"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 26 czerwca 2014

Dzień sto dwudziesty czwarty- dryń, dryń, dryń, dryń.

Podobno posiadanie telefonu służbowego to jedna z najgorszych rzeczy. Dzwonią do Was rano i wieczorem, w tygodniu i weekednami. Powiem Wam, co jest gorsze. Używanie telefonu prywatnego jako służbowego. Wśród wszelkich złych rzeczy w mojej pracy zdradzę kolejną- muszę odbierać telefon. Mój prywatny. 24/7. Żeby było jeszcze zabawniej jestem też zobligowany stawić się do roboty na wezwanie. W uzasadnionych przypadkach (urlop na Jamajce) w ciągu 48h. Lub do 2 lat oglądania świata zza kratek.
Zazwyczaj nie mam z tym problemów. Zazwyczaj. Zdarzają się jednak akcje o 17.00, zdarzają o 23.00, zdarzają się weekendy, nadgodziny. Oczywiście bez takich fanaberii jak “dodatkowo płatne”, ot wszystko w ramach mojej wypłaty poniżej poziomu godziwego wynagrodzenia (wg Międzynarodowej Organizacji Pracy- minimum 50% przeciętnych zarobków w danym kraju). Większość z tego to takie głupoty, że się w głowie nie mieści. Część to wina samego Szefa. Jak np. tym razem, gdy musieliśmy planowo włączyć nasze zabawki zamontowane w całym mieście. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Szef jest głupi i strachliwy. Strachliwy bo dostaliśmy przykaz włączenia sprzętu w celu sprawdzenia na okres 1 minuty, a nasze rupiecie można włączyć tylko na 3 minuty, ale Szef bał się trzymać całe 3 minuty więc po upływie jednej postanowił wyłączyć je na siłę. Głupi, bo nie posłuchał mnie, żeby tego nie robić. W związku z czym gdy przycisk STOP na kontrolce nie zadziałał po prostu wyszarpnął kabel z zasilaniem. Poszliśmy do domu. W drodze słyszę gdzieś w oddali charakterystyczny hałas, taki jakie wydają nasze zabwki, gdy się je uszkodzi. Zadzwoniłem do Szefa. BINGO. Dzięki jego inteligentnej akcji w jednej lokalizacji sprzęt uległ uszkodzeniu i włączył intensywny alarm dźwiękowy słyszalny w odległości 4km. A ponieważ było to po 17, to budynek na którym jest zawieszony był już zamknięty, a jedyną możliwością wyłączenia tego szmelcu jest wyciągnięcie korków. Po 45 minutach, które postawiły na nogi całą okolicę i kilkunastu smsach i telefonach, żebym wyłączył to gówno, udało mi się wyłączyć to gówno.
No ale to przynajmniej musiałem zrobić, przynajmniej miało to jakiś sens. Musiałem włączyć, bo Warszawa mi kazała. Musiałem wyłączyć, bo nie mogło to wyć do nieskończoności. Poza tym chyba Warszawa dzwoniła, czemu włączone jest od pół godziny, zamiast jednej minuty. Niestety nie mogłem odebrać i powiedzieć “przyślijcie innego Szefa”, bo byłem zajęty uprawianiem ekwilibrystyki w okolicach drabiny wiodącej na dach jednej ze szkół, przy akompaniamencie hałasu popsutego urządzenia i wiwatów okolicznych mieszkańców stojących we wszystkich oknach, wszystkich bloków w zasięgu wzroku.
Mam też jednak telefony, bez których w 100% bym się obył. Nawet nie to, że byłbym szczęśliwszy, po prostu nie mają one żadnego sensu. Np. ten. Sobota, godzina 19. Biegam po pokoju szukając czystych gac… czystej bluzy. Wtem słyszę jak dzwoni telefon. Kto do mnie kiedykolwiek dzwonił ten wie, że odbieram zazwyczaj w czasie poniżej 5 sekund, jeśli czekacie dłużej to znak, że coś mi się stało. Taki nawyk, który narodził się, gdy mój dzwonek zaczynał się od “uuuuuu, you touched my tralalala, mmmm, my ding-ding-dong”. Rzuciłem się więc na słuchawkę, patrzę, a tam uśmiecha się do mnie japa Szefa. Godzina 19, w sobotę. Co mogło się stać, że Szef nagle do mnie wydzwania? Nie słyszałem serii eksplozji, ani nawet jednej. Ani pojedynczej syreny służb, ani niczego oprócz ptaszków i śmiejących się dzieci. Jeśli poważnie byłbym potrzebny, to tym dzieciom nie byłoby do śmiechu. Podejrzane, jak dziewczyny w przebieralni, ale odebrać muszę. Może po prostu fala uderzeniowa jeszcze nie dotarła do tego placu zabaw pod moim oknem.
-Halo?
-No cześć Młody, słuchaj, dzwonię do Ciebie, w bardzo ważnej sprawie.
-Bardzo?
-Bardzo. Jesteś w domu?
-Jestem. (Cholera, może zamknę okno, to zdążę zaimprowizować jakąś maskę p-gaz- myślę.)
-Świetnie. A pamiętasz jakie dokumenty masz w komputerze.
-Pamiętam. (Czyli biec do drzwi. Ruscy weszli, trzeba niszczyć dokumenty- myślę dalej.)
-No i pamiętasz, że masz tamto pismo o psich kupach? (wcale nie było o psich kupach, ale równie istotny temat)
-Mam.
-Świetnie. To tak teraz sobie myślałem, że to w sumie nas nie dotyczy, więc pamiętaj, żeby w poniedziałek je usunąć, no. To cześć.
-Na razie Szefie.
Gdy wyszedłem z domu śmiech dzieci ucichł.

czwartek, 19 czerwca 2014

Dzień sto dwudziesty trzeci- jak to jest zrobione.

W dzisiejszym programie: dokumenty.

Zastanawialiście się kiedyś, jak tworzy się dokumenty? Możliwe, że tak. Może nawet już wiecie jak to się robi u Was. Sam też uchyliłem już rąbka tajemnicy raz lub dwa razy. Dziś zajmiemy się tylko tą sprawą i metodologią Szefa w tym zakresie.
Na początku było słowo, pisane lub mówione, nie ma to znaczenia. Co istotne to fakt, że zmusza nas do jakiejś reakcji. Reakcja w Urzędzie jest tylko jedna- tworzymy papierek. Czasem on ma moc sprawczą, czasem wartość mniejszą niż papier toaletowy (spróbujcie się podetrzeć decyzją administracyjną to zrozumiecie [pro-tip: przed tą czynnością mocno ją wygniećcie- zmiękczycie papier i zwiększycie przyczepność i zbieralność materiałów organicznych]). Nasze papiery zazwyczaj są w kategorii tych drugich. Jednak za każdym razem Szef dostaje białej gorączki, że cokolwiek trzeba napisać. Siada więc w swoim biurze i głowi się patrząc na słowa sprawcze.
W międzyczasie tego patrzenia wykrzykuje do mnie różne polecenia. Przynieś tamtą sprawę, poszukaj inną. I to jest lepsze opcja. Gorsza jest taka, że szuka sobie sam. Po przejściu do tego wydziału gruntownie zreformowałem zarządzanie dokumentami. Przed moim przyjściem wszystkie były w jednym segregatorze (!) w różnych teczkach zawieszkowych. Burdel, jaki tam panowałe jest ciężki do opisania. Dlatego wprowadziłem jeden segregator na każdą kategorię spraw, poukładane od dołu do góry, od prawej do lewej, od najmniejszego numeru do najwyższego. A ponieważ Szef nie jest w stanie rozróżnić liczb wyższych i niższych to za każdym razem gdy coś wyciąga wszystko miesza i muszę układać od nowa.
Gdy już otoczy się papierami zacznie coś tworzyć. Bierze kartkę A4 i bazgra po niej ołówkiem. Zresztą, bazgra to za dużo powiedziane. Tworzy jakieś nieidentyfikowalne szlaczki. Jego pismo jest tak okropne, że prawdopodobnie nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić. Różnic między literkami nie ma żadnych. Wszystko jest jednym wężykiem i to tak rozwalonym, że jedna zapisana przez niego strona to około 3-4 linijek maszynopisu. W związku z tym odpowiedź zajmująca pół strony przed przepisaniem na komputerze zajmuje 2-3 kartki. Żeby było ciekawiej to są one pełne przekreśleń, strzałek, jakichś niezidentyfikowanych znaków.
Gdy takie coś powstanie, ląduje to na moim biurku. Oczywiście muszę przepisać to na komputerze. I to jest problem, bo minimum połowy nie rozumiem lub nie mogę się rozczytać. Ale to jeszcze nic. Sam Szef nie umie się rozczytać i nie ma zielonego pojęcia co znaczą te wszystkie robione przez niego znaczki. Mówię poważnie- on nie wie co przed chwilą własnoręcznie napisał. Zaczyna się więc etap zgadywania co autor miał na myśli. Staram się to jakoś wywnioskować z kontekstu. W tym momencie wychodzi, że nie tylko nie potrafi pisać, ale też nie zna j. polskiego. Bo niektóre rzeczy łatwiej byłoby mi z tych szlaczków odczytać, gdyby to był szlaczek mający przypominać “Paulina” zamiast “Pałlina”, albo “zgodnie z 'Planem' uzgodnionym z”, a nie “zgodnie z 'Planem' uzgodnieniem z “ (oba to prawdziwe cytaty z Szefa). W jego wypocinach jest błąd na błędzie- gramatyczne, ortograficzne, interpunkcja…
Ale dobra, jakoś przepisałem. Teraz muszę wydrukować raz i dać do poprawek Szefowi. Tak, dobrze czytacie. Jego własne wypociny na czysto musi po raz kolejny poprawiać. I to zazwyczaj są dość głębokie poprawki. Okazuje się bowiem, że Szef tworzy wpierw pismo, które merytorycznie jest tylko ogólnie zarysowane, ale ponieważ sam nie może rozczytać się ze swoich bazgrołów to potrzebuje, żebym je przepisał i mógł dalej na nim pracować na czysto. Nanosi więc swoje poprawki, które często więcej psują niż pomagają, bo okazuje się, że w międzyczasie gdy przepisywałem to też poprawiałem gramatykę i ortografię i te poprawki nie są akceptowane przez Szefa, więc zmienia je z powrotem na błędy, głównie gramatyczne.
I pogryzdany wydruk ląduje na moim biurku. Ja wprowadzam poprawki myśląc, czy istnieje jakiekolwiek orzeczenie lekarskie, które pozwoli mi pić alkohol w trakcie pracy na skołatane nerwy i drukuję to “dzieło”. Ono z kolei znów ląduje u Szefa na poprawki (1:1 przepisane to, co pisał…). I na szczęście tym razem ich nie nanosi, jednak pismo leci do… Dziada. Teraz Dziad czyta je i poprawia. Można o nim dużo złego powiedzieć, ale na gramatyce i ortografii się dobrze zna. Więc wyłapuje te wszystkie błędy, które w pierwotnej wersji nie były błędami po moich poprawkach i zaznacza je do poprawienia. A pobazgrana kartka ląduje gdzie? Zgadliście, na moim biurku. Więc kolejne poprawki i druk, tym razem już na czysto i w dwóch egzemplarzach.
I wcale nie wysyłam tego. Ląduje u Szefa na dalesze czytanie i analizowanie… A on znajduje błędy. Np. odległość między adresatem, a tekstem właściwym jest za mała. I nie, nie da się przekonać, żeby dać sobie spokój. To musi być zmienione, więc poprawiam i znów drukuję.
I na tym się kończy. Podliczmy więc. Pismo liczy pół strony tekstu. Żeby je wysłać potrzebuję 2 kartek- jedna do adresata, druga do akt. Wcześniej, żeby ten tekst stworzyć marnuję 7 kartek. Razem więc idzie 9 kartek. Do tego trwa to kilka razy dłużej niż powinno. Gdyby np. Szef zamiast bazgrać na kartce nauczył się obsługiwać komputer.

czwartek, 12 czerwca 2014

Dzień sto dwudziesty drugi- mam wyższe wykształcenie, chociaż studiów nie skończyłem.

Ile napisaliście w swoim życiu prac magisterskich, licencjackich lub dyplomowych? Bo ja mam za sobą trzy magisterki. Łohohoho, nieźle nie? Nie. Z tych trzech moja jest jedna. I z wiadomych powodów o niej nie będę się rozpisywał.
Pierwszą z nie-moich napisałem niedługo po przejściu do wydziału, w którym aktualnie się znajduję. Właściwie to nie do końca miałem ją tworzyć, ale okazało się, że właściwa autorka jest najzwyczajniej w świecie tak tępa, że nie wyróżniała się na tle Szefa i Dziada. W związku z czym to ja musiałem jej pracę dyktować, pomimo tego, że nie miałem najmniejszego nawet pojęcie o temacie. A ponieważ ostatecznie także obsłużenie MS Word przekroczyło jej możliwości, to ktoś musiał jej całą pracę odpowiednio sformatować. “Ktoś”. Używanie pendrive’a, maila czy dowolnych dysków w chmurze w sposób oczywisty stanowiło dla niej czarną magię, więc przyniosła swojego laptopa z pracą. Odpaliła i postawiła przede mną, gdy z założonymi rękoma czekałem, aż się odpali. I moja niewzruszona poza trwała także po tym, gdy na tapecie pojawiło się dwóch umięśnionych mężczyzn, a członek jednego z nich znajdował się w odbycie drugiego.
-Oj, przepraszam, koledzy musieli mi ustawić.
Spoko, gorsze rzeczy widziałem w internetach, choć jeśli to była 8 rano, to chyba ktoś nie raczył nawet palcem kiwnąć przed przyjściem do mnie z prośbą o pomoc.
-Cały wieczór nad tym siedziałam i nie dałam rady.
Tjaaaaaa… W każdym bądź razie, ogarnąłem jej tą pracę i usłyszałem jakieś dziękuje.
Drugą dopiero co skończyłem i tu już nie było zbytniego wyboru. Córka dyrektorki jednego wydziału zgłosiła się do mojego Szefa z ideą, żeby napisał jej magisterkę, a on podchwycił jej ideę bardzo dosłownie i zgłosił się do mnie, żebym napisał jej magisterkę. To raczej w sumie było ogłoszenie faktu, niż zapytanie ofertowe.
Całkowicie gorsza opcja. Nie mogę się już wymądrzać dyktując i poprawiając, teraz ja muszę to napisać w całości. Istnieje nawet drobne prawdopodobieństwo, że autorka, czy raczej osoba wypisana na stronie tytułowej, nawet tego nie przeczyta. Na szczęście (tak, to ironia) postanowił mi pomóc Szef. Ba! Nawet postanowił wziąć stery tej pracy w swoje ręce. Mi to bardzo odpowiadało, skoro już i tak byłem w dupie. Jego udział ograniczył się do przynoszenia mi różnych książek z jego gabinetu z zaznaczonymi fragmentami, które mam przepisać “po swojemu”.
Dzięki temu ja się nie napracowałem, bo jak sami się domyślacie nie zmieniałem za wiele, a praca jest tak niespójna jako całość i tak wprost zerżnięta, że na pytanie Szefa
-Myślisz, że będzie plagiat?
Odpowiedziałem tylko
-Niehiehiehie.

Ku mojemu zaskoczeniu praca przeszła. Promotor nie ma żadnych uwag.
Eh. Wyższa Szkoła Lansu, Baunsu, Administracji i Zarządzania w Koziej Dupie Dolnej. Zaczynam myśleć nad doktoratem. Może w Koziej Dupie Dolnej. W tak szacownej alma mater to i profesura jest w moim zasięgu.

czwartek, 5 czerwca 2014

Dzień sto dwudziesty pierwszy- Ukraina.

Jak domyślacie się piszę to w momencie gdy Władymir Władymirowicz pewnie ciągle na kacu po opijaniu zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi pomylił Rosję ze Związkiem Radzieckim. Nie chcę się wdawać w szczegóły, dlaczego ta jego pomyłka jest zabawna, dlatego podsumuję ją kawałem opartym o fakty. Jakie są najpotężniejsze siły powietrzne na świecie? United States Air Force. A drugie? United States Navy. Znając życie na trzecim miejscu będzie lotnictwo Korpusu Piechoty Morskiej US.
Ale odbiegam od tematu, a ponieważ to moja pasja, to muszę się powstrzymać przed popełnieniem doktoratu. W każdym bądź razie mój wydział ma pewien związek z sytuacją. Dość oględny, choć wystarczający, żebym pisał to z mieszkania-przykrywki z widokiem na Kreml. Nie no, żartuję. A może nie?
Wracając- w związku z tym, można u nas zasięgnąć trochę języka. Niewiele, bo niewiele, ale zawsze. Ogółem sytuacja ta nie interesuje nas jakoś szczególnie, ale część ludzi nie potrafiąc należycie analizować tego co się dzieje odczuwa pewien niepokój. Nawet się niespecjalnie im dziwię, media zwęszyły chwytliwy temat i starają się żerować na nim. Dlatego też jedna biedna dusza zbłądziła do mojego zakątka z pytaniem, czy jesteśmy bezpieczni. Mogła mnie spytać, usłyszała by rzeczową odpowiedź popartą cytatami z Twittera kilku znających się na rzeczy ludzi, wycinków artykułów prasy branżowej, doprawione Sun Tzu i tabelarycznym rozpisem składu sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej.
Niestety, wybrała Szefa. Ten z kolei zwęszył ofiarę i postanowił pokazać ile to mamy roboty i jak jesteśmy ważni. I zaczął festiwal straszenia, kurwowania i w ogóle. Jak to źle, jak strasznie, jak w ogóle brakuje środków na cokolwiek, że jak będzie inwazja to on nie wie czym będzie walczył i w ogóle zaczyna wyciągać jakieś sprawy, dokumenty które tam załatwiamy. I to takie zupełnie z dupy i nijak nie mające związku ze sprawą. Widać nasz gość też wyczaił, że to o kant rozbić i pyta wprost:
-No ale z Ukrainą coś mieliście?
-No jasne, co chwilę, cały czas.
W tej chwili widząc rosnące oczy gościa nie wytrzymałem.
-Nie, nic nie mieliśmy.
Szef aż się obruszył.
-No młody co ty pierdolisz teraz?!
Nie wytrzymałem.
-Co ja pierdolę?! Przecież nic nie było. NIC.
-Mamy ćwiczenia i w ogóle. - i rzucił się po dokumenty z ćwiczeń. W tym czasie miałem możliwość na spokojnie wytłumaczyć, zgodnie z prawdą, że te ćwiczenia robimy co roku, od kiedy pamiętam i wg wszelkich dokumentów jeszcze wcześniej.
Szef jednak postanowił nie spocząć na tym i sięgnął do miejsca, do którego wolałbym, żeby nie sięgał. Ja zorientowałem się w tym w momencie w którym odkluczał szafę pancerną, z której następnie wyciągnął jedną z naszych teczek. Tych teczek, które nie powinny być wyciągane i kartkuje przy gościu tłumacząc jak to ciężko nad tym pracowaliśmy i o, tutaj ma, niech czyta. W tym momencie dopiero ocknął się Dziad.
-A pan może oglądać te teczki?
-Co?
-Czy pan ma pozwolenie na ich oglądanie?
-Nie… Nie mam. To chyba nie powinienem tego oglądać?
Nie powinien. Szef:
-Nie, nie, czytaj, czytaj, bo zobacz ile mamy pracy.
Myślę, że powinniśmy je już rozsyłać z urzędu do wszelkich ewentualnych zainteresowanych w kraju i za granicą.