"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 11 października 2012

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty- lato, lato, lato wszędzie.


Sezon urlopowy w pełni, więc i ja miałem kilka błogich dni. Nie, wcale nie mówię o swoim urlopie. Wszyscy z biura wzięli urlopy tak, że przez tydzień byłem sam. Co za wspaniała cisza i spokój. Każda sprawa załatwiona bez problemu w ciągu godziny i to załatwiona dobrze. Z większością interesantów i kontrahentów/podwykonawców przeszedłem prawie na Ty. Wystarczyło zostawić mnie na 5 dni samego i wydział nagle zaczął funkcjonować jak szwajcarski zegarek. Niestety część ludzi zaraz wróciło i zaczęła się nerwica- o matko jak to, jak tamto, jak zrobić, czemu nie było szkoleń?! Rzeczy, które przez tydzień załatwiałem ot tak, nagle musiały się skomplikować. Wydaje mi się przez to, że poza faktem, że ci ludzie po prostu nie nadają się do jakiejkolwiek pracy poza kamieniołomami, to dużym problemem jest komunikacja.
Szef myśli, że wszyscy czytają mu w myślach więc ciągle rzuca półsłówkami i niedopowiedzeniami, dziad nie skala się chęcią pomocy innym nawet jeśli wyjątkowo jest czegokolwiek świadom, a reszta jest młodsza i tkwi w kleszczach między nimi, którzy przez swoje zbytnie chcenie i zbytnie niechcenie uniemożliwiają normalny przepływ informacji, a to sprawia, że zwykły zakup kawy zaczyna być niemożliwie skomplikowaną operacją. Bo ktoś ma iść ale szef nie powie kto, trzeba się zrzucić a dziad przecież nie będzie się dokładał (ale pić to już chętnie), więc w dyskusji o tym jak zapłacić nagle ginie kwestia kto ma iść, a jak już wreszcie młodą krew cholera strzeli i ktoś wstanie sam z siebie, żeby po prostu iść i kupić, a kto będzie się poczuwał ten po powrocie odda kasę to nagle wypływa temat jaka to ma być kawa. Bo dziad chce rozpuszczalną, mi to wisi, a reszta parzoną. Teraz trzeba mu wytłumaczyć, że będzie parzona bo jego zdanie i tak się nie liczy skoro się nie dokłada i niech cieszy się, że w ogóle pozwalamy mu to pić. W międzyczasie ktoś mógłby już ją iść kupić, ale dziad trzyma bo się wykłóca nadal i przecież może zamiast parzonej jednak ten kto pójdzie ma wziąć rozpuszczalną.
I tak to mniej więcej wygląda ze wszystkim. Dwójka ludzi, każdy z cechami dyskryminującymi go ze stanowiska jakie zajmuje, zatruwa pracę reszcie wydziału. Magicznie, gdy ich nie ma wszystko idzie jak po maśle. Wracają i zaczynają się schody i problemy. I to nie tylko z pracą sensu stricte. Jak już pisałem, jest lato, urlopy, płynny ołów leje się z nieba. Wielkie szyby mamy wprost na słoneczko przez pół dnia, żadnej klimatyzacji czy wiatraka. Termometr pokazuje około 30 stopni w biurze. Co więc zrobić? Oczywiście uchylić okna, a gdy przestanie w nie świecić słońce otworzyć na maksa i najlepiej na korytarzu żeby trochę lekkiego przeciągu zrobić.
Ale nie. W tym momencie włącza się dziad.
-Ale jak to otworzyć okno?! Po co?! Przecież wpuścicie gorące powietrze?!
-Ale siedzimy w zamkniętym biurze, prawie szklarni, mamy tu 30 stopni.
-To po co otwierać?! Na dworze jest tyle samo!
-No ale to choć to powietrze trochę świeższe będzie, lepiej będzie się oddychało. Troszkę przeciągu zrobimy, lekko uchylimy okno na korytarzu.
-CO?! PRZECIĄG?! Nie ma mowy, tu nic nie może wiać, od tego się umiera.
30 stopni w cieniu, żadnej chmurki na niebie. Gdy zobaczył w naszych oczach, że za chwilę z nieba nie tylko będzie lał się żar, ale i on poleci to przynajmniej okna nam pozwolił otworzyć bez zbytniego marudzenia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz