"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 31 października 2013

Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy- wizytacja.

Nasz skromny Urząd dostąpi niezwykłego zaszczytu goszczenia bardzo ważnej osobistości. Nie mogę zdradzić kogo, ale to ktoś z tej trójcy- prezydent, premier, papież. Jak to w takim wypadku bywa, podejmowane są szczególne środki ostrożności w celu zapewnienia bezpieczeństwa wizytującego. Sprawdzane są wszystkie pomieszczenia, zaglądają pod każde biurko, trochę przeraża mnie ten koleś z lateksowymi rękawiczkami i słoikiem wazeliny. Cyrki nie z tej ziemi, szczególnie że nadzór nad zabezpieczeniem tego wszystkiego ze strony Urzędu powierzyliśmy... szatniarzowi.
Mogłoby być gorzej, np. mogłoby to spaść na mojego Szefa... Ups, chyba wykrakałem. Na szczęście dostał tylko do wypełnienia drobny kwestionariusz. Zaledwie 5 stron, 35 pytań o różne pierdoły związane z budynkiem Urzędu. Czemu on? Nie wiem, widać komuś tutaj zależy na kompromitacji.
Więc wziął ołówek i wypełnia kolejne wersy. Coś podejrzanie szybko mu to idzie, no ale może wysokie ciśnienie atmosferyczne naciskając na mózg skompresowało te opary inteligencji w jedno miejsce i stąd ten przypływ weny. Nie protestuję, co mi tam. Szatniarz, który z tym do nas przyszedł też nie. I tak nie ma co latem robić u siebie, a im szybciej Szef wypisze, tym szybciej wróci do oglądania TV w szatni. No to z radością patrzymy jak wyrastają rzędy krzywych znaczków. I już po chwili Szef triumfalnie oznajmił:
-No, to zrobiłem to jakoś na odwal.
Chwila ciszy, którą przerwał Szatniarz:
-Jak to na odwal?
-No tam na szybko dla agencji ubezpieczeniowej i tak co roku wypełniamy to tak na odwal.
-Dla jakiej agencji?!
-No tej tu agencji, gdzie tu jest nagłówek, o, BOR.
-BOR, kurwa, Biuro Ochrony Rządu!
-A skąd ja miałem wiedzieć?! Przecież tu jest tylko napisane BOR i jakieś “gov.pl”, to skąd mam wiedzieć, że to ten BOR?!

czwartek, 24 października 2013

Dzień dziewięćdziesiąty- palący problem.

Palący, jeśli macie hemoroidy bo chodzi o krzesło. Ich w biurze mamy kilka, każde praktycznie z innej bajki. Ja siedzę na zwykłym fotelu biurowym, obrotowym, na kółkach, wiecie. Dziad siedzi na dziadowskim tronie, czyli tym samym krześle, którego używa od samego początku pracy w tym Urzędzie- stare, na nóżkach, bez podłokietników, nieregulowane i brudne. Są też osobne krzesła dla petentów, konkretnie dwa, całkiem nowe (jak na urzędowe standardy), ale niestety najtańsze jakie można było znaleźć. W związku z tym jakość tapicerki na nich jest, delikatnie rzecz ujmując, niska. Pewnego razu gdy Szef przesiadywał u nas na kawie za mocno się oparł i zrobiła się dziura na podłokietniku. Ta sukcesywnie się powiększała odsłaniając coraz więcej wypełnienia.
W końcu Szef postanowił coś z tym zrobić, a pierwszym krokiem było zwalenie winy na sprzątaczkę, która za często się opiera sprzątając. Miało to głębszy sens, bo mówił o tym każdemu kto nas odwiedzał wliczając w to wspomnianą sprzątaczkę, by po jakimś czasie powiedzieć jej, żeby przyszyła na to łatę. No skoro popsuła to powinna poprawić, nie? Na szczęście się nie zgodziła. Wyobrażacie sobie w urzędzie krzesło z łatą? Z jaką w ogóle łatą? Może iść do pasmanterii i kupić taką w kształcie truskawki lub słonia? Aż dobrze, że tego Szefowi nie powiedziałem…
Kolejnym pomysłem było, żeby może wymienić. W tym celu zawołany był woźny. Ten wyśmiał Szefa, stwierdzając, że tych rozwalonych krzeseł ma dziesiątki i potwierdza- tapicerka na nich jest do dupy. Na zakup nowych nie mamy liczyć, przynajmniej w tym roku. Mój Szef się jednak nie zraził, poszedł do magazynu i wyczaił jakieś krzesło, które może nie było w dobrej kondycji, ale przynajmniej nie było uszkodzone w widoczny sposób. Przytargał je do nas i zaczęły się cyrki.
Wpierw kazał mi odnieść nasze. Gdy byłem już przy końcu korytarza kazał mi zawrócić. Przypomniało mu się, że meble (i inne wyposażenie) jest w Urzędzie ewidencjonowane. Stwierdził więc, że przelepimy numery, a przez my rozumie mnie. Powiedziałem, że się nie da i już zaczął otwierać usta, żeby wypuścić z nich swoje “mądrości”, jednak ja szybko pokazałem mu, że z zimnej rury nie odkleję papierowej naklejki bez uszkodzenia jej. Tzn. mógłbym, ale powiedzmy sobie szczerze- nie mam zamiaru siedzieć i chuchać na nią, a potem i tak byłyby problemy z ponownym naklejeniem. Pobiegł szukać więc suszarki.
O dziwo nie znalazł. Przeszedł więc do planu B. Wymienimy tylko podłokietniki. A przez my rozumie oczywiście mnie. Wpierw szukał śrubokrętu w swoim biurze, ponieważ nie może znaleźć ja zacząłem szukać w moim. Słyszę jak mówi “no kurde, nie mogę znaleźć śrubokrętu” przechodząc obok mnie. Ze śrubokrętem w dłoni. Przekazał go mi i zacząłem odkręcać płaskim krzyżaki.
Dziad się aktywował. Może po prostu poprawimy numery na nich? Niegłupi pomysł. 9 na 8 zmienię. Ale 8 na 9 już gorzej. Użyjmy korektora. Nie da się, naklejki są zielone. Kręcę więc i pytam Szefa- a może pójdziemy do ludzi odpowiedzialnych za ewidencję sprzętu i powiemy, że wymieniamy? Nie, bo nie, bo nie da się, bo nie mozna, bo nie będą chcieli, bo wiesz jak jest. Wiem jak jest, o czym za sekundę, podczas której Szef wyszedł sobie z biura załatwiać jakieś swoje prywatne sprawy, jak zwykle.
Ja w tym czasie spisałem numery z obu krzeseł i poszedłem do ludzi odpowiedzialnych za ewidencję sprzętu. Powiedziałem o co chodzi, podałem kartkę z numerami i sprawa była załatwiona. Pozostało odniesienie podartego krzesła.
Wiem jak jest. Mój Szef nie ma kontaktu z rzeczywistością.

czwartek, 17 października 2013

Dzień osiemdziesiąty dziewiąty- trochę marudzenia.

Dziś sobie po marudzę na wszystko i wszystkich bez większego skupiania się na jakimkolwiek motywie przewodnim. Hm, czy ja właśnie opisałem dzisiejszą notkę, czy moje życie?
Szef przekracza wszelkie granice mojego spokoju i opanowania. Te co prawda są bezkresne niczym mongolskie stepy, ale widać Szef to jakiś daleki potomek Tuhaj-beja i przemierzanie stepów nie jest mu obce. Wczoraj gdy akurat biegałem po urzędzie ze sprawami (dobra, przyznam się- siedziałem na kawce, ale tylko dlatego, że musiałem coś załatwić prywatnie, a jak załatwić coś prywatnie poza godzinami pracy, jak w godzinach pracy muszę siedzieć w tej samej pracy i o tej samej godzinie kończę robotę co inni... I dlaczego mi nie wierzycie?) dzwoni do mnie.
-Gdzie jesteś?
-Tu i tam...
-Ale na miejscu?
-No w Urzędzie.
-To chodź szybko.
-Teraz nie mogę, zajęty jestem, za 20 minut wracam.
-Chodź bo plan [pi pi pi pi]...
Akurat kawę mi zalali. Po prostu bueno, szczególnie, że na ten plan w momencie, w którym dzwonił mieliśmy cały miesiąc jeszcze. A już właściwie był gotowy, tylko dopisać kilka cyferek i wydrukować. Ale nie, muszę lecieć.
Wpadam do biura jak błyskawica, bo chcę jak najszybciej załatwić to i wrócić do ważniejszych spraw. Patrzę, Szef siedzi z jakimś dziadem. Nie naszym, jakimś innym. Okazuje się, że ten dziad zakłada sobie jakieś kółko różańcowe, czy wzajemnej adoracji, czy coś w tym stylu. I teraz potrzebuje papierków do tego. Oczywiście mój wydział nie ma z tym nic wspólnego, więc co właściwie mam tu robić?
Już mówię. Dokumenty te znajdują się pod konkretnym adresem w necie. Konkretnie na stronie głównej organizacji zrzeszającej kółka różańcowe. A gdzie moja rola w tym wszystkim? No cóż. Mam wejść na tą stronę i wydrukować te kilka dokumentów. Nie może tego zrobić Szef “bo wiesz jak jest”, tylko specjalnie sam muszę kopsnąć się z przeciwnego skrzydła i porzucić świeżo zalaną kawę. Ten Nowy Dziad ze swoim Kółkiem Różańcowym mi się nie spodobał. No i już mnie wkurzył. A zauważyliście, że zapisałem ich dużą literą? Zapamiętajcie. Do nich wrócimy. Za dłuższy czas.
Tymczasem Dziad w zamyśleniu westchnął “to były czasy”. Była to swoista kropka postawiona po dłuższym wywodzie dotyczącym II wojny, SS-manów, przymusowych wcieleń do wojska, etc. Jego przemyślenia są zazwyczaj ciekawo-szokujące. Toczą się głównie wokół chęci zaostrzenia prawa co do ludzi, którzy już go w jakiś sposób oszukali, bądź mogliby go oszukać. I tak głośna sprawa Amber Gold powinna nie tylko zakończyć się ogromnymi wyrokami, najlepiej śmierci, ale też kompletnym zaostrzeniem kontroli wszystkiego. A, że trzeba by zatrudnić jeszcze więcej urzędników i ograniczyć ludziom prawo dysponowania własnymi pieniędzmi? To nic, Dziad potrzebuje opieki, bo boi się oszustów.
Walczyć też Dziad chce ze wszystkimi przywilejami, o jakich tylko usłyszy. Dopłaty z funduszu pracowniczego jakie mamy w Urzędzie dla mniej zarabiających doprowadzają go do białej gorączki. Tak jak dowolna inna pomoc “socjalna”. I tak będzie niedaleko koncert pewnych podstarzałych rockmanów, którzy śpiewają o zejściu ze sceny niepokonanym. Przyszedł z tą informacją do nas koleś zajmujący się sprawami pracowniczymi i związkowymi:
-No część, chcecie iść na koncert?
-Tak, koncert, znowu dopłaty tylko dla niektórych. To w ogóle nie ma sensu, powinny być zlikwidowane.- oburzył się Dziad.
-Nie, tym razem wszyscy mogą iść za darmo.
-O, te dopłaty są wspaniałe.
Cały Dziad, który właśnie obchodził urodziny. Dostał ode mnie Merci, choć w sumie nie mam za co mu dziękować. Nawet nie poczęstował, ani tym, ani niczym innym. Nie to, żebym oczekiwał, czy wymagał. Ale jak mówi Szef, “wiecie jak jest” i jutro urodziny ma moja była współpracownica. Jestem zaproszony na obiad, ulubioną formę pracy w Urzędzie zaraz po kawie.

niedziela, 13 października 2013

Dzień osiemdziesiąty ósmy- odłamkowym ładuj!

Myślałem, że w naszym kraju niewiele rzeczy może mnie już zdziwić. Pracuję w urzędzie, więc odchodzą tu takie cyrki, o których się filozofom nie śniło. A klasycy administracji czy zarządzania w grobach się przewracają. Z doświadczenia też wiem, że zasada ta odnosi się także do innych urzędów, czy w ogóle wszystkiego, co ma gdzieś w nazwie bądź statucie “państwowe” lub “publiczne”. Zwróćcie na to uwagę, jeśli jeszcze nie zwróciliście- każda organizacja państwowa jest znacznie większa, pożera znacznie większe fundusze, a mimo to działa znacznie wolniej i gorzej, niż dowolne prywatne inicjatywy zajmujące się tą samą działką.
Dziś będzie o jednej z nich. PKP konkretnie. Niestety, moja droga służbowa musiała chwilowo przeciąć się z drogą tego potwora. Prywatnie unikam ich jak ognia. Prawie każda podróż, jaką odbyłem ich wspaniałymi pociągami, była zła. Brud, smród, nie działające kible, zimą zimno, latem ciepło, dworce przedstawiające sobą obraz nędzy i rozpaczy, ciągłe przesiadki, spóźnienia, ścisk, ogólnie tragedia na torach i w okolicach. Wszyscy to wiem. Organizacyjnie jest jeszcze gorzej.
Misję miałem prostą- założyć taki mały dyngs, w miarę możliwości w miejscu niedostępnym dla pospólstwa i z możliwością wsadzenia wtyczki do kontaktu. To wszystko w obrębie budynku dworca. Ile z tym roboty mogłoby być? W normalnej firmie gdy robię coś takiego, wygląda to w sposób następujący: dzwonię i umawiam się na spotkanie, spotykamy się i wyjaśniam o co chodzi, osoba upoważniona wskazuje mi miejsce i kontakt, ściskamy sobie dłonie i idziemy każdy w swoją stronę. Po jakimś czasie wracam i ściągam dyngs. Ważne jest jeszcze jedno- muszę mieć do niego dostęp 24/7. Z czym nie ma zazwyczaj problemu, bo w miejscach, które wybieram, jak to w dużych firmach, zazwyczaj jest ochrona lub jakiś inny cieć, który siedzi 24/7.
Teraz jak to się dzieje w PKP. Wpierw telefon i umawiamy się na spotkanie. Wszystko wygląda podejrzanie dobrze. Czyżby 20 lat ciągłej modernizacji, restrukturyzacji, czy jak to tam zwać, wreszcie przyniosły jakiś efekt? Och, naiwny każdy, kto ma takie nadzieje. Na spotkaniu zamiast jednej kompetentnej osoby z kolei, stawia się cała zgraja ludzi. Facet, z którym się umawiałem, przedstawia mi ich po kolei- PKP Nieruchomości, PKP Energetyka, zarząd dworców, jakiś przedstawiciel kolei regionalnych czy kij wie kogo, sekretarka jakiegoś biura chyba od malowania ławek i pan Zdzisiu.
Co to ma być?! Ano, to wszyscy ludzie, którzy są potrzebni do zawieszenia dyngsa. Niech im będzie, przynajmniej są wszyscy i nie będzie trzeba biegać za dużo. Szybko tłumaczę więc o co chodzi, wyciągam i pokazuję dyngs i mówię gdzie miałby być. I zaczyna się jazda.
Nieruchomości: Dworzec to dworzec, to nie nieruchomość.
Dworce: To u nas, ale podłączenie do prądu, więc energetyka, słuchamy.
Energetyka: My możemy przypiąć to do prądu, ale nie decydujemy o dyngsie.
Dworce: My tym bardziej, nieruchomości?
Nieruchomości: To nie nasze, ale macie tam założyć licznik prądu.
Pan Zdzisiu: Licznik prądu do czegoś takiego? Czy to się w ogóle opłaca?!
Nieruchomości: Licznik musi być, musimy się rozliczyć.
Energetyka: Nie ma sprawy, kupimy licznik, poprowadzimy osobną linię ze skrzynki przez 4 pomieszczenia i 2 kondygnacje i podepniemy.
Dworce: Panie, ile to prądu żre?
Ja: No tak jakoś, za około 10 zł rocznie...
Sekretarka: To chyba się nie opłaca...
Nieruchomości: MA BYĆ LICZNIK MUSIMY SIĘ ROZLICZYĆ!!!!!
Energetyka: Zrobimy, tylko wpierw musimy mieć pozwolenie od was żeby robić.
Nieruchomości: To nie my, to dworzec.
Dworce: Ale to dotyczy nieruchomości, a nie dworca jako dworca...
Ta dyskusja trwała ponad godzinę. Gdy wreszcie ustaliliśmy, że wszyscy oni za to odpowiadają, czyli nie odpowiada nikt, poszliśmy zamontować dyngs. Na szczęście bez licznika. Idziemy na dworzec i teraz zagadka za 100 punktów. Gdzie są klucze? Oczywiście, nie ma. Kto je ma? Oczywiście nie wiadomo. Zaczęła się bieganina, szukanie, każdy przerzuca na każdego, ostatni widział je pan Zdzisiu, ale to 5 lat temu i oddał na pewno nieruchomościom, te nie mają, a energetyka to może wyrwie płytę wiórową i wejdziemy przez wybite X lat temu okno.
Klucze na szczęście się znalazły. W “najmniej spodziewanym” miejscu, u sprzątaczki. Wszystko zamontowaliśmy, podpięliśmy, działa. Teraz muszę mieć dostęp 24/7, więc klucze zostawimy w kasie, w każdej chwili będę mógł je wziąć. I tu niespodzianka, nikt nie wiedział, że kasy są czynne tylko do pewnej godziny. A to dla mnie niewystarczające. Po “krótkiej” dyskusji ustalamy, że w drodze wyjątku mogę dorobić sobie ten jeden klucz. Super, będzie czekał w biurze energetyków.
Po weekendzie do nich dzwonię, że chciałbym przyjść i dorobić. No ale ich nie ma... Mówią za to, żebym przyszedł i zabrał sobie z kasy, bo oni i tak go z kasy jeszcze nie wzięli. Ok, mi pasuje, tylko niech zadzwonią do kas i uprzedzą kasjerki, że będę. Nie zadzwonią, bo nie mają przy sobie do nich numerów... No nic, idę z duszą na ramieniu, czy ta eskapada nie pójdzie na marne. Wchodzę na dworzec, podchodzę do okienka kasy.
-Dzień dobry pani, ja chciałbym pożyczyć sobie na godzinkę kluczyki do wszystkich pomieszczeń na tym dworcu, kas, magazynów, skrzynek elektrycznych, wszystkiego.
-A proszę bardzo, to te. Się pan nie śpieszy, byleby dziś wrócił.
-Dziękuję, energetyka do pani jednak dzwoniła, że będę?
-Nie, nie. Nikt nie dzwonił. My te kluczyki dajemy każdemu, kto poprosi. W sumie nie powinniśmy ich w ogóle trzymać, to nie nasze zadanie, więc co one nas mają obchodzić?
-Aha... To... fajnie...