chce rozpuszczalną, mi to wisi, a reszta parzoną. Teraz trzeba mu wytłumaczyć, że będzie parzona bo jego zdanie i tak się nie liczy skoro się nie dokłada i niech cieszy się, że w ogóle pozwalamy mu to pić. W międzyczasie ktoś mógłby już ją iść kupić, ale dziad trzyma bo się wykłóca nadal i przecież może zamiast parzonej jednak ten kto pójdzie ma wziąć rozpuszczalną.
I tak to mniej więcej wygląda ze wszystkim. Dwójka ludzi, każdy z cechami dyskryminującymi go ze stanowiska jakie zajmuje, zatruwa pracę reszcie wydziału. Magicznie, gdy ich nie ma wszystko idzie jak po maśle. Wracają i zaczynają się schody i problemy. I to nie tylko z pracą sensu stricte. Jak już pisałem, jest lato, urlopy, płynny ołów leje się z nieba. Wielkie szyby mamy wprost na słoneczko przez pół dnia, żadnej klimatyzacji czy wiatraka. Termometr pokazuje około 30 stopni w biurze. Co więc zrobić? Oczywiście uchylić okna, a gdy przestanie w nie świecić słońce otworzyć na maksa i najlepiej na korytarzu żeby trochę lekkiego przeciągu zrobić.
Ale nie. W tym momencie włącza się dziad.
-Ale jak to otworzyć okno?! Po co?! Przecież wpuścicie gorące powietrze?!
-Ale siedzimy w zamkniętym biurze, prawie szklarni, mamy tu 30 stopni.
-To po co otwierać?! Na dworze jest tyle samo!
-No ale to choć to powietrze trochę świeższe będzie, lepiej będzie się oddychało. Troszkę przeciągu zrobimy, lekko uchylimy okno na korytarzu.
-CO?! PRZECIĄG?! Nie ma mowy, tu nic nie może wiać, od tego się umiera.
30 stopni w cieniu, żadnej chmurki na niebie. Gdy zobaczył w naszych oczach, że za chwilę z nieba nie tylko będzie lał się żar, ale i on poleci to przynajmniej okna nam pozwolił otworzyć bez zbytniego marudzenia...

poniedziałek, 17 września 2012

Dzień pięćdziesiąty ósmy- magazynowy szał.


Jak już wiecie mamy trochę sprzętu różnorodnego na wyposażeniu wydziału. Nawet sporo mamy tego sprzętu i cały leży w magazynie. Właściwie dwóch, jeden jest mniejszy, ale bliżej i przez to bardziej narażony na kontrole. Drugi jest kilkakrotnie większy, ale ładny kilometr od urzędu, więc kontrole raczej tam nie zachodzą. Jak łatwo się domyślić w pierwszym panuje idealny porządek i feng shui, a w drugim wynalazca wspomnianego feng shui (o ile taki był) od razu zszedłby na zawał. Wszędzie kurz, syf, pająki tak wielkie, że zaczynają na koty polować, większość sprzętu tam składowanego gdyby była ludźmi chodziłaby do przedszkola w momencie zastrzelenia Kennedyego w Dallas. Tylko niewielki procent jest nowy i akurat o część tego procentu musieliśmy uzupełnić nasz “oficjalny” magazyn.
Sprawa wygląda prosto, trzeba przewieźć z punktu A do B 200 sztuk sprzętu. Ale ponieważ to urząd, to nic nie może być normalne. Przede wszystkim kryterium doboru nie był fakt działa/nie działa tylko czyste/brudne. No bo tam przecież kontrola może przyjść, więc musi ładnie wyglądać. To nic, że jakby poprosili o włączenie to część mogłaby nie zadziałać. W związku z tym wybraliśmy wpierw 100 najlepiej wyglądających. Podczas tych poszukiwań okazało się, że mamy gdzieś zakitrane fabrycznie nowe torby. Czym się różnią od starych? Stare są ciemnozielone, nowe jasnozielone. No ale mój szef od razu dostał szału, że teraz zaraz przekładamy, żeby lepiej wyglądało. Więc każdą torbę otwierałem, przekładałem 5 elementów do nowej, którą zamykałem i odkładałem na kupę.
Kilka godzin mi to zajęło, ale zrobiłem. Zostało jakieś 5-6 sztuk nowych toreb. Ale sprzętów potrzebujemy jeszcze 100. Więc szukamy po magazynie. Wybraliśmy kolejne 100 najlepszych, ale te już są zdecydowanie bardziej podniszczone. W sensie, że torby oprócz tego, że są ciemnozielone to jeszcze brudne, poprzecierane, poplamione. Patrzę na stos 100 ciemnozielonych czystych toreb, z których przed chwilą wyciągałem sprzęt do jeszcze nowszych.
Wy już wiecie co się dalej działo, ale powiem to pro forma. Tak. Kolejny dzień spędziłem na przekładaniu kolejnych 100 kompletów ze zniszczonych toreb do starych toreb, z których wcześniej wyłożyłem 100 kompletów do nowych toreb, jakbym od razu nie mógł przełożyć ze zniszczonych do nowych i stare zostawić w starych.
Ale to jeszcze nie koniec zabawy magazynowej. Torby z kompletami pakowaliśmy w worki po 20 sztuk. Tak się składa, że robiliśmy to w pomieszczeniu zaraz przy drzwiach na plac manewrowy. Każdy zapełniony worek z kolei (nie wiem dokładnie ile ważą, ale 25kg worek zaprawy niosę bez problemów, a te worki miałem problem z przeciągnięciem po podłodze) ciągnęliśmy na przeciwny koniec magazynu w stosunku do drzwi. Powiedziałem oczywiście, że trochę bezsensu to robimy, bo zaraz będziemy je ciągnąć w drugą stronę do samochodu. Ale nie, szef zarządził i tak ma być. Trochę się zamyślił nad moim argumentem, ale widać jego sens się do niego nie przebił. Więc do najdalszego pomieszczenia trafiło 6 worków (120 sztuk sprzętu, razem ma być 200) i okazało się, że nie ma tam już miejsca. Więc wszystko ciągniemy z powrotem do pierwszego pomieszczenia, bo samochód po nie będzie dziś, jutro lub za dwa miesięce, a one nie mogą leżeć tak rozrzucone po iluś pomieszczeniach...

poniedziałek, 3 września 2012

Dzień pięćdziesiąty siódmy- słownik potrzebny.


Jak już wiecie, po epsonowaniu i kserowaniu na pendrajwa, w moim wydziale kwestia poprawnego nazewnictwa ustąpiła miejsca wesołej twórczości, nowomowie czy jakkolwiek inaczej chcemy to nazwać. Dotychczas było to jedynie uciążliwe, spowalniało pracę, powodowało moją frustrację i Waszą wesołość. Ostatnio trochę się to zmieniło.
Pamiętacie, pisałem o szkoleniach z użytkowania różnych urządzeń. Pisałem też, że sporo ich mamy. Dodatkowo regularnie niczym pociągi wszelkich spółek kolejowych w Polsce musimy je wymieniać. Stare lądują na wysypisku, po wcześniejszym wybraniu przez wszystkich urzędników potrzebnych im akurat rzeczy (kanistry, węże, jakieś wiadra, zbiorniczki, śrubokręty, wszystko co może się przydać, a jest w zestawie), po czym zastanawiamy się za co kupimy nowe. Do tego czasu jednak wpierw trzeba wybrać i wywalić stare. I tu zaczynają się schody.
Tych urządzeń jest kilka różnych typów, różnią się głównie ilością części jakie zawierają. Są więc urządzenia złożone z 5, 3 i 1 części. Robią dokładnie to samo, co więcej są produkowane mniej więcej w tym samym czasie, więc zasada im nowsze tym mniejsze w tym wypadku nie działa. Nazwy ich są długie i skomplikowane, złożone z kilku dyftongów i innych łamańców językowych, więc nikt ich nie używa. Zamiast tego używa się określenia ile części posiadają. Po miesiącach pracy tutaj już zorientowałem się, które egzemplarze są najstarsze i najbardziej wyeksploatowane. Idę więc do szefa, żeby obgadać ich wywalenie.
-No dobra, to pójdziesz i przygotujesz do wywalenia te pięcioczęściowe.
-Dobra... Chwila!
Dopiero po sekundzie się zorientowałem, że 5-częściowe używamy rzadziej, bo są bardziej praco/czasochłonne i jako takie są mniej zużyte. Dlaczego mamy je wywalać.
-Chyba Szefie jednoczęściowe.
-Nie no, te pięcioczęściowe.
-Ale one są prawie nowe.
Po chwili wykłócania się wzięliśmy katalog i szukamy nazwy. Powiedźcie mi jedno, bo sam zaczynam głupieć- jeśli coś składa się z 5 różnych części to jest pięcioczęściowe, a jak z 1 części to jest jednoczęściowe. Tak? Słyszę Wasze gremialne TAK, bo ani Wy nie jesteście głupi, ani ja. A szef pokazuje mi w katalogu urządzenie złożone z jednej części i nazywa je pięcioczęściowe.
-Szefie. Ale to urządzenie ma jedną część.
-No. Ma jedną część, więc łączy w sobie wszystkie 5 części, czyli pięcioczęściowe.
-A jak wtedy nazywa się to urządzenie z 5 częściami?
-E...
Gdyby nie to, że ich znam i wiem, że nawet coś tak prostego pokręcą i gdybym nie orientował się lepiej to poszedłbym i wywalił rzeczywiście jednoczęściowe, co przełożyłoby się na straty w wysokości około 90 moich pensji.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Dzień pięćdziesiąty szósty- papierkowa robota.


Dzisiaj kolejny przykład biurokracji, podwójnie ciekawy bo z jednej strony pokazuje jak bardzo jest ona rozdmuchana, a z drugiej jak bardzo niesprawna.
Od jakiegoś czasu, myślę tutaj o przestrzeni kilku miesięcy, jedna jednostka organizacyjna spoza mojego urzędu nałożyła na mój wydział obowiązek wysyłania im sprawozdań. Co jakiś czas, nie rzadziej niż raz w tygodniu, w związku z czym to kolejna rzecz, której muszę poświęcać czas.
Żeby było zabawniej, żeby to zrobić muszą mi wpierw przysłać faksem dane, które ja biorę, wstawiam w szablon opracowany miesiące temu, drukuję i im odsyłam faksem. Szukam jakiegoś sensownego porównania, żebyście pojęli całość tej głupoty... Może taki. Wyobraźcie sobie, że ktoś chce od Was co tydzień prognozę pogody na dany obszar. Ale nie możecie mu jej wysłać, bo nie macie dostępu do odpowiednich danych, zatem ten ktoś wysyła Wam dane, np. zachmurzenie umiarkowane i przelotne opady deszczu. Wy bierzecie to i wstawiacie w gotowiec- na tym obszarze prognozuje się zachmurzenie umiarkowane oraz możliwość wystąpienia przelotnych opadów deszczu, po czym odsyłacie mu to.
Wyobraźcie sobie, że ja wysyłam 5 takich sprawozdań w ciągu 4 tygodni, średnio. Bo tak. Minimum raz w miesiącu do nich dzwonimy z standardową formułką
-Uprzejmie informujemy, że jesteście kretynami i przestańcie wreszcie nam truć dupę.
Na co otrzymujemy równie uprzejme
-Nie odwołaliśmy obowiązku składania meldunków, więc powstrzymajcie swoje wyziewy paszczowe.
I tak to trwa jakieś pół roku. Jak już Wam powiedziałem, mam gotowiec więc nie przeszkadza mi co jakiś czas wstawić te kilka danych w tabelkę i odesłać. A właściwie nie przeszkadzało by, gdyby tak to działało. Ale u nas tak to nie działa. U nas w ogóle mało rzeczy działa, a to jest kolejna z nich. Meldunek mam przykaz wysłać w określone dni miesiąca do godziny 14. Nieodwołalny deadline. Więc wypadałoby, żeby do 13.30 przysłali te głupie dane. Gdzie tam. Przed 14.30 nie mam co w ogóle się ich spodziewać, a ponieważ oni pracują do późniejszej godziny to i o 15.30 i 16 może przyjść faks, co znaczy że otrzymam go dnia następnego. Ale wysłać do 14 muszę i tak, 13.59 dzwonią ponaglając. Bo oni muszą to puścić jeszcze dalej, a że ja nie mam danych...
Więc sam je kołuję. Używając poprzedniego porównania, to tak jakbym wchodził gdzieś na portal z pogodą i stamtąd brał prognozę. Pomału dochodzę w tym do niezłej wprawy. Znalazłem kilka profesjonalnych stron, głównie po niemiecku/angielsku bo my w Polsce nawet sami swoich danych zebrać i udostępnić nie potrafimy. Co prawda to głównie wykresy, jakieś tabele z danymi do któregoś miejsca po przecinku, ale nawet bez studiów po kilku miesiącach udało mi się wypracować pewne schematy. Tu rośnie, tam maleje, będzie więc to. A, że kiedyś się pomylę? To na pewno, prędzej lub później. Czy się tym przejmuję? Nie. Bo każdy meldunek kończymy zdaniem gotowca “dynamiczna i rozwojowa sytuacja powoduje, że odpowiednie służby ciągle monitorują sytuację gotowe wdrożyć przewidziane procedury w przypadku zmian w prognozie”.
Te służby to nie my. Te służby to nie oni. Te służby w przeciwieństwie do nas pracują 24/7 i nawet nie potrzebują nas informować o tym wszystkim. Do tych służb ani nie trafiają moje meldunki, ani dane które otrzymuję. Ale my i tak dalej wysyłamy sobie dane i sprawozdania, ot tak sobie, pewnie żeby się za bardzo nie nudzić.
Głupota? Bezsens? Oczywiście. Ale prawdziwą bombę zostawiłem sobie na koniec. Od 2 miesięcy codziennie muszę wysyłać tabelkę z pewnymi pomiarami. Niby ok, gdyby nie to, że te pomiary nie ulegają zmianie. One są zawsze takie same, codziennie wysyłam dokładnie tę samą tabelkę zmieniając tylko datę. Ja o tym wiem, oni o tym wiedzą, codziennie to jest 5 kartek A4. Zamiast napisać “informować o zmianach w wynikach pomiarów” mam “codziennie wysyłać wyniki pomiarów”. Bo chyba za dużo lasów mamy, więc trzeba ich trochę na kartki przerobić.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dzień pięćdziesiąty piąty- czarny poniedziałek II


Rano pierwsze co chciałem sprawdzić, to czy Windows się odpalił. Wbiegam do biura na pełnej prędkości i patrzę na ekran. Czarny, bo wyłączony. Włączam, czarny. Hm... Nie słyszę, żeby komputer chodził i faktycznie. Z rana miał przyjść informatyk (jak pamiętacie, z rana czyli o 8, bo wcześniej się nie pracuje), więc nie włączając poczekałem. Choć trochę mnie to zastanawiało, zostawiłem włączony, zastałem wyłączony, nikt nie mógł wejść do biura bo wychodziłem ostatni, wchodziłem pierwszy, a biura mamy dobrze zabezpieczone. No ale w końcu stanął w naszych skromnych progach, więc informuję go, że się wyłączył.
Okazuje się, że wiedział o tym, bo po godzinach pracy, właściwie w środku nocy mieliśmy prowadzoną naprawę, czy raczej konserwację części naszych urzędowych systemów zabezpieczeń. Okazało się, że elektryk wybrany był chyba w przetargu, czyli najtańszy i wszystko skończyło się dwugodzinnym festiwalem notorycznych spięć, awarii i włączania się wszystkich możliwych alarmów (a tych w urzędzie mamy 5 różnych, w tym 2 wyją na cały urząd). Pobliscy mieszkańcy więc zostali uraczeni około 3 nad ranem prawdziwą dyskoteką z naszej strony do której przyłączyły się zaalarmowane patrole policyjne. Na szczęście strażacy przed przyjechaniem zadzwonili na portiernię i nie przyjechali. Całość skończyła się ściąganiem w środku nocy droższego elektryka, który wszystko naprawiał do rana i policzył za wszystko ekstra (chytry traci dwa razy...).
Nawet się nie zdziwiłem, bo to u nas norma. Nie tak dawno temu konserwowany był jeden z tych ogólnourzędowych alarmów, konkretnie system przeciwpożarowy. Tego nie może robić pan Zenek elektryk, tylko koncesjonowany przedstawiciel producenta, ale niestety oni pracują tak jak my, więc i swoją robotę robili w tym czasie co my naszą. Szkoda tylko, że wydział odpowiedzialny za to nie poinformował nikogo, że coś takiego będzie miało miejsce. A sprawdzić ten system można w jeden niezawodny sposób- włączając go. Zanim winowajcy wytłumaczyli, że to tylko konserwacja zdążyliśmy ewakuować połowę urzędu (w tym zagranicznych gości z urzędów partnerskich), wyłączyć windy i zablokować drogę pod urzędem zabezpieczając miejsce na przyjazd straży pożarnej. Przynajmniej te procedury działają bez zarzutu...
Wracając do mojego komputera- wyłączył się jak dziesiątki innych urządzeń, które teraz informatycy muszą przywracać do używalności (normalnie przerwa w dostawie prądu nas nie boli, UPS starczą na kilka minut, a w tym czasie załącza się zasilanie awaryjne, ale to nie działa w przypadku rozwalania “systemu” od wewnątrz...) więc nie wiedzieliśmy co będzie z nim po odpaleniu. Okazało się, że awaria chyba mu pomogła, odpalił się od razu. Informatyk zabrał się za ustawienie wszystkiego i już po chwili cieszyłem się na nową możliwością przeglądania Facebooka. A i nawet nie straciłem niczego z moich danych. Teraz tylko myślę, jak najlepiej je zabezpieczyć. Informatyk coś mówił, o stworzeniu jednego dysku, na który cały urząd zgrywałby swoje najważniejsze rzeczy, ale to pewnie powstanie za kilka lat, a do tego czasu modlitwy takiego belzebuba jak ja mogą nie wystarczyć.

czwartek, 26 lipca 2012

Dzień pięćdziesiąty czwarty- czarny poniedziałek.


Dziś smutno w urzędzie, tragedia niesłychana, choć jakiś czas już na nią się zapowiadało. Mój służbowy komp ma tendencję do spontanicznego zamulania, głównie przy przełączaniu między otwartymi folderami/programami. Miał tak od kiedy go dostałem, czyli ponad pół roku, a jak długo wcześniej? Nie wiem. Materiały na nim są datowane od 2009, a biorąc pod uwagę, że używała go mało rozgarnięta urzędniczka, której jedyne wymagania to GG i Word, to mogła tego nawet nie zauważyć. Od jakiegoś czasu chciałem coś z tym zrobić, ale biorąc pod uwagę jak działa nasz “dział IT”, to pośpiech nie był potrzebny, bo i tak bym czekał i to długo. Podobno jednej kobicie robili format i stawiali system 2 tygodnie.
Jak mówiłem- chciałem coś zrobić, ale nie zdążyłem bo wydarzyła się tragedia. Kompa szlag trafił. W sumie nie wiem jakim cudem i co nawaliło (o czym za chwilę), ale Dziad się ewidentnie ucieszył. Od samego rana czekał, aż ktoś będzie miał sprawę do informatyków, pomału dochodziło południe, a ciągle nikt się tam nie wybierał. Pewnie dużo dłużej nie mógł czekać, po tym jak z rana chciał coś wydrukować i w połowie skończył mu się tusz. Teraz więc z radością na moje staropolskie “noż kurrrrrwa” dodał:
-Weź tusz przy okazji!
-Szczerze, to myślałem żeby zadzwonić do nich, a nie biegać po schodach.
-No ale wtedy nie mógłbyś przynieść mi tuszu.
-Jaki?- bo nasza drukarka ma 4 osobne pojemniczki zamiast standardowych 2.
-Czarno-biały.
Ledwo wytrzymałem do drzwi, zanim parsknąłem śmiechem. No ale nic, najgorsze że komp nie działa. Informatykom zgłosiłem i poprosiłem o tusz. Za co zostałem zganiony, bo dziad podobno doskonale wie, że oni nie pamiętają wszystkich modeli drukarek w urzędzie. Więc musiałem dylać z powrotem żeby wziąć pusty pojemnik i wrócić z nim na dół. Pięknie, pięknie.
Ponad godzinę czekałem, zanim przyszli, więc aby dać Wam namiastkę czekania powiem co zrobiłem. Wsadziłem pendrive, ale coś nie chciał odczytać wywalając błąd urządzenia USB. Starą metodą więc kilka razy włożyłem i wyciągnąłem we wszystkie gniazda, ale nie zadziałało. Trzeba było zastosować kolejną antyczną metodę naprawiania- wyłącz i włącz. Wyłączyłem, ale już się nie włączył. System się wczytuje, a zamiast miłego dla oka pulpitu zostaje kompletnie czarny ekran. Dioda dysku mruga. Po 10 minutach bez zmian. No to następna klasyczna metoda- Reset. Odpala się od nowa, wybieram normalne odpalenie Windowsa- znów ciemność widzę. No to reset. I tryb awaryjny. O, tym razem oprócz czarnego ekranu, mam mrugające na nim _. Po 10 minutach reset i wyłącz.
Wreszcie przyszedł informatyk. Włącza i czekamy, czekamy, czekamy... Reset i tryb awaryjny. Czekamy, czekamy, czekamy, reset.
-Masz zapasową kopię danych z niego?
W sensie pyta, czy mam zapasową kopię wszystkich pism, formularzy i wszystkiego co było robione w tym wydziale od co najmniej 2009 roku.
-Nie.
-Aha.
Fakt, dopiero teraz zrozumiałem jaką głupotę zrobiłem. To wszystko zajmuje niecałe 100 mega, ale podzielcie to sobie przez średnio 200 kilo i wyjdzie Wam ile to dokumentów, których kopii nigdzie nie ma, a ciągle z nich korzystamy jako wzoru na następne lata. Od razu włączyło mi się szybsze myślenie.
-Możemy wziąć go wykręcić, na dół do was, podepniemy pod twojego, niech wystartuje z twojego i zgramy to wszystko, jest w jednym folderze, damy radę.
Przed 12 zaczęliśmy, 10 minut przed 15 skończyliśmy formatować. W międzyczasie udało nam się odpalić tryb awaryjny, popstrykać w nim trochę i skopiować to co ważne. Format skończony, Windows zainstalowany, odpalamy. Czarny ekran. Zostawiliśmy włączony wychodząc z biura, jeśli do rana się nie wczyta zaczniemy kombinować nie z software, a z hardware i wymienimy kości RAM. Naprawić go się wreszcie na pewno uda, albo dostanę nowy. Ale ile to potrwa i co będę musiał w międzyczasie zrobić opowiem później.

wtorek, 17 lipca 2012

Dzień pięćdziesiąty trzeci- znów nazewnictwo.


Czasem czuję się jak turysta w zoo, wśród małp rzucających się kupami. Tyle, że jeszcze nie widziałem żeby ktoś tu rzucał odchodami. Jeszcze nie widziałem. A skoro już weszliśmy w te kloaczne klimaty to od nich dzisiejszy dzień zacznijmy. Bo to zawsze jest śmieszne. Nie? No dobra, ja mam już po prostu mózg zwichrowany.
W każdym bądź razie wraz ze zmianą biura, piętra i skrzydła zmienił się też dla mnie przybytek rozkoszy do którego chadzam niczym król- piechotą. Na szczęście to nadal jeden z tych lepszych- nie oznakowany, więc wskazujemy go interesantom tylko jeśli inny jest dla nich za daleko i grożą nam narobieniem na krzesła. Tak więc jest czysto, schludnie, może pachnąco to za duże słowo, ale z pewnością nie śmierdzi. Za to jak z każdym kiblem w tym urzędzie wiąże się z nim tajemnica, dotychczas nierozwiązalna jednoznacznie i mam nadzieję, że nigdy jej nie poznam.
Jego układ jest dość prosty, dwuczęściowy. Wchodzimy do części przeznaczonej do mycia rąk, a zaraz z niej drzwiami do kolejnego pomieszczenia z muszlą. Do mycia rąk mamy mydło, ale nie ma ręczników papierowych. Jest taka mała, stara suszarka. Jej się nie używa, co logiczne. Nie? Jak to nie? Nie wiecie, że te suszarki to w rzeczywistości najlepszy rozpylacz zarazków wszelakich i już lepiej wytrzeć łapy w spodnie? Pomijając fakt, że nie są w stanie wysuszyć niczego. Dlatego większość, właściwie wszyscy, wychodzą bez suszenia, siłą rzeczy z mokrymi lub wilgotnymi rękoma, toteż drzwi do toalety mają zazwyczaj mokre klamki z obu stron. Przynajmniej wiem, że myją ręce. Z kolei drugie drzwi, do kabiny mają klamkę często mokrą z tylko jednej strony. To wydaje się niemożliwe, bo wpierw otwierasz je, potem zamykasz i dopiero potem myjesz ręce. A co gorsza, klamka mokra jest OD ŚRODKA kabiny... Nie chcę wiedzieć...
Z tragicznych rozważań hydrologicznych na szczęście wyrywa mnie Dziad. Ja wiem, Wy pewnie już też, że oprócz tego, że jest leniem, sknerą, pełen zawiści, niechęci do ludzi, żółci i nienawiści, to jest też kretynem. Przy czym za każdym razem, gdy wydaje mi się, że bardziej obrazić ludzkiej inteligencji nie można to on daje mi powody do ździwienia. Zostawię bez złośliwego komentarza wyłączanie reklam pop-up w IE (no bo tylko dwie osoby w tym urzędzie nie używają IE- ja i jeden z informatyków) za pomocą przycisku reset. Wspominanie o tym, że nie potrafi zmienić orientacji strony w Wordzie, mimo że codziennie od minimum 15 lat używa go do pracy powinno być obligatoryjnym przykładem na potrzebę wymiany kadry urzędniczej. Może faktycznie w jego wieku komputer to czarna magia, choć babcie piszące bloga zdają się temu zaprzeczać. Nomenklatura w tej kwestii też trochę leży, co powoduje trochę śmiesznych sytuacji:
-Skseruj mi to- powiedział do mnie dziad.
-Może po prostu wydrukuję?- w końcu chodziło mu o dokument w .doc
-Nie! Skseruj tylko.
Powiem Wam szczerze, zdębiałem. Ja wiem, że np. w wojsku robi się rzeczy niby bezsensowne, ale mające wyrobić nawyk bezwzględnego słuchania poleceń. Tyle, że nie jestem w wojsku, a wydrukowanie dokumentu, a później skserowanie go wykracza poza granice ogólnie przyjętej normalności, nawet jak na ten przybytek, w którym przyszło mi pracować. Wyraziłem więc tę wątpliwość na głos:
-Ale po co mam to kserować, wcześniej drukować... Po prostu wydrukuję.
Dziad zrobił minę, jakby rozmawiał z kompletnym idiotą, któremu wszystko musi tłumaczyć.
-SKSERUJ MI TO NA PENDRAJWA
Aha.

piątek, 29 czerwca 2012

Dzień pięćdziesiąty drugi- studentka.


Miało być o studentce i będzie, mimo, że gdy o niej myślę otwiera mi się nóż w kieszeni i boję się, że się zranię. Przyłazi do nas, ta dosłownie obraza dla rozumu ludzkiego, bardzo często, niemal co drugi dzień muszę patrzeć na jej oblicze nie skażone inteligencją, bo pisze pracę magisterską. Tzn. w sumie ja piszę za nią i nie za bardzo mogę protestować, przykaz szefa.
Co z nią nie tak? Zacznijmy od tego, że po prawie 5 latach studiów nic nie wie na ten temat. Oczywiście odnosi się do tego, co robimy w biurze, dlatego tu przychodzi, co nie zmienia faktu, że sam zajmuję się tym niedługo i właściwie dopiero czeka mnie podyplomówka w tym kierunku. Tymczasem ona o wszystko pyta mnie i co gorsza- ja znam odpowiedzi na te pytania. Czasem znam, czasem wystarczy, że zerknę w materiały które przynosi lub wyżebruje od nas. To wiele mówiące też o jej szkole (jakaś tam Wyższa Szkoła Niewiadomoczego w Zadupiu Większym), że studentka po 4 latach studiów wie mniej, niż koleś zajmujący się tematem kilka miesięcy. I to bez większego przekonania. No ale nic, tłumaczę jej cierpliwie zawiłości jej kierunku studiów, tłumaczę co, jak z czym i dlaczego przy okazji naświetlając jej oczywiste prawdy życiowe (takie na poziomie “jeśli wsadzisz palec do kontaktu to kopnie cię prąd”). Do tego jeszcze mam cierpliwość.
Potem przechodzimy bezpośrednio do budowy pracy magisterskiej. Tu moja cierpliwość wystawiana jest na ogromną próbę. Gdy mówię- zróbmy tu przypis, słyszę w odpowiedzi- a co to jest przypis? Tak, to pytanie zadaje studentka 5 roku pisząca pracę magisterską. Tłumaczę. Następnie musi wyjaśnić jakiś termin, więc pyta czy może przepisać z książki, słowo w słowo. Odpowiadam, że może zacytować jak chce, ale lepiej żeby napisała własnymi słowami to tak jak sama rozumie. Nie wie jak, w sensie pewnie nie rozumie tego. Tłumaczę więc jej o co w tym chodzi. Zakończenie błagała, żebym za nią napisał. Mówię:
-Nie napiszę bo nie znam całości pani pracy, a to musi się odnosić bezpośrednio do niej i z niej wynikać.
-Aha, no dobrze. To może ja napiszę to i to?
-A pisze pani o tym procesie i o jego wynikach w pracy?
-Nie.
-Czyli to nie wynika z pracy, więc niech pani tego nie pisze w zakończeniu.
-No ale tak jest.
-Ja wiem, że tak jest, ale pani o tym nigdzie nie wspomina, więc nieuzasadnione byłoby podsumowanie tego w zakończeniu. Jak bardzo pani chce, to proszę dopisać o tym w treści pracy.
I tak w kółko- teorie z kosmosu, wnioski znikąd, przepisywanie książek słowo w słowo i połowa od myślników. Ale to i tak mały pikuś, bo oprócz tego, że ona nie ma wiedzy ze studiów, nie wie jak pisać pracę, to nie wie też jak używać worda, czy w ogóle komputera.
Nie ma komputera od wczoraj. To widać po kompie jaki nosi, po stopniu zasyfienia jego dysku, po ilości kontaktów GG, no i ostatecznie jakoś potrafiła znaleźć obrazek z gejowskim porno i ustawić go sobie jako tapetę (jaj zażenowanie- priceless).
Ale nic nie potrafi. Aż się dziwię, że umie Worda odpalić. Formatowanie to dla niej czarna magia, nie jest w stanie rozróżnić enter od spacji, wcięcia akapitów robi spacjami, nie wie jak ustawić marginesy, nie wie jak zapisać dokument (SERIO),  Gdy zapisałem w pdfie to cały przeglądała czy wszystko jest. Dokument miała na pendrive, wyciągnęła go z komputera i dziwi się, że nie chce się zapisać.
Ale i to wszystko jest nic, przy tym jak denerwujące jest jej same istnienie. Jak stare porzekadło głosi, dzwon głośny bo w środku pusty. To samo tyczy się jej. Gada, gada, gada i zamknąć się nie może. I to rozwolnienie werbalne zasługuje na to, żeby ciągle chodził za nią jakiś skryba i spisywał co ciekawsze kawałki. Mi udało się po kryjomu spisać dwa ciekawsze.
“-My to mamy jakieś walory widokowe, bo tak jakby jesteśmy na mazurach*”. Zastanawia mnie, czy gdy rozmawia przez telefon to też mówi “Tak jakby jadę pociągiem”? Tak jakby, czyli jak? Stoisz na stacji? Biegniesz za pociągiem? Wlecze cię pod sobą? Jak można być “tak jakby” w jakimś miejscu. Tak jakby jestem w kiblu- no to jeszcze rozumiem, może po prostu sika w lesie. Ale tak jakby na mazurach?
“-Jak rolnikom będzie szło źle, to nie będzie dobrze”. Żelazna logika- jest źle, znaczy nie jest dobrze.
Niedługo ją zamorduję osobiście.

_____
*-kraina geograficzna zmieniona intencjonalnie

czwartek, 21 czerwca 2012

Dzień pięćdziesiąty pierwszy- szpieg odszedł.


Dziś znów o Dziadzie, bo to wdzięczny temat, a rzeczy które wyprawia przechodzą ludzkie pojęcie pod każdym względem. Następnym razem za to napiszę o jednej studentce, która odpowiada poziomem właśnie temu jednemu mojemu konkretnemu współpracownikowi...
Ale wróćmy do meritum. Jakiś czas temu na urzędy padł blady strach pod postacią metryczek. Te metryczki, ktoś z góry je sobie wymyślił, miały być tworzone dla każdego dokumentu i zapisywane w nich data, czynność i nazwisko wykonującego w ramach danej sprawy, poza tym odnośnik do dokumentu, czy jego części którego to się dotyczy. Tak więc, jeśli stworzyłbym jakiś dokument to musiałbym zapisać to w metryczce. Jeśli następnie dałbym koleżance obok do sprawdzenia, czy nie ma błędów, to musiałbym to wpisać do metryczki. A jeśli do tego załączyłbym jakieś zdjęcie zrobione przez informatyków, musiałbym także ich opisać i oznaczyć w metryczce. 200% biurokracji w biurokracji. Gdy dostaliśmy pismo nakładające na nas ten obowiązek wszyscy dosłownie popuściliśmy zwieracze agresji.
Na szczęście potem okazało się, że jak to zwykle w Polsce bywa rozporządzenie to jest niedorobionym bublem i tak na prawdę ustawodawcy chodziło tylko o decyzje, a nie wszystkie papiery, ale w 2 tygodnie pewnie kilka ryz papieru poszło na marne. Szczęście jednak jest tym większe, że w moim wydziale decyzje wydaje tylko Dziad. I tylko on musi teraz szarpać się z metryczkami. I to dosłownie szarpać “jak to zrobić? co tu wpisywać? mógłby pan spojrzeć? no nic nie wytłumaczyli!” słyszę non stop jego lament. Wiedzcie, że razem z pismem nakazującym nam tworzenie metryczek dostaliśmy obszerną instrukcję, w której znajduje się wzór metryczek oraz opisana każda pojedyncza komórka tej tabeli- co w niej wpisywać, jak, kiedy, dlaczego. Ale nie, dziad nie umie, bo nikt mu tego paluszkiem nie pokazał.
To mnie śmieszy, taką jakąś mam satysfakcję, gdy widzę jak się z tym męczy. Radość tą psuje mi tylko świadomość, że jak się już tym znudzi, to zacznie znów rozgłaszać wszem i wobec swoje problemy życiowe. A problemy te są ogromne. Ostatnio w tej fali upałów fasolka na działce zaczęła mu wysychać. Codziennie słyszę, że mogłoby już padać, że tak sucho jest, że czemu deszczu nie będzie, że wszystko mu na działce uschnie. W końcu nie wytrzymałem i zaproponowałem, żeby po prostu podlał roślinki. Podlać? Przecież woda KOSZTUJE (też akcent położył na to słowo). No racja, że ja głupi nie pomyślałem, że lepiej pozbawić się plonów z działki, niż wydać kilka groszy na ich podlanie.
Pieniądze to ogółem najczęstszy temat rozmów z dziadem. A właściwie jego monologów wygłaszanych w formie narzekania na forum naszego biura. Cała reszta wymienia tylko między sobą spojrzenia pełne współczucia, że musimy tego słuchać. Choć wreszcie to skąpstwo coś nam dało. Jakiś czas temu świętowaliśmy dzień samorządowca, w związku z czym urząd zorganizował imprezę- obiad, kolacja, piwo, wino, wóda, tańce i swawole za friko dla każdego. Myślicie, Dziad był pewnie pierwszy do darmowej wyżerki. Błąd! Dziad nie jechał, bo musiałby kupić dodatkowy bilet autobusowy w dwie strony, co kosztowałoby go całe 5 zł. Tym sposobem mogliśmy się bawić bez tej marudnej istoty.
Ale jak już wiecie, Dziad nie tylko jest skrajnie skąpy, mimo wysokich zarobków, ale też równie skrajnie leniwy. I uwielbia wykorzystywać ludzi. Dotychczas największą wykorzystaną była nasza sprzątaczka z GRU. Z pewnością chciała być miła i się nie stawiać, żeby nikt się nią za bardzo nie zainteresował, a ona dalej mogła wykradać tajemnice państwowe. Ale jej już nie ma. Oficjalnie odeszła na emeryturę, ale coś słyszałem o przyznaniu jej odznaczenia Bohatera Związku Radzieckiego. W każdym bądź razie mamy nową sprzątaczkę, na razie nie wygląda na powiązaną ze wschodnimi siłami specjalnymi, ale kto ją tam wie?
Dziad musi więc przenieść swoje zwyczaje na nową pracownicę i dlatego gdy ta przychodzi pierwszy raz do nas posprzątać od razu słyszy, że ma umyć kubek i talerz Dziada. Nastąpiła chwila ciszy, w której wytłumaczę Wam, że chodzi o to, że Dziad jako jedyna osoba w całym urzędzie uważa, że nie może zniżyć się do tego, żeby przypadkiem posprzątać po sobie swoje prywatne naczynia, które ubrudził swoim prywatnym najtańszym pasztetem i swoją prywatną najtańszą kawą. Sprzątaczka wciągnęła powietrze i powiedziała jedno, satysfakcjonujące nas słowo. “Pojebało?”