"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 19 grudnia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty ósmy- boje z wampirami.

Czy istnieje gorszy dzień tygodnia od poniedziałku? Jest kilka złych, np. niedziela jest do dupy. Taki proto-poniedziałek. Niby do roboty się nie idzie, ale myśli powoli zmierzają w jej stronę, zabawić się wieczorem też już nie można, a i za dnia ciężko, bo większość rzeczy pozamykana, nieczynna, czy inne takie. Słaby również jest czwartek, bo to weekend już tuż-tuż, ale jeszcze nie do końca, a 4 dzień roboty sprawia, że nie chce się już żyć. Więc w poniedziałek jako taki nigdy specjalnie nie cierpiałem. Do dziś.
A właśnie mamy poniedziałek i Dziad postanowił wprowadzić w życie plan, którego realizacją straszył od czwartku. Okazało się bowiem, że latają wokół niego muszki owocówki. Faktycznie denerwujące są te małe owady, toteż postanowił wypowiedzieć im wojnę totalną słowami “zobaczy pan!”. Przez to chwilę obawiałem się, że wojna będzie dotyczyła mnie. A ponieważ i mnie muszki denerwują, to doszedłem do wniosku, że niech działa. Ma to swoje kilkumetrowe gospodarstwo, to niech jakimś gospodarskim sposobem coś zadziała.
Nadszedł więc poniedziałek. Siadam przy biurku, jeszcze kawa nie zdążyła się zaparzyć, a już Dziad biega po biurze obficie sypiąc proszek z torebki do doniczek, w których to miały się zadomowić muszki. Zanim dokończyłem rozmyślać, jak bardzo jestem zawiedziony, że to zwykła chemia, doszedł do moich nozdrzy bardzo specyficzny zapach.
-Czy to... czosnek?!
-Tak, tak. Najlepszy na wybicie muszek.

Kilka minut po 7 rano, poniedziałek. Dziad lata po biurze jak szalony podsypując wszystkie kwiaty przemysłowymi ilościami czosnku w granulacie. Całe biuro wali czosnkiem, całe świeże powietrze wlatujące przez okna automatycznie nabiera zapachu czosnku. Dziad postanowił załatwić muszki na dobre, więc sypie czosnek do kwiatów na korytarzu. Całe piętro w tej części budynku wali w tej chwili czosnkiem do tego stopnia, że nie czuję aromatu kawy podczas jej picia. Mnie od tego smrodu łeb już zaczyna boleć, Dziad czuje się jak u siebie i zapowiada, że aby operacja zakończyła się sukcesem, będzie musiał jeszcze 1-2 razy ją powtórzyć...

piątek, 13 grudnia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty siódmy- złość.

Szef mnie denerwuje. Ale to chyba wszyscy wiecie nie od dziś i nie od wczoraj. Nie jest on tragicznie złym człowiekiem, czy w ogóle złym. Po prostu w ogóle nie nadaje się do bycia szefem, czy pełnienia jakichkolwiek funkcji obarczonych choć szczątkową odpowiedzialnością. On najlepiej sprawdziłby się w zadaniach, przy których ma robić tylko i wyłącznie to, co ktoś mu każe. Mógłby pracować w chińskiej fabryce. Nadzorca powiedziałby mu “Cing Ciang Ciong” [w wolnym tłumaczeniu z mandaryńskiego- “wkręcaj śrubkę w tym iPhonie”] i on by całe życie wkręcał tą samą śrubkę w to samo miejsce. Byłby chyba w niebo wzięty. Ja zresztą też.
Choć ostatnio naszły mnie wątpliwości, czy faktycznie nie jest taki zły. Tego dnia od samego rana pogoda była parszywa. Po fali upałów nadeszły deszcze i burze. Zdecydowanie przyjemniej siedzi się w biurze, gdy za oknem zamiast kusych spódniczek widać tylko parasole. No i zawsze siedzi się w ciepłym i suchym. Zdecydowanie za ciepłym, jako że temperatura u mnie w biurze spada całymi dniami. Dzięki temu mimo, że na dworze 16 stopni i ulewa zmieniająca ulice w rwące potoki, to ja mam rwące potoki potu i 30 stopni. W takie dni zdecydowanie wolę siedzieć i uskuteczniać moją ciężką pracę na fejsie lub pisać nowe notki na bloga. Szczególnie, że Dziad gdzieś już nad morzem pewnie, to w okolicy mam święty spokój. Prawie. 
Jest jeszcze Szef, który wymyślił sobie, że dziś trzeba przekazać papiery innemu urzędowi. Jako z natury zły, aż uśmiecham się do wizji gońca drałującego tam w strugach deszczu z moim pismem pod pachą. Rozkoszny obraz znika, gdy dowiaduję się, że tym posłańcem będę ja. I to z Szefem.
Chwila, chwila, jak to? Po co mamy iść we dwójkę? To się przecież wiąże z zamknięciem biura na amen, nie powinniśmy tak robić, nie ma zresztą żadnej potrzeby... Nic, żadne argumenty nie trafiają, Szef sam się boi, że go oszukają i potrzebuje świadków. Mimo, że oszustwo jest zupełnie niemożliwe, o czym ja doskonale wiedziałem, a Wy zaraz też się dowiecie.
Godzina 13 z groszami, z ciężkim sercem wylogowuje się z Googla, biorę parasol, zamykam biuro i w towarzystwie Szefa człapię w kierunku drzwi. A za nimi, to co wcześniej opisałem- ulewny deszcz, potoki płynące ulicami, debilni ludzie krążący bezmyślnie jak ćmy, dzięki czemu bardziej niż na deszcz trzeba uważać na utratę oka i Szef. Tłumaczący całą drogę jak to mogą go oszukać, jak to trzeba się wspierać, kryć i sobie pomagać. Z każdą kroplą chłoszczącą moje ciało i kałużą przelewającą się do buta, mam na jego wywody coraz bardziej wylane. Nie to, żeby początkowo istniało we mnie jakiekolwiek zainteresowanie tymi głupotami, ale mimo wszystko jego spadek był stały.
Doszliśmy wreszcie do drugiego urzędu. Pytam więc i co teraz? Szef daje mi papierki do ręki i każe je oddać w biurze podawczym. I to jest sedno tego, że nie mogą nas oszukać, że nie dostali pisma. Biuro podawcze zajmuje się, m.in., przyjmowaniem poczty. Znaczy to tyle, że daję im do okienka dwa egzemplarze tego samego pisma. Na jednym, który zabieram potem ze sobą, przystawiają pieczątkę datownika i podpis, przez co mam materialny dowód na piśmie, że otrzymali dany dokument i kiedy.
I tak to wyglądało także tym razem. Wstawili mi pieczątkę i wróciłem do stojącego obok Szefa z wypisanym na mojej kaprawej mordzie pytaniem “i co dalej?”. Wyjątkowo chyba odczytał je, bo stwierdził, że mogę już wracać do Urzędu, a on coś tu jeszcze załatwi i już raczej sam nie wróci. Tak więc w strugach deszczu pokonywałem drogę powrotną zastanawiając się, jaka dawka trutki na szczury w kawie będzie wystarczająca.
Ten jego strach przed “oszukaniem” przyjmuje serio tragiczne formy. Pamiętacie pewnie jeszcze, gdy pisałem o narażaniu Urzędu na straty? To dobrze, bo oto wysyłamy pocztą przez pół Polski stos dokumentów. Robimy to Pocztą Polską, więc obawa o dochowanie terminu, stan przesyłki, czy jej dostarczenie jest jak najbardziej uzasadniona. Poczta dała już mi w życiu wystarczająco powodów do otwartej niechęci łącznie z połamaniem płyty zamkniętej w bąbelkowej kopercie za pomocą... pieczątek. Dlatego Szef trzęsie dupą, że coś zaginie. Osobiście mam na to wylane, wysyłamy za pobraniem pieczątka jest rejestrowana, jeśli zginie nic nam nie pomoże, a wysłać trzeba.
Ale nie, Szef doszedł do wniosku, że trzeba się zabezpieczać (co przy niektórych okazjach jest oczywiście prawdą). W związku z czym wręczył mi tą tonę dokumentów i kazał iść je skserować, tak jak jest, czyli część papierów dwustronnie, część jednostronnie. Jest to o tyle głupie, że nasze ksero, do którego muszę pokonać 2 piętra, z automatycznego pobierania kseruje tylko i wyłącznie jednostronnie. Stoję więc ponad godzinę przekładając kartka za kartką, po czym wracam do biura. Dzień przed wysyłką Szef pomyślał sobie, że raz skserowane to za mało, więc rozerwał kopertę i kazał mi iść jeszcze raz wszystko kserować. Po próbie przemówienia mu do rozsądku spędziłem kolejną godzinę przy kserze.
Teraz dlaczego to jest bezsensu. Dlatego, że ksera są nic nie warte. Kompletnie, możemy ich użyć jak papieru toaletowego. Są od razu do wywalenia, jeśli zginą oryginały tak czy siak będziemy musieli wszystkie pisma robić od nowa, od nowa ustalać, negocjować i podpisywać. I ksera nam nic w tym zakresie nie dadzą, bo od kiedy te papierki powstały przepisy zmieniły się już z 10 razy, wliczając w to nawet sposób nadawania numerów sprawy. No ale dobrze jest mieć 200 pism w 2 kserach jako zabezpieczenie. “Zawsze coś”, jak pomyślał facet zakładający skarpetkę na ptaka przed stosunkiem.

czwartek, 5 grudnia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty szósty- empatyczni.

Miesięcy temu kilka mieliśmy zmienioną sprzątaczkę. Stara poszła na emeryturę. Niestety jesteśmy jednym ze specyficznych miejsc w naszym Urzędzie, gdzie nie można sprzątać po godzinach pracy, jako że biura są zamykane i pieczętowane. Rodzi to multum problemów- łącznie z remontami i właśnie sprzątaniem. Ciągle ktoś z nas musi być obecny, nie można zostawić “obcych” samych, a po godzinach to już w ogóle.
Dlatego sprzątaczka sprząta w godzinach naszej pracy. Bywa to uciążliwe- gdy staram się coś szybko zrobić, a ona jeździ mi mopem między nogami. W sensie po podłodze między nogami. Nic na to nie poradzę, taka jej praca, za to jej płacą, musi się z tego wywiązać. Szczególnie, że kontrolują je prawdziwe panie domu z testem białej rękawiczki, a właściwie białej chusteczki higienicznej.
Szef za to nie może ździerżyć jej obecności. Bardziej na żarty, ale jakie żarty może robić mój Szef? No np. zamiast odpowiadać “dzień dobry” to mówi “spierdalaj pani”. No i ona musi z tym ciągłym jej przeganianiem jakoś sobie radzić. Stawić czoła też musi innym rzeczom. Przez to, że sprząta w czasie naszej pracy, siada i z nami gada. Stąd też wiem co i jak u niej i że ma problemy wychowawcze z 18 letnim synem. Ciągłe nieobecności w szkole, słabe oceny i inne takie. A wśród innych teraz dowiedzieliśmy się, że także problemy alkoholowe.
Myśli więc, co z tym fantem zrobić, gdzie zapisać go na terapie i inne takie, czym oczywiście dzieli się z nami, głównie z Dziadem. A Dziad delektuje się w ludzkim nieszczęściu, na co niezbicie wskazują te wszystkie fora ze wszelkimi możliwymi chorobami, jakie przegląda w czasie pracy. Stara się też rzucać dobre rady, które zapewne w tych samych miejscach pozyskał. Po sprzątaczce już widać napływające łzy, sytuacja, której serio nienawidzę.
A z biura Szefa słychać na to tylko jeden, doskonały na taką sytuację komentarz. “To wszystko pani wina!”. Oczywiście w żartach…
I jeszcze raz takim żarcikiem wyjechał. Sprzątaczka znów przyszła w nienajlepszym humorze. Szef oczywiście pyta, o co chodzi? Okazało się, że psa jej dziś przejechali, na amen. Zdecydowanie słaba sytuacja, sam dość ciężko przeżywałem śmierć swojego czworonoga, więc tym bardziej rozumiem. Szef za to podsumował:
-To czemu nie zaprosiła pani na stypę, hehehe.
Cóż, z tak empatycznymi osobami muszę pracować. Dziad gdzieś na swoich śmiesznych forach, w których wiadomości wierzy bezgranicznie i bezapelacyjnie, znalazł przewidywania jakiegoś rosyjskiego niby naukowca. Twierdzi on, i tylko on, że Polskę czekają w zimie mrozy poniżej -40. Jak on tyle miesięcy wcześniej to przewidział? I dlaczego nikt inny? Pewnie dlatego, że to głupie fora Dziada. Najważniejszy jest jednak jego komentarz po tym, jak mi to przeczytał wraz z informacją, że “zamarzną miliony osób”. Stwierdził bowiem “to przy takich mrozach to mi już kompletnie na działce wszystko wymarznie”...

piątek, 29 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty piąty- takie tam, ogólne.

Dzisiaj będzie raczej mało urzędowo, a bardziej o moich współtowarzyszach niedoli. A właściwie ich powodach. Oczywiście- Szef i Dziad. Zgrany tandem do niszczenia jakiejkolwiek chęci pracy. Jakby brak możliwości awansu i rozwoju nie były wystarczająco przybijające, to zerowe szanse na podwyżkę w obecności tej dwójki sprawiają, że człowiekowi chce się wyć. Pocieszające jest tylko to, że nie jestem jedyną osobą, której robią swoim istnieniem na złość. Ba, emanują tą silną aurą nawet poza Urzędem.
I tak Szef ma sprawę w Straży Miejskiej, bo sąsiedzi na niego donieśli. Oczywiście, wie którzy, a przynajmniej tak myśli. Bo to nowobogaccy sąsiedzi, którzy z pewnością zazdroszczą, że zaczął budować swoją ziemiankę (a przynajmniej wydaje mi się, że to ziemianka, biorąc pod uwagę rozmiary i położenie). Nie jestem co do tego przekonany, bo chyba nie umiem sobie wyobrazić nowobogackiego w nowym Mercedesie z domem +/- 300m2, który zazdrości Szefowi starego Twingo i tej budowy o oszałamiającej powierzchni 40m2.
Myślę, że przyczyna donosu leży zupełnie gdzie indziej. I to nawet nie jest to wielkie składowisko wszystkich śmieci i materiałów, które jakoś, gdzieś pozyskuje, a które urządził ludziom pod nosem. Bo musicie wiedzieć, że przygotowuje się do budowy bardzo starannie, od jakiegoś czasu zbierając wszystko co mu się nawinie- stare żelastwo, cegły, drzwi, okna... Nie zapomnę, gdy po drodze na inspekcję zajechaliśmy do sporej firmy robiącej w przemyśle drzewnym. Cały plac zawalony jak nie w TIRach to wielkimi balami i setkami stosów świeżych desek. Szef gdzieś wśród tego znalazł 3 krzywe, hm... to nawet nie były deseczki, raczej jakieś odpadki poprodukcyjne. Pobiegł z nimi do najbliższego robotnika już z daleka krzycząc po ile są. Oczywiście, jak większość odpadów, takie rzeczy zazwyczaj dają za darmo. Następne 2 tygodnie słuchałem, jaki to złoty interes zrobił...
Ale jak mówiłem, to nie składowisko materiałów budowlanych w różnej kondycji było powodem skargi. Wydaje mi się, że to coś innego. Coś co mnie zaskoczyło, gdy pierwszy raz zobaczyłem. Okazało się bowiem, że mój Szef ma hobby i jest to nic innego jak hodowla. Co hoduje? Wiele- króliki, kury w klatkach zbitych z tych przypadkowo pozyskanych materiałów, sporą ilość gołębi, jakieś świnki morskie i inne tego typu. Jego marzeniem jest, jak sam mówi, mieć prawdziwe, duże świnie. I tak, zgadliście- tą całą menażerię trzyma na swojej działce, pośrodku osiedla domów jednorodzinnych z daleka od ogródków działkowych.
Dziad zresztą też ma ciągoty rolnicze, ale on w przeciwieństwie do Szefa ma tylko warzywa/owoce. To też kanwa wielu sporów, jakie rodzą się u mnie w biurze. W stylu- czy truskawki lepiej posypać gównem teraz, czy za 23h i 43 min. Ja osobiście truskawki posypuję cukrem, ale co kto lubi. Działeczka to źródło całej zdrowej żywności Dziada. Kilka m2 otoczonych zewsząd parcelami grubo skraplanymi wszelką chemią i dodatkowo obwodnicą w bezpośrednim sąsiedztwie. Jaki jest jego patent na to, żeby te zanieczyszczenia nie przeniknęły do jego rzodkiewek, to do dziś nie wiem.
Teraz ma z tym duży problem, bo weszła nowa ustawa śmieciowa. Żeby nie płacić za wywóz śmieci z działki, to po prostu wszystko brał ze sobą i wywalał na osiedlu, płacąc jakieś marne grosze. Nie wiem skąd to się wzięło, że jego osiedle płaciło dotychczas ½ tego co wszyscy pozostali. Ale czasy się zmieniły i wszyscy jadą po równo. Dziad oczywiście mając do wyboru segregować lub płacić drożej, wybrał segregowanie. Jakiż był ból jego serca, gdy się dowiedział, że spółdzielnia nie przewiduje na razie segregacji, jako że nie da się na razie wymusić ani nauczyć segregacji wszystkich, a choć jedna osoba wywali byle jak, to całość i tak zapłaci jak za zmieszane. Ale prawdziwe piekło rozpętało się dopiero z pierwszym rachunkiem.
Dziad wyliczył, że powinien miesięcznie płacić 30,50 zł, a na rachunku widnieje... 31,00 zł. Od 7 rano miałem dziś wściekłe ryki i krzyki co to ma znaczyć. Dzwoni do sekretarki spółdzielni- opierdala. Dzwoni do prezesa- opierdala. Dzwoni do członków jakiejś tam rady- opierdala. W końcu nie wytrzymał i do jednego z członków, który akurat pracuje w naszym Urzędzie, poszedł osobiście. Wszystko i wszystkich opierdala, bo “jebani złodzieje” “pozbawiają go pieniędzy”, przez to, że ustalili na spotkaniu spółdzielni zaokrąglanie opłat do pełnej wartości bez groszy. Nie wiem, jak on to przeżyje, że w związku z tym straci miesięcznie 0,50 zł, rocznie 6 zł i po dekadzie 60 zł.

czwartek, 21 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty- wot tiechnika.

Lubię technologię. Bardzo. Ciężko byłoby mi sobie wyobrazić życie bez wspaniałych możliwości, jakie oferuje. Choć dzięki pewnej wspaniałem, południowokoreańskiej firmie na S mogłem się na kilka tygodni przenieść w czasy, kiedy sprawdzenie maila przez telefon nie było możliwe.
Dlatego witam postęp technologiczny z nieukrywaną radością. Wszystko co może sprawić moją pracę przyjemniejszą jest miłe. A gdy dodatkowo robi się ona szybsza i dokładniejsze to już w ogóle bueno. Jedną z takich nowinek jest nowy “system informacji prawnej”, zbiór aktów prawnych, komentarzy do nich, opracowań. Rzecz stosunkowo niezbędna w pracy ludzi posługujących się prawem. Stary był na płytkach- znaczy to tyle, że wszystkie aktualizacje treści firma przysyłała do Urzędu pocztą, a następnie informatycy biegali i instalowali to we wszystkich biurach. Sprawność pracy informatyków i poczty, w porównaniu do tempa zmian aktów prawnych była jednak szokująco wolna.
Rozwiązaniem dla nas jest nowy. Wywalony w “chmurę”, ma multum przydatnych opcji- mogę sobie zapisywać w “ulubionych” moje ulubione akty prawne, które szczególnie mnie jarają i mieć na świeżo informacje o zmianach. Same nowości wprowadzane są zazwyczaj w 24h od wydania ich, więc nigdy nie mam nieaktualnych przepisów. Też nowy system wyszukiwania, dostęp z każdego miejsca na ziemi i inne takie. Chyba sami rozumiecie, jak bardzo pomaga to w pracy.
Ale nie technofobom z mojego biura. Tych straszy wszystko, co zostało wynalezione na przestrzeni ostatnich 200 lat. A nowy system informacji prawnej w szczególności. Bo stary był łatwiejszy, bo wystarczyło kliknąć w ikonkę, bo nie trzeba było się logować... To nic, że stare dane, to nic że problemy z aktualizowaniem, nadal wolą używać starego. Choć ostatecznie, przez brak aktualizacji od wielu miesięcy, muszą użyć nowego.
Specjalnie dla nich przygotowałem mini-poradnik. I to w formie obrazkowej! Wszystko pięknie pokazane, strzałkami wskazane gdzie co klikać po kolei i wpisywać w które rubryki. Nadal nie potrafią i wołają mnie za każdym razem.
Może w tej chwili zrodziło się w Was wrażenie, że to strasznie skomplikowane. Jeśli musi być poradnik ze strzałkami i obrazkami, to co tam właściwie jest?! Niewiele. Pasek adresu z adresem tego systemu, zdjęcie strony z zaznaczonym strzałką wielkim “przyciskiem” logowania, login i hasło... i właściwie to wszystko. Przypomina Wam to coś? Może logowanie do KAŻDEGO serwisu internetowego, fejsbuka, maila, portali, czegokolwiek? Dokładnie tak, to jest to samo.
Czemu więc ludzie ode mnie z biura nie radzą sobie akurat z tym? Prawda jest taka, że nie tylko z tym. Z logowaniem gdzie indziej też. Dlatego Szef woła mnie, gdy chce sprawdzić swojego maila. Oczywiście, że prywatnego. A potem muszę mu odpisać na jakiegoś maila, “bo szybciej”.
Myślicie, że to jest hardcore? To co powiecie na mnie, piszącego Szefowi smsy, bo sam nie potrafi? I będzie mi siedział nad głową i truł dupę tak długo, aż tego nie zrobię. Moje nie, rób sam, no bez przesady- nic nie dają. Bo on koniecznie musi wysłać, sam nie umie, ale nie wykazuje nawet najmniejszej chęci do nauki...
Właśnie to mnie w kontekście technologii najbardziej u nich denerwuje. Nie wiem czy pamiętacie jak zaczynałem pracę te 2 lata temu? Byłem z ludźmi, którzy też byli technologicznie ułomni, jak większość w Urzędzie. Nie wiedzący, że można, a nawet powinno usuwać się rzeczy z kosza, gdy już serio chce się je wywalić, toteż zalegało tam po kilka tysięcy plików. Ale oni mieli jedną pozytywną cechą- jeśli czegoś nie wiedzieli, woleli żebym ich tego nauczył. I ja też wolałem usiąść raz, nawet na godzinę z nimi i wszystko dobrze wytłumaczyć, pokazać, a potem mieć luz.
Tutaj za to gdy cokolwiek trzeba zrobić z komputerem, czy telefonem, to wzywany jestem na ratunek, a cała reszta ewakuuje się najdalej jak to się da, najlepiej poza biuro. Pod przykrywką “nie przeszkadzać mi” ukrywają “nie przyswajać wiedzy, cały czas polegać na mnie i do maksimum ograniczyć odpowiedzialność za pracę”. Tak więc nie mam co liczyć, że coś się zmieni.

czwartek, 14 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci- zrób tak, żeby było dobrze.

Jakiś czas temu mówiłem, że o tym napiszę. O zdobywaniu wiedzy i doświadczenia w urzędzie. Nigdzie nie ma tak, że jak ktoś przychodzi do roboty, to wie wszystko. To jest po prostu niemożliwe, bo trzeba by było całość tak usystematyzować, wbić w tak doskonale jeden schemat, że to nie ma szans się spełnić. Samo zorientowanie się, gdzie są ołówki zajmuje czas. Oczywiście idzie zdecydowanie łatwiej, gdy ktoś w to wprowadzi.
W urzędzie nie ma na to szans. Po prostu nie. Siadasz i pracujesz starając się z posiadanym zasobem wiedzy sprostać zadaniom. Nie jest to łatwe, szczególnie że większość ludzi przychodząc po raz pierwszy do urzędu, nie ma żadnego wykształcenia (a co dopiero doświadczenia) w administracji. Dlatego wdrażanie się często trwa tragicznie długo, a zanim zdobędzie się merytoryczną wiedzę człowiek zdąży przesiąknąć tą całą zgnilizną urzędów. Błędne koło. Dlaczego starzy urzędnicy nie chcą szybko wprowadzić nowych? Powodów jest kilka.
Przede wszystkim to konkurencja. Urzędnik zazwyczaj ma dwa etapy- młody ma ambicje awansu, stary utrzymania się na stołku. W obu przypadkach nowy może te plany pokrzyżować. Po co uczyć kogoś, kto za chwile może być konkurencją w konkursie na dyrektora wydziału, albo wygryzie ze stanowiska? Jakie szanse ma ze mną Dziad? Ja nie mam problemów z angielskim (dukam po niemiecku, liznąłem na studiach łacinę [i tylko ją ;_;], z GTA: San Andreas nauczyłem się hiszpańskich przekleństw), mam wyższe magisterskie + podyplomówka, nie wspominając już o wychowaniu w innych realiach, w których nie obowiązuje maksyma “czy się stoi, czy się leży”. Gdyby nie to, że Dziad ma doświadczenie, którym się nie dzieli, to te jego technikum w połączeniu z kulawą znajomością polskiego i wywaleniem na robotę po całości, nie byłby jakąkolwiek konkurencją. Ale on jest inspektorem, a ja sekretarką.
Druga sprawa to strach przed odpowiedzialnością. Ujmując to najogólniej- urzędnik zazwyczaj sam nie zna do końca przepisów i sam niekoniecznie jest pewien, czy to co robi jest właściwie robione. Jeśli zacznie tego uczyć, to zwiększa szansę, że sprawa się rypnie. “Kto cię tego nauczył?! Ten i ten.” Przy Dziadzie to bardzo często wychodzi, przy Szefie zresztą też. Zawsze gdy ich o coś pytam, słyszę “nie wiem, zrób żeby było dobrze”. Nie dziwię się im, robiąc tak podstawowe błędy po łącznie jakichś 50 latach pracy, to faktycznie wstyd.
No i ostatnia sprawa- wylanie na wszystko. Kogo właściwie ma to obchodzić, żeby kogoś nauczyć? Dlaczego niby? Komu to potrzebne? On tu jeszcze będzie siedział 10 lat, to trochę przypilnuje, a potem? A czemu miałoby to go obchodzić, będzie już na emeryturze, niech się inni martwią.
Sam ostatnio nad tym ubolewam. Trafiła mi się okazja na podwyżkę, ale wiązałoby się to ze znacznym zwiększeniem zakresu moich obowiązków, pozostając oczywiście sekretarką... Obowiązki nie byłyby problemem, gdyby nie to, że ja w tej chwili nie znam swoich obowiązków. Tzn., niby mam 3 kartki A4 (najwięcej w całym Urzędzie...) obowiązków, ale w rzeczywistości odwalam jeszcze 4 kartki A4 obowiązków pozostałych ludzi z mojego wydziału, bo są jacy są.
Większy problem to fakt, że nie znam w ogóle przepisów dotyczących tego, czym miałbym się zajmować. I zgadnijcie co? Tak, nikt mnie nie wprowadzi. Aktualnie zajmująca się tym osoba ma kompletnie wylane, nie ma czasu, chęci i jedyne o czym marzy, to żeby pozbyć się tego i oddać jakiemuś leszczowi. Np. mi.
A dlaczego o tym marzy? Przez największy minus, jaki tej kwestii dotyczy. Za każde potknięcie będę odpowiadał nie przed Szefem, ani nawet Szefem wszystkich Szefów. Jeśli coś spierdolę, będę świecił oczami przed jedną z centralnych agencji dbających o bezpieczeństwo wewnętrzne kraju. W ekstremalnym wypadku, przez kraty. Dlatego już im powiedziałem, że serdecznie dziękuję, ale nie. I jakoś przełknę brak podwyżki jak na razie.
Ahm, zapomniałbym dodać, jest jeszcze jeden minus- przed tą samą instytucją, o której wspomniałem wcześniej, odpowiadałbym także za pracę Dziada. A to już prosta droga do kłopotów.

czwartek, 7 listopada 2013

Dzień dziewięćdziesiąty drugi- lato, lato, wypchaj cycki watą.*

Nadeszła wreszcie ta piękna pora roku i mogę spokojnie zacząć nucić “lato, lato, lato, ach członek ci w ostatni odcinek przewodu pokarmowego”. Zaczęły się upały, alergie, komary, muchy, ćmy. Jedyny pozytyw to burze- wreszcie wróciły i mogę ponownie stać na dachu Urzędu podziwiając siłę żywiołu.
Gorąc zrobił się wyjątkowy. Przed godziną 9 rano mam już ponad 30 stopni i jedną półlitrową butelkę wody obaloną. Koszula rozpięta do granic przyzwoitości i staram się przeżyć nadzieją, że jeszcze tylko 6h w tym piekarniku... Z tymi idiotami...
Szczególnie wczoraj był ciężki dzień. Upał nie lżejszy, a ja do 20 siedziałem na ćwiczeniach w biurze. Słaba opcja, gdy przy otwartych wszystkich oknach i drzwiach nadal jest 30 stopni i nie ma czym oddychać. A jeszcze siedzi się z ludźmi, nie używającymi mózgu. O ćwiczeniach jednak nie będę się zbytnio rozpisywał, bo musiałbym wtedy Was wszystkich znaleźć i zabić, a potem łyknąć tabletkę z cyjankiem.
Zajmiemy się urlopami. Nareszcie się zaczynają, wpierw pozbędę się, niestety tylko tymczasowo, z biura Dziada. Ten planuje już wakacje od jakiegoś czasu, gdzieś w Jastarni czy innej tradycyjnej, polskiej destynacji. Bogaty człowiek, że stać go na wakacje nad Polskim, zimnym morzem. Choć i tak stara się oszczędzać jak tylko się da. Od dwóch dni cały czas siedzi w necie i przy telefonie szukając najtańszej opcji noclegowej na te 3 dni, bo na tyle wybiera się nad morze. Co będzie robił pozostałe 11 dni urlopu? Nie wiem. Wiem jednak, że z jego zarobkami serio nie spędziłbym dwóch dni na szukaniu pensjonatu w którym zapłaci 2 zł za dobę mniej mając dodatkowo 800 metrów dalej do morza.
Nie oszczędzałbym też specjalnie na innych przyjemnościach pobytu tam, a ponieważ wybiera się tam rok rocznie, to zebrało mu się na wspominki, w tym kulinarne. Co jada się nad morzem? Różnie. W Polskich warunkach to raczej tradycyjnie ryba. Być nad morzem i nie jeść przesiąkniętych olejem napędowym kutrów rybackich dorszy czy innych takich, to jak być na Wimbledonie i nie jeść truskawek. Po prostu nie wypada. Nawet ja, zdecydowanie nie lubiący smaku akurat tych stworzeń wodnych, będąc nad morzem jakoś się przełamuję i zjadam choć jedną, zapitą odpowiednią ilością ambrozji, tzn. piwa.
A Dziad? A Dziad opowiada nam jak to wpieprzał mielone, schabowe i kurczaki z budy przy jakimś deptaku “no bo takie tanie! a ryby takie drogie, czemu takie drogie? przecież nad morzem musi być taniej!”. To oczywiście różnica gdzieś góra 5 zł na porcji, no ale 3 dni takiego szaleństwa i rozpusty mogłoby zniszczyć Dziadowy budżet...
Kontynuując wątek wakacji warto też nadmienić co u Szefa w tym zakresie. Mimo, że od tego co jest wyżej minęło już kilka dni i Dziada szczęśliwie nie ma przy mnie, to Szef nadrabia. O tym napiszę już niedługo, ale wpierw o około urlopowych tematach. Jak może pamiętacie, a może nie, dostajemy co chwilę prognozy pogody z IMGW. Właściwie, co coś wydadzą dla naszego województwa, to od razu mam w postaci faksu. Poza tym śledzę różne inne magiczne tabele z wieloma cyferkami i wykresami. Ogółem, w okolicy lepiej w pogodzie od nas orientuje się tylko stacja meteo. Z góry więc wiemy, jak będzie w najbliższym czasie.
A Szef akurat się buduje. To temat na osobny temat, wystarczy powiedzieć, że wylał fundamenty, a obok budowy postawił sobie taką budę quasi-gospodarczą. Dziś o 5 rano zawiózł tam swoją żonę i córkę (wiek 12 lat [córki oczywiście]), żeby podlewały tą wylewkę i zrobiły sobie małe wakacje jednodniowe. Okolica całkiem spoko, jezioro, las i takie tam. Ale zawiózł je tam akurat dnia, na który zapowiadali nam od 2 dni opady. Duże, całodzienne opady deszczu. I lało tego dnia niemiłosiernie. Toteż podlewanie fundamentów potrzebne nie było, ale o tym dowiedział się 2h po zawiezieniu tam rodzinki. I co? Co zrobił Szef, który urządza sobie notoryczne, wielogodzinne wycieczki po Urzędzie czy mieście? Pojechał i przywiózł je z powrotem.
Haha, żartowałem. To by było zbyt normalne. Wcale nie pojechał, tylko zadzwonił 2 razy, wpierw ok 10, później trochę przed 14, pytając jak tam. Zgadnij Szefie, jak może być siedzieć od 5 rano na kompletnym wygwizdowie w ulewnym deszczu w budzie bez bieżącej wody, kibla i jednym meblem w postaci sofy. Nawet sklep stamtąd jest ok 2 km polną drogą przez las.
Jedyny raz, kiedy nie miałbym mu za złe, że zniknie na godzinę-dwie załatwić swoje sprawy. No ale tu nie może być normalnie, prawda?


______________
*- jakby ktoś był zainteresowany- Łydka Grubasa “Lato”- (link)

czwartek, 31 października 2013

Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy- wizytacja.

Nasz skromny Urząd dostąpi niezwykłego zaszczytu goszczenia bardzo ważnej osobistości. Nie mogę zdradzić kogo, ale to ktoś z tej trójcy- prezydent, premier, papież. Jak to w takim wypadku bywa, podejmowane są szczególne środki ostrożności w celu zapewnienia bezpieczeństwa wizytującego. Sprawdzane są wszystkie pomieszczenia, zaglądają pod każde biurko, trochę przeraża mnie ten koleś z lateksowymi rękawiczkami i słoikiem wazeliny. Cyrki nie z tej ziemi, szczególnie że nadzór nad zabezpieczeniem tego wszystkiego ze strony Urzędu powierzyliśmy... szatniarzowi.
Mogłoby być gorzej, np. mogłoby to spaść na mojego Szefa... Ups, chyba wykrakałem. Na szczęście dostał tylko do wypełnienia drobny kwestionariusz. Zaledwie 5 stron, 35 pytań o różne pierdoły związane z budynkiem Urzędu. Czemu on? Nie wiem, widać komuś tutaj zależy na kompromitacji.
Więc wziął ołówek i wypełnia kolejne wersy. Coś podejrzanie szybko mu to idzie, no ale może wysokie ciśnienie atmosferyczne naciskając na mózg skompresowało te opary inteligencji w jedno miejsce i stąd ten przypływ weny. Nie protestuję, co mi tam. Szatniarz, który z tym do nas przyszedł też nie. I tak nie ma co latem robić u siebie, a im szybciej Szef wypisze, tym szybciej wróci do oglądania TV w szatni. No to z radością patrzymy jak wyrastają rzędy krzywych znaczków. I już po chwili Szef triumfalnie oznajmił:
-No, to zrobiłem to jakoś na odwal.
Chwila ciszy, którą przerwał Szatniarz:
-Jak to na odwal?
-No tam na szybko dla agencji ubezpieczeniowej i tak co roku wypełniamy to tak na odwal.
-Dla jakiej agencji?!
-No tej tu agencji, gdzie tu jest nagłówek, o, BOR.
-BOR, kurwa, Biuro Ochrony Rządu!
-A skąd ja miałem wiedzieć?! Przecież tu jest tylko napisane BOR i jakieś “gov.pl”, to skąd mam wiedzieć, że to ten BOR?!

czwartek, 24 października 2013

Dzień dziewięćdziesiąty- palący problem.

Palący, jeśli macie hemoroidy bo chodzi o krzesło. Ich w biurze mamy kilka, każde praktycznie z innej bajki. Ja siedzę na zwykłym fotelu biurowym, obrotowym, na kółkach, wiecie. Dziad siedzi na dziadowskim tronie, czyli tym samym krześle, którego używa od samego początku pracy w tym Urzędzie- stare, na nóżkach, bez podłokietników, nieregulowane i brudne. Są też osobne krzesła dla petentów, konkretnie dwa, całkiem nowe (jak na urzędowe standardy), ale niestety najtańsze jakie można było znaleźć. W związku z tym jakość tapicerki na nich jest, delikatnie rzecz ujmując, niska. Pewnego razu gdy Szef przesiadywał u nas na kawie za mocno się oparł i zrobiła się dziura na podłokietniku. Ta sukcesywnie się powiększała odsłaniając coraz więcej wypełnienia.
W końcu Szef postanowił coś z tym zrobić, a pierwszym krokiem było zwalenie winy na sprzątaczkę, która za często się opiera sprzątając. Miało to głębszy sens, bo mówił o tym każdemu kto nas odwiedzał wliczając w to wspomnianą sprzątaczkę, by po jakimś czasie powiedzieć jej, żeby przyszyła na to łatę. No skoro popsuła to powinna poprawić, nie? Na szczęście się nie zgodziła. Wyobrażacie sobie w urzędzie krzesło z łatą? Z jaką w ogóle łatą? Może iść do pasmanterii i kupić taką w kształcie truskawki lub słonia? Aż dobrze, że tego Szefowi nie powiedziałem…
Kolejnym pomysłem było, żeby może wymienić. W tym celu zawołany był woźny. Ten wyśmiał Szefa, stwierdzając, że tych rozwalonych krzeseł ma dziesiątki i potwierdza- tapicerka na nich jest do dupy. Na zakup nowych nie mamy liczyć, przynajmniej w tym roku. Mój Szef się jednak nie zraził, poszedł do magazynu i wyczaił jakieś krzesło, które może nie było w dobrej kondycji, ale przynajmniej nie było uszkodzone w widoczny sposób. Przytargał je do nas i zaczęły się cyrki.
Wpierw kazał mi odnieść nasze. Gdy byłem już przy końcu korytarza kazał mi zawrócić. Przypomniało mu się, że meble (i inne wyposażenie) jest w Urzędzie ewidencjonowane. Stwierdził więc, że przelepimy numery, a przez my rozumie mnie. Powiedziałem, że się nie da i już zaczął otwierać usta, żeby wypuścić z nich swoje “mądrości”, jednak ja szybko pokazałem mu, że z zimnej rury nie odkleję papierowej naklejki bez uszkodzenia jej. Tzn. mógłbym, ale powiedzmy sobie szczerze- nie mam zamiaru siedzieć i chuchać na nią, a potem i tak byłyby problemy z ponownym naklejeniem. Pobiegł szukać więc suszarki.
O dziwo nie znalazł. Przeszedł więc do planu B. Wymienimy tylko podłokietniki. A przez my rozumie oczywiście mnie. Wpierw szukał śrubokrętu w swoim biurze, ponieważ nie może znaleźć ja zacząłem szukać w moim. Słyszę jak mówi “no kurde, nie mogę znaleźć śrubokrętu” przechodząc obok mnie. Ze śrubokrętem w dłoni. Przekazał go mi i zacząłem odkręcać płaskim krzyżaki.
Dziad się aktywował. Może po prostu poprawimy numery na nich? Niegłupi pomysł. 9 na 8 zmienię. Ale 8 na 9 już gorzej. Użyjmy korektora. Nie da się, naklejki są zielone. Kręcę więc i pytam Szefa- a może pójdziemy do ludzi odpowiedzialnych za ewidencję sprzętu i powiemy, że wymieniamy? Nie, bo nie, bo nie da się, bo nie mozna, bo nie będą chcieli, bo wiesz jak jest. Wiem jak jest, o czym za sekundę, podczas której Szef wyszedł sobie z biura załatwiać jakieś swoje prywatne sprawy, jak zwykle.
Ja w tym czasie spisałem numery z obu krzeseł i poszedłem do ludzi odpowiedzialnych za ewidencję sprzętu. Powiedziałem o co chodzi, podałem kartkę z numerami i sprawa była załatwiona. Pozostało odniesienie podartego krzesła.
Wiem jak jest. Mój Szef nie ma kontaktu z rzeczywistością.

czwartek, 17 października 2013

Dzień osiemdziesiąty dziewiąty- trochę marudzenia.

Dziś sobie po marudzę na wszystko i wszystkich bez większego skupiania się na jakimkolwiek motywie przewodnim. Hm, czy ja właśnie opisałem dzisiejszą notkę, czy moje życie?
Szef przekracza wszelkie granice mojego spokoju i opanowania. Te co prawda są bezkresne niczym mongolskie stepy, ale widać Szef to jakiś daleki potomek Tuhaj-beja i przemierzanie stepów nie jest mu obce. Wczoraj gdy akurat biegałem po urzędzie ze sprawami (dobra, przyznam się- siedziałem na kawce, ale tylko dlatego, że musiałem coś załatwić prywatnie, a jak załatwić coś prywatnie poza godzinami pracy, jak w godzinach pracy muszę siedzieć w tej samej pracy i o tej samej godzinie kończę robotę co inni... I dlaczego mi nie wierzycie?) dzwoni do mnie.
-Gdzie jesteś?
-Tu i tam...
-Ale na miejscu?
-No w Urzędzie.
-To chodź szybko.
-Teraz nie mogę, zajęty jestem, za 20 minut wracam.
-Chodź bo plan [pi pi pi pi]...
Akurat kawę mi zalali. Po prostu bueno, szczególnie, że na ten plan w momencie, w którym dzwonił mieliśmy cały miesiąc jeszcze. A już właściwie był gotowy, tylko dopisać kilka cyferek i wydrukować. Ale nie, muszę lecieć.
Wpadam do biura jak błyskawica, bo chcę jak najszybciej załatwić to i wrócić do ważniejszych spraw. Patrzę, Szef siedzi z jakimś dziadem. Nie naszym, jakimś innym. Okazuje się, że ten dziad zakłada sobie jakieś kółko różańcowe, czy wzajemnej adoracji, czy coś w tym stylu. I teraz potrzebuje papierków do tego. Oczywiście mój wydział nie ma z tym nic wspólnego, więc co właściwie mam tu robić?
Już mówię. Dokumenty te znajdują się pod konkretnym adresem w necie. Konkretnie na stronie głównej organizacji zrzeszającej kółka różańcowe. A gdzie moja rola w tym wszystkim? No cóż. Mam wejść na tą stronę i wydrukować te kilka dokumentów. Nie może tego zrobić Szef “bo wiesz jak jest”, tylko specjalnie sam muszę kopsnąć się z przeciwnego skrzydła i porzucić świeżo zalaną kawę. Ten Nowy Dziad ze swoim Kółkiem Różańcowym mi się nie spodobał. No i już mnie wkurzył. A zauważyliście, że zapisałem ich dużą literą? Zapamiętajcie. Do nich wrócimy. Za dłuższy czas.
Tymczasem Dziad w zamyśleniu westchnął “to były czasy”. Była to swoista kropka postawiona po dłuższym wywodzie dotyczącym II wojny, SS-manów, przymusowych wcieleń do wojska, etc. Jego przemyślenia są zazwyczaj ciekawo-szokujące. Toczą się głównie wokół chęci zaostrzenia prawa co do ludzi, którzy już go w jakiś sposób oszukali, bądź mogliby go oszukać. I tak głośna sprawa Amber Gold powinna nie tylko zakończyć się ogromnymi wyrokami, najlepiej śmierci, ale też kompletnym zaostrzeniem kontroli wszystkiego. A, że trzeba by zatrudnić jeszcze więcej urzędników i ograniczyć ludziom prawo dysponowania własnymi pieniędzmi? To nic, Dziad potrzebuje opieki, bo boi się oszustów.
Walczyć też Dziad chce ze wszystkimi przywilejami, o jakich tylko usłyszy. Dopłaty z funduszu pracowniczego jakie mamy w Urzędzie dla mniej zarabiających doprowadzają go do białej gorączki. Tak jak dowolna inna pomoc “socjalna”. I tak będzie niedaleko koncert pewnych podstarzałych rockmanów, którzy śpiewają o zejściu ze sceny niepokonanym. Przyszedł z tą informacją do nas koleś zajmujący się sprawami pracowniczymi i związkowymi:
-No część, chcecie iść na koncert?
-Tak, koncert, znowu dopłaty tylko dla niektórych. To w ogóle nie ma sensu, powinny być zlikwidowane.- oburzył się Dziad.
-Nie, tym razem wszyscy mogą iść za darmo.
-O, te dopłaty są wspaniałe.
Cały Dziad, który właśnie obchodził urodziny. Dostał ode mnie Merci, choć w sumie nie mam za co mu dziękować. Nawet nie poczęstował, ani tym, ani niczym innym. Nie to, żebym oczekiwał, czy wymagał. Ale jak mówi Szef, “wiecie jak jest” i jutro urodziny ma moja była współpracownica. Jestem zaproszony na obiad, ulubioną formę pracy w Urzędzie zaraz po kawie.

niedziela, 13 października 2013

Dzień osiemdziesiąty ósmy- odłamkowym ładuj!

Myślałem, że w naszym kraju niewiele rzeczy może mnie już zdziwić. Pracuję w urzędzie, więc odchodzą tu takie cyrki, o których się filozofom nie śniło. A klasycy administracji czy zarządzania w grobach się przewracają. Z doświadczenia też wiem, że zasada ta odnosi się także do innych urzędów, czy w ogóle wszystkiego, co ma gdzieś w nazwie bądź statucie “państwowe” lub “publiczne”. Zwróćcie na to uwagę, jeśli jeszcze nie zwróciliście- każda organizacja państwowa jest znacznie większa, pożera znacznie większe fundusze, a mimo to działa znacznie wolniej i gorzej, niż dowolne prywatne inicjatywy zajmujące się tą samą działką.
Dziś będzie o jednej z nich. PKP konkretnie. Niestety, moja droga służbowa musiała chwilowo przeciąć się z drogą tego potwora. Prywatnie unikam ich jak ognia. Prawie każda podróż, jaką odbyłem ich wspaniałymi pociągami, była zła. Brud, smród, nie działające kible, zimą zimno, latem ciepło, dworce przedstawiające sobą obraz nędzy i rozpaczy, ciągłe przesiadki, spóźnienia, ścisk, ogólnie tragedia na torach i w okolicach. Wszyscy to wiem. Organizacyjnie jest jeszcze gorzej.
Misję miałem prostą- założyć taki mały dyngs, w miarę możliwości w miejscu niedostępnym dla pospólstwa i z możliwością wsadzenia wtyczki do kontaktu. To wszystko w obrębie budynku dworca. Ile z tym roboty mogłoby być? W normalnej firmie gdy robię coś takiego, wygląda to w sposób następujący: dzwonię i umawiam się na spotkanie, spotykamy się i wyjaśniam o co chodzi, osoba upoważniona wskazuje mi miejsce i kontakt, ściskamy sobie dłonie i idziemy każdy w swoją stronę. Po jakimś czasie wracam i ściągam dyngs. Ważne jest jeszcze jedno- muszę mieć do niego dostęp 24/7. Z czym nie ma zazwyczaj problemu, bo w miejscach, które wybieram, jak to w dużych firmach, zazwyczaj jest ochrona lub jakiś inny cieć, który siedzi 24/7.
Teraz jak to się dzieje w PKP. Wpierw telefon i umawiamy się na spotkanie. Wszystko wygląda podejrzanie dobrze. Czyżby 20 lat ciągłej modernizacji, restrukturyzacji, czy jak to tam zwać, wreszcie przyniosły jakiś efekt? Och, naiwny każdy, kto ma takie nadzieje. Na spotkaniu zamiast jednej kompetentnej osoby z kolei, stawia się cała zgraja ludzi. Facet, z którym się umawiałem, przedstawia mi ich po kolei- PKP Nieruchomości, PKP Energetyka, zarząd dworców, jakiś przedstawiciel kolei regionalnych czy kij wie kogo, sekretarka jakiegoś biura chyba od malowania ławek i pan Zdzisiu.
Co to ma być?! Ano, to wszyscy ludzie, którzy są potrzebni do zawieszenia dyngsa. Niech im będzie, przynajmniej są wszyscy i nie będzie trzeba biegać za dużo. Szybko tłumaczę więc o co chodzi, wyciągam i pokazuję dyngs i mówię gdzie miałby być. I zaczyna się jazda.
Nieruchomości: Dworzec to dworzec, to nie nieruchomość.
Dworce: To u nas, ale podłączenie do prądu, więc energetyka, słuchamy.
Energetyka: My możemy przypiąć to do prądu, ale nie decydujemy o dyngsie.
Dworce: My tym bardziej, nieruchomości?
Nieruchomości: To nie nasze, ale macie tam założyć licznik prądu.
Pan Zdzisiu: Licznik prądu do czegoś takiego? Czy to się w ogóle opłaca?!
Nieruchomości: Licznik musi być, musimy się rozliczyć.
Energetyka: Nie ma sprawy, kupimy licznik, poprowadzimy osobną linię ze skrzynki przez 4 pomieszczenia i 2 kondygnacje i podepniemy.
Dworce: Panie, ile to prądu żre?
Ja: No tak jakoś, za około 10 zł rocznie...
Sekretarka: To chyba się nie opłaca...
Nieruchomości: MA BYĆ LICZNIK MUSIMY SIĘ ROZLICZYĆ!!!!!
Energetyka: Zrobimy, tylko wpierw musimy mieć pozwolenie od was żeby robić.
Nieruchomości: To nie my, to dworzec.
Dworce: Ale to dotyczy nieruchomości, a nie dworca jako dworca...
Ta dyskusja trwała ponad godzinę. Gdy wreszcie ustaliliśmy, że wszyscy oni za to odpowiadają, czyli nie odpowiada nikt, poszliśmy zamontować dyngs. Na szczęście bez licznika. Idziemy na dworzec i teraz zagadka za 100 punktów. Gdzie są klucze? Oczywiście, nie ma. Kto je ma? Oczywiście nie wiadomo. Zaczęła się bieganina, szukanie, każdy przerzuca na każdego, ostatni widział je pan Zdzisiu, ale to 5 lat temu i oddał na pewno nieruchomościom, te nie mają, a energetyka to może wyrwie płytę wiórową i wejdziemy przez wybite X lat temu okno.
Klucze na szczęście się znalazły. W “najmniej spodziewanym” miejscu, u sprzątaczki. Wszystko zamontowaliśmy, podpięliśmy, działa. Teraz muszę mieć dostęp 24/7, więc klucze zostawimy w kasie, w każdej chwili będę mógł je wziąć. I tu niespodzianka, nikt nie wiedział, że kasy są czynne tylko do pewnej godziny. A to dla mnie niewystarczające. Po “krótkiej” dyskusji ustalamy, że w drodze wyjątku mogę dorobić sobie ten jeden klucz. Super, będzie czekał w biurze energetyków.
Po weekendzie do nich dzwonię, że chciałbym przyjść i dorobić. No ale ich nie ma... Mówią za to, żebym przyszedł i zabrał sobie z kasy, bo oni i tak go z kasy jeszcze nie wzięli. Ok, mi pasuje, tylko niech zadzwonią do kas i uprzedzą kasjerki, że będę. Nie zadzwonią, bo nie mają przy sobie do nich numerów... No nic, idę z duszą na ramieniu, czy ta eskapada nie pójdzie na marne. Wchodzę na dworzec, podchodzę do okienka kasy.
-Dzień dobry pani, ja chciałbym pożyczyć sobie na godzinkę kluczyki do wszystkich pomieszczeń na tym dworcu, kas, magazynów, skrzynek elektrycznych, wszystkiego.
-A proszę bardzo, to te. Się pan nie śpieszy, byleby dziś wrócił.
-Dziękuję, energetyka do pani jednak dzwoniła, że będę?
-Nie, nie. Nikt nie dzwonił. My te kluczyki dajemy każdemu, kto poprosi. W sumie nie powinniśmy ich w ogóle trzymać, to nie nasze zadanie, więc co one nas mają obchodzić?
-Aha... To... fajnie...

czwartek, 26 września 2013

Dzień osiemdziesiąty siódmy- szczyty głupoty.


I pewnie wszyscy przez tytuł pomyśleliście o Dziadzie. No cóż, teraz nie mogę Was zawieść i muszę zacząć właśnie od niego. Rozmawiałem z nim ostatnio na temat jakiegoś odkrycia dokonanego przez naukowców w Andach na wysokości 6.700 m n.p.m. Ciekawa sprawa, ale Dziada oczywiście najbardziej interesuje jak ludzie tam weszli. Starałem mu się wytłumaczyć delikatnie, że nie takie rzeczy jako ludzkość robimy i na szczęście podłapał temat stwierdzając “no tak, skoro ludzie wchodzą na dziesięciotysięczniki”...Ale głupie jest też coś innego. Wierzcie lub nie, ale szykuje się w Urzędzie... szykuje się nic innego jak... Strajk. Tak, tak, ciężko w to uwierzyć, ale będziemy strajkować. Tzn. w sumie będą, bo ja najpewniej pozostanę łamistrajkiem. Pewnie teraz zastanawiacie się o co będzie strajk i jak będzie on wyglądał.
Cóż, gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I tak jest też tym razem. Główny powód to brak podwyżek od dłuższego czasu i brak nagród, również od dłuższego czasu. Ja się z tymi postulatami zasadniczo nie zgadzam. Tzn. jasne, że chciałbym dostać więcej kasy, którą oddajecie państwu w podatkach. Ale z drugiej strony, głupio mi wyciągać łapę po więcej, gdy wiem, że ogólna sytuacja budżetu nie jest najweselsza. Nagrody za to w ogóle mi się nie podobają. Są dawane wszystkim z dowolnej okazji (tzn. ostatnio nie są), co wypacza w ogóle ich pojmowanie. Nie są nagrodą za dobrą pracę, tylko swoistym dodatkiem zależnym od widzimisię góry. Na zasadzie “bądźcie posłusznymi urzędnikami, dostaniecie nagrodę”. Reszta niestety nie podziela mojego zdania, a najgłośniej krzyczą ci, co zarabiają najwięcej...
Zadecydowano więc, że będzie strajk i na znak protestu założymy sobie wyznaczonego dnia czarne przepaski na ramię. I nic więcej. Nie będzie ogłaszany, nie będzie flag, styropianu, wywieszonych postulatów. Co nie dziwi, bo przeciętny człowiek, jakby się dowiedział, że urzędnicy strajkują po kasę, chyba na ochotnika przyszedłby nas pałami rozganiać. I uwierzcie mi, wcale bym się temu nie zdziwił, ani nie protestował, wręcz bym się w to włączył.
Bardzo odstaję pod tym względem od ogółu współpracowników. Podobna sytuacja była, gdy chcieli mnie zapisać do związku zawodowego w urzędzie. Mnie. Największego przeciwnika związków zawodowych. Krzyknąłem tylko “won mnie stąd komuniści, niech żyje kapitalizm!”. A poważnie to tylko powiedziałem, że w ogóle mnie to nie interesuje. Szczególnie, że działalność tego związku ogranicza się do obracania kasą. Składka 100 zł rocznie, na koniec roku dostaje się ze związku 100 zł nagrody (bo zrezygnowali z organizowania imprez i paczek). Sens? Brak. Tak samo jak w przypadku strajku.

czwartek, 19 września 2013

Dzień osiemdziesiąty szósty- filmowo.

Dziś moje życie wyglądało jak dobry thriller czy film akcji. Tyle, że bez akcji, dlatego mówię, że wyglądało. Mimo, że tak na prawdę to był serio zły dzień. Nawet świadomość, że to piątek nie ratowała sytuacji.
Przed południem byłem umówiony z jednym facetem, którego firmie bardzo zależy na współpracy z Urzędem, a konkretnie sprzedaniu nam kilku ich zabawek za kwotę, która ma prawie tyle zer co dni w tygodniu. Jedną już kupiliśmy i w związku z tym umówiliśmy się na spotkanie, aby w terenie dogadać szczegóły montażu. Temperatury wreszcie wiosenne, zapowiadało się miło. Gdyby nie to, że za oknami lało, a jeszcze Szef uparł się, że też pojedzie. Mam nadzieję, że pamiętacie jak jego rozmowy biznesowe przebiegają...
Ruszyliśmy więc i już po chwili zbliżaliśmy się do celu. Stary budynek przemysłowy z XIX wieku, czerwona cegła, drewno, różne zdobienia, ornamenty na ścianach. Ostatni lokatorzy wynieśli się w latach ‘70. Od tego czasu służy głównie za korytarz do innych części obiektu. Padający deszcz, opuszczone budynki starej fabryki, oprócz kilku robotników wymieniających kable ani żywej duszy. Pod drzwi zajeżdża czarne BMW, z którego wysiada trzech facetów w czarnych płaszczach.
Wygląda jak kadr z filmu, gdyby nie to, że 2 było w płaszczach, a trzeci w czerwono-niebieskiej kurtce non stop przeżywając ile świń dziennie zarzyna się w pobliskiej ubojni. Zgadliście, to mój Szef. Przez następne pół godziny chodziliśmy wokół budynku w deszczu oglądając miejsce montażu, a następnie weszliśmy do środka. Cóż za wspaniałe wnętrze! Staliśmy w dużym pomieszczeniu, na którego suficie był świetlik wprost z XIX wieku i drewniane schody. Co prawda farba od wszystkiego odłaziła, z dachu kapała woda, poniszczona podłoga i kałuże. Jakieś stare meble, fotele, biurka. Do ściany przymocowana pożółkła instrukcja “Prace zabronione dla kobiet” z 1974 r. Ale to wszystko dodawało tylko klimatu.
Ujmował go oczywiście Szef, który przerzucił się z ilości zarzynanych świń na sposób ich uśmiercania i zawartość krwi w kaszance (zerowa, jeśli Was to interesuje). Kręcił się też wkoło wystraszony robotnik kolei, bo teren teraz należy do PKP, co wyjaśnia zarówno stan w jakim się znajduje, jak i wszechobecne fuszerki. Ale to nie dziwne, przecież to kolej. Niedawno opuścili na stałe jeden z budynków biurowych. Ok, spoko. Gdyby nie to, że pół roku przed wyprowadzką nie położyli na nowo całej instalacji elektrycznej w środku- wszystkie kable, kontakty, gniazdka, puszki, wszystko tylko po to, żeby po 6 miesiącach się wyprowadzić i przeznaczyć budynek na rozbiórkę.
Szef jarał się świniami nie bez powodu. Zaraz po cudownej wizycie w fabryce mieliśmy udać się do ubojni. Zdecydowanie nie XIX wiecznej na szczęście/nie szczęście. Wraz z prezesem firmy, cali przemoczeni, nie podzielaliśmy entuzjazmu Szefa, który już fantazjował o rzędach weterynarzy badających mięso. Oczywiście on takich rzeczy jak zniechęcenie słuchaczy nie zauważa, więc i my go trochę olaliśmy wracając do rozmowy o Wietnamie, w którym facet spędził ostatnie wakacje.
Miłą pogawędkę o “szczurach tunelowych” przerwało dotarcie do celu. Nie dało się tego nie zauważyć ze względu na trzy rzeczy. Wielką, białą halę z napisem Ubojnia, smród świńskich odchodów i wzrost podniecenia Szefa. Po wyjściu z wozu niemal skakał z radości pokazując nam palcami, gdzie się świnie wprowadza, gdzie są usypiane, gdzie spuszcza się z nich krew... Fascynujący wykład gdy stoi się w strugach deszcze pośrodku parkingu w całości zanurzonego w niezłym smrodzie.
Wreszcie dostaliśmy się do środka i z przydzielonym robotnikiem ruszyliśmy do interesujących nas urządzeń znajdujących się na samym poddaszu. Gorąc w środku niesamowity, wilgotność wysoka, jak w parny, letni dzień. Tyle, że dodatkowo raczył nas wszechobecny smród, jeszcze silniejszy niż na zewnątrz. Wreszcie zwalczając chęć Szefa do zaglądania w każdy kąt dotarliśmy na miejsce. Wszyscy chyba z fizyki pamiętamy, co dzieje się z ciepłym powietrzem. Dla przypomnienia- “unosi” się, dlatego balony latają, bo ciepłe powietrze w ich środku wypychane jest “na górę” zimniejszego. To samo zjawisko ma miejsce w pomieszczeniach, wliczając w to ubojnie świń. Chyba już domyśliliście się o co chodzi...
Stoimy więc w klimacie odpowiadającym lasom tropikalnym, w których każde żyjące zwierze na raz się zesrało, a robotnik do nas “ups, zapomniałem klucza, zaraz wracam”. Czekamy więc przed zamkniętą szafą, mokrzy teraz już nie tylko od deszczu, raczeni kolejnymi historiami z uboju, wymieniając tylko z prezesem pełne zrozumienia spojrzenia, aż wreszcie po długich minutach zjawia się pracownik. Z jednym kluczem. Zamki są dwa.
-O, to są dwa zamki?
Wyraził swoje zdziwienie, gdy zwróciliśmy jego uwagę na ten fakt. Już chciał iść, ale okazało się, że mój gość w Wietnamie najwyraźniej nauczył się wielu sztuczek, włącznie z otwieraniem zamków bez użycia klucza.
Myślicie, że ten dzień w tej chwili był zły? Macie rację. Ale zrobił się jeszcze gorszy. Wracamy z ubojni na obrzeżach miasta. Rozmawiamy z kolesiem o różnych sprawach z instalacją związanych, w sumie bardziej już umawiamy się na datę montażu, a gdy to dogadaliśmy Szef do mnie:
-To co, robimy sobie weekend?
Piątek. Godzina 13 z groszami. Przy prezesie prywatnej firmy, który z nieukrywanym przekąsem stwierdził, że jego rodzina jest zdziwiona gdy przed 18 wraca z pracy. Nie dziwię się mu i wstyd mi. Wysiadamy w centrum i w strugach deszczu zalewających mi mordę człapię do domu. Po raz kolejny muszę świecić oczami i być łączony z moim przełożonym.

czwartek, 12 września 2013

Dzień osiemdziesiąty piąty- ahahahahahahahahahahahahaaa...


Dzisiaj śmieszny dzień. Co prawda rano przeklinałem do niemożliwości, jako że dobrze mi się spało, a tu do roboty... Przez to też pewnie pierwszy raz w życiu spóźniłem się do pracy o całą minutę. Niby nic, ale jednak u nas to od razu wychodzi. Gdy człowiek się spóźnia, musi iść osobiście do odpowiedniego wydziału i się odpowiednio wypłaszczyć przed urzędnikami, żeby nie skończyło się naganą. Nie zawsze się udaje, ja miałem szczęście. Pewnie też dlatego, że po mnie przyszło tam jeszcze dwóch dyrektorów wydziałów...
Zaraz więc po tym w dobrym humorze udałem się do biura, a tam kolejna niespodzianka tego dnia. Szef kłóci się z Dziadem. I to prawie na noże. Ich krzyki słyszałem już na korytarzu i wiedziałem, że to może być dobry dzień. Jak wszyscy się pokłócą, to nikt nie będzie sie do siebie odzywał, a w związku z tym również nikt nie będzie mi przeszkadzał. Niestety nie do końca było tak.
Wlazłem więc do biura i zobaczyłem to, co spodziewałem się zobaczyć. Szef stoi przy Dziadzie i coś mu wykłada, Dzad siedzi i się odszczekuje. To, czego się nie spodziewałem, to wystraszony klient siedzący koło nich. Kłótnia nie dotyczyła nawet jego, tylko jakiejś ubzduranej nielojalności. O co w tym chodzi? Już wyjaśniam.
Dzień wcześniej przyszedł do nas dyrektor takiego samego wydziału jak mój, tyle że z jakiegoś ościennego urzędu. To jest taka trochę menda. Zawsze przychodzi niby w odwiedziny, a tak na serio ma jakąś sprawę do załatwienia, tylko nie chce się do tego przyznać. Tym razem było dokładnie tak samo, a “romans” miał do Dziada. Oczywiście jak to zazwyczaj w przypadku odwiedzin Szef także przyłazi do naszego biura i wszyscy siedzą na jednej kupie nad kawą i okazjonalnie ciastkami. Tym razem ciastek nie było.
Siedzieliśmy więc chwilę gdając o pierdołach i po małej godzinie koleś przechodzi do meritum, mówiąc po co przyszedł zatruwać nam powietrze. Prosi, żeby jednego dnia Dziad do niego wpadł i coś tam mu wytłumaczył jak zrobi. Dziad odpowiedział, że chętnie (szczególnie, że wprost od niego zwieje sobie wcześniej do domu) o ile Szef go puści. A Szef głupkowato się uśmiecha, jak to czasem miewa w zwyczaju. I wsio.
Wracamy do tego, o co się kłócą- jak mówiłem o nielojalność. A ta przejawia się tym, że Dziad umawia się z dyrektorem wydziału z innego urzędu, za jego plecami. Tak, dobrze kojarzycie- facet powiedział o tym Dziadowi w obecności Szefa, Dziad powiedział, że pójdzie jak Szef się zgodzi, Szef głupkowato się uśmiechał, a następnego dnia ma pretensje do Dziada.

piątek, 30 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty czwarty- nauczanie początkowe.

Od kiedy wreszcie wyszło słońce i zrobiło się trochę cieplej i bardziej wiosennie, to i zaczęły się większe ruchy w przyrodzie. Także u nas, tak jakby coś nagle odmarzło i niczym zombie po zimie nową falą rzuciło się nam do gardeł.
Przede wszystkim dostaliśmy praktykantkę na cały miesiąc. Szkoda tylko, że jej praktyka nawet w drobnym zakresie nie będzie się zazębiała z tematem naszej pracy, toteż jest zupełnie zbędnym marnowaczem powietrza. Niestety musi tu sterczeć i nawet technicznie mi nie pomoże, bo jest na tym samym poziomie ułomności co np. Dziad. Skąd oni się biorą?! No nic, przynajmniej może będzie śmiesznie.
Czyli tak jak z Szefem. Ten właśnie przygotowuje się do jakiejś konferencji, w związku z czym potrzebuje wypalić sobie na płytce prezentacje w PP. Oczywiście wiecie już chyba, że należy to czytać, że ja to zrobię. On tymczasem przygotowuje plik, który ma tam się znaleźć. Nie, nie martwcie się, sam go nie robi. Zmienia tylko nazwę na “Konferencja”. Stoję przy nim czekając aż mi da to nagrać, naprzeciwko siedzi praktykantka, a Szef jedzie po jednym klawiszu.

-K...
-o...
-n...
-f...
-e...
-r...
-e...
-n...
-c...
-...
-...
-c...
-j...
-a...
-...
-Kurwa spierdoliłem.

Nie pytajcie mnie jak to jest możliwe. Jak można pomylić się w zapisywaniu jednego słowa, literując je i to słowa, które nie ma w sobie żadnych ć, ź, ż, dż, rz, u... Musielibyście zapytać mojego Szefa. Za drugim razem mu się udało, w końcu do trzech razy sztuka, ale i tak jeszcze dwa dodatkowe razy to literował sprawdzając czy dobrze. A może po prostu czytał? Z Szefem jest ten problem, że nigdy nie wiadomo. To jedyny człowiek, którego znam, a który bez skrępowania mówi, że nie czyta książek. W ogóle, ani jednej, chyba że to jest niezbędnie potrzebne. Stąd ma ogromne problemy z czytaniem, przynajmniej na głos, bo to mogę skontrolować. Nie czyta płynnie, często robi przerwy, myli lub pomija wyrazy, co jest o tyle złe, że jeśli czyta na głos, znaczy że coś mi dyktuje i to ja muszę się domyślać, w którym miejscu jest błąd nie widząc tekstu. Zresztą z pisaniem też ma problemy. Kiedyś, jeszcze na studiach, śmialiśmy się z kumpla, że pochodzi z ubogiego językowo regionu. Bo na temperówkę mówił tylko temperówka, podczas gdy wszyscy inni znali co najmniej 2 inne określenie- ostrzówka, ostrzałka, oszczytko... Szef korzysta z podstawowego zbioru słów. Wyrażenia bliskoznaczne dla niego niemal nie istnieją, stąd multum powtórzeń i ogólnie ciężko czyta się, to co wypoci.
To rodzi też problemy w rozmowie. Ubogie słownictwo nie zanika ot tak sobie. Toteż siedząc w towarzystwie raczej nie powie odchody, a gówno. Przy tych wszystkich ludziach, z którymi wsprółpracujemy to nie jest taki problem, 99% z nich to faceci, mają na to wyrąbane. Ale siedząc na imprezie w dzień kobiet przy zastawionym jedzeniem stole z połową płci pięknej Urzędu to używanie gówna zamiast odchodów jest, hm...
Tak więc drogie dzieci, czytajcie książki. Choć ja czytam, a dużo lepiej nie skończyłem...

wtorek, 20 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty trzeci- zaszczyty, honory.


Urząd to prawie jak wojsko. Bladym świtem do roboty, ścisła hierarchia, rozbudowana biurokracja pełna wewnętrznych i zewnętrznych przepisów, regulaminów, praw, obowiązków. Tylko, że nie ma zajęć ani na strzelnicy, ani na poligonie, nad czym potwornie ubolewam, ale rozumiem. Dać mi do łap kbk AK i postawić obok Dziada mogłoby zakończyć się perfekcyjnym skupieniem trafień mimo braku dziur na tarczy. Choć akurat przegonienie urzędników po poligonie mogłoby być doskonałym narzędziem motywującym i pozwalającym na spojrzenie na swoją pracę z odpowiedniej perspektywy. I to takiej, żeby bardziej się starali, chyba że chcą na tym poligonie zostać na stałe i bez możliwości wybrania się na zakupy lub zrobienie tipsów w międzyczasie.
Jest też inne podobieństwo- zaszczyty, honory, funkcje przyznawane niekoniecznie po myśli obdarowanego. W urzędzie zazwyczaj nie dzieje się nic na tyle strasznego, żeby odpowiadało ciężarem gatunkowym np. pośmiertnemu nadaniu tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Często u nas są to nawet rzeczy przyjemne. Np. 20 leci pracy zawodowej i nagroda z tym związana, podwyżka, impreza. Nawet order się dostaje!
Mi do tego jeszcze dużo brakuje. Bardzo dużo, a po cichu liczę, że zanim to nastąpi będę już gdzie indziej. Najlepiej na luksusowym jachcie znacznie dalej od urzędu niż rajów podatkowych. Pozostaje mi więc ciężka praca, w nadziei że ktoś ja zauważy i doceni. Głównie za pomocą podwyżki, jestem materialistą. Szczególnie, że pracuję jak mały traktorek z silnikiem atomowym w dupie. Odwalam wszelkie zadanie, które załatwione być muszą, a jak wszyscy wiecie, nikt oprócz mnie nie jest w stanie się z tym wyrobić.
I widocznie wreszcie ktoś mnie dostrzegł. Idąc tradycyjnie sprawdzić, czy przypadkiem nie mamy jakiejś poczty w skrzynce zauważyłem włożone tam luźne kartki. Czym prędzej podbiegłem i je zgarnąłem. Na samej górze odręcznie napisane było moje imię i nazwisko, więc z tym większym zainteresowaniem zacząłem je czytać. I proszę! Zostałem decyzją Szefa wszystkich Szefów zastępcą przewodniczącego jednej komisji, zachowując jej powagę i istotny interes społeczny, nazwijmy ją komisją do mierzenia ilości wody upływającej w Wiśle. Bueno, od razu zastępca przewodniczącego i żeby nie było, że to najniższe stanowisko tam, to są też zwykli członkowie. Oto ja, zaszczycony takim przywilejem i wyróżnieniem. Już miałem podjąć decyzję o chodzeniu w marynarce, ale dopytałem o szczegóły.
Potrzebny jestem tylko, żeby ilość podpisów się zgadzała, nie będę robił nic więcej i widział niczego poza podtykanymi mi pod nos protokołami. O jakiejkolwiek formie awansu oczywiście nie mam nawet co marzyć, wliczając w to gratyfikację finansową. Jedyne co, to mogę liczyć na odpowiedzialność, jakby coś poszło nie tak, ale i na to są raczej nikłe szanse. Tak więc marynarka jeszcze powisi sobie na kołku. A tymczasem choć sam siebie w myślach będę nazywał się per “zastępca przewodniczącego”.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty drugi- I'll be back.

Powiedziała tak pewna maszyna zaprojektowana do niszczenia ludzi. Dokładnie to samo mógłby powiedzieć mój magazyn, z tą różnicą, że on jest pomieszczeniem zaprojektowanym do niszczenia ludzi. Właśnie wysłał do mnie tą słodką, mentalną wiadomość, że muszę do niego iść i wywalić z jego trzewi stary sprzęt. Co jest operacją o tyle skomplikowaną, że łączy w sobie papierologię stosowaną z brutalną fizyczną siłą. Bo do wywalenia czegokolwiek muszę napisać kilka pism i zebrać kilka pozwoleń, a później jeszcze osobiście wynieść sprzęt z pomieszczeń magazynowych na korytarz, na którym zwalone na kupki czekają na wywózkę. Ale ile masz tego noszenia? Możecie spytać, odpowiem. W zeszłym roku wyszły 4 tony. Tak, nie pomyliłem się, cztery tysiące kilogramów. W tym różne przeterminowane chemikalia. A najlepsze jest to, że gdy to wszystko wywaliłem i wlazłem z powrotem, to nawet nie było widać, że cokolwiek ubyło. Mówiłem Wam już kiedyś, że to spory magazyn.
No i właśnie muszę się za to znów zabrać. Białej gorączki dostaję, gdy tylko o tym myślę. Niby jest spoko, większość z Was pewnie gdyby usłyszała, co tam się znajduje, to pragnęłaby choć zerknąć. Ale nie ma tak dobrze. Ja za to mogę iść tam i nawet bawić się tymi dobrami, kiedy tylko chcę. Problem w tym, że wolałbym tylko raz zerknąć. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu, smaru, talku. I pająków. Właściwie to chyba jakaś bliska rodzina Szeloby, bo czuję że mają zaklętą silną aurę strachu. I taki rozmiar, że przeciętna łopata robi na nich przeciętne wrażenie. “Och, przypierdoliłeś mi szpadlem? To słodko, kręcą mnie takie zabwy” zdają się mówić. I zaczynają biegać jakby były naspeedowane. Więc pewnie faktycznie je to kręci. Najgorsze, że trzeba je zabić, bo jak raz się im odpuści, to po powrocie w tym samym miejscu siedzą już dwa. Albo co gorsze- żaden.
Więc po tej męczącej walce muszę się zabrać za sam sprzęt. Ten też aktywnie na mnie poluje. Bo albo sprzęt jest ciężki i z niewiadomych powodów leży na najwyższej półce, albo jest lekki i pełen chemicznego gówna przeterminowanego od 1985. Wszystko jest uświnione jak wspomniałem solidną warstwą kurzu, smaru, talku i martwych pająków, a ja dygam to w koszuli i sweterku. Pewnie myślicie teraz, że jestem ciężkim kretynem, że nie biorę sobie żadnych ciuchów roboczych. To nie tak łatwo. Nie mogę ich trzymać tam (z różnych powodów), nie mam gdzie trzymać ich w biurze. Ani nie mogę zaplanować sobie tego, bo działa na zasadzie- Szef mnie potrzebuje w biurze muszę siedzieć, nie potrzebuje każe iść. Decyzje podejmuje w danej sekundzie, więc niemożliwe jest jakiekolwiek zaplanowanie wyjścia wcześniej.
I na sam koniec- męczenie się z firmami. Niektóre z różnych powodów potrzebują wypożyczać nasz sprzęt, a my potrzebujemy żeby oni go mieli. Ale potrzebujemy też, żeby go oddali w całości i najlepiej nie zepsuty. I tu się rodzą problemy. No bo nigdy nie mają czasu, nie potrafią dopełnić formalności, wysyłają tylko fizycznych, którzy nic nie podpiszą, ci się spieszą, a zdają np. 180 sztuk zajmujących całą pakę transita blaszaka. Panie szybciej bo mnie transport czeka.
Reasumując. Wyjście do magazynu to dla mnie zawsze wielka niewiadoma, wyskakująca jak Filip z konopi. Wpierw muszę stoczyć nierówną walkę z pająkami, następnie upieprzyć się całym tym syfem przenosząc setki kilogramów sprzętu, po czym wracam do urzędu brudny i spocony jak świnia o 10.15. A tam czeka na mnie zapchany Epson i ogólne zdziwienie, czemu nie chcę się już w tej chwili tym zająć, najlepiej zanim ściągnę płaszcz. A magazyn już do mnie macha “czeeeeeejść”.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Dzień osiemdziesiąty pierwszy- żegnaj Epsonie.


Epson dogorywa. Tzn. już jakiś czas temu zaczął zmniejszać akceptowalną ilość kartek do zniszczenia, jaką jednorazowo się mu wkłada. Aktualnie spadło to do 1 sztuki i mieli ją dobre 30 sekund. W obliczu ilości niszczonych przeze mnie kartek, jest to wynik nie do zaakceptowania. Chyba, że chciałbym cały dzień przy tej maszynie sterczeć podając jej karteczki. I tak długo wytrzymała, biorąc pod uwagę, że kupiona była w końcówce lat .90, nigdy nie serwisowana, czy choćby olejona, a mieląca tony dokumentów.
Ale skończyło się dobre. Właściwie skończyło się kilka tygodni temu, a mimo to nie doczekałem się jakiejkolwiek reakcji kogokolwiek. Zgłosiłem odpowiednim ludziom, że nasz sprzęt już właściwie nie działa, może więc by ją wymienić albo naprawić. Naprawić usłyszałem, że nie ma sensu bo już jest stary śmieć. Wymienić też usłyszałem, że nie ma sensu, bo w Urzędzie nie ma starych niszczarek. No i wszystko jasne, nie? Jadę po jednej kartce.
Dziad oczywiście tyle cierpliwości nie ma. Wrzuca więc tak jak wrzucał po 3-5 kartek na raz, nie przejmując się niczym. A epson dzielnie mieli, mieli, mieli. Stara się przerzuć jakoś to co mu wepchnięto. Mija minuta, druga, trzecia. Prawie połowa została rozczłonkowana i bum. Stop. Maszyna się przegrzała i automatycznie wyłączyła. Dziad ma na to oczywiście kompletnie wywalone. Mijają długie minuty, aż nagle znów się włącza. Aż podskoczyłem, bo oczywiście moment włączenia jest kompletnie losowy, a diabelstwo chodzi głośno jakby napędzane było dieslem. Doniszczyło resztę dokumentów i wskakując na wyższe obroty dzięki uwolnieniu tarcz tnących z papieru zrobiło się jeszcze głośniej. Chodzi teraz puste, Dziad czyta o jakichś schorzeniach na forum Onetu i ma dalej wylane, mimo że niszczarka stoi obok niego. Na wyciągnięcie ręki. Dopiero po pewnej chwili leniwym ruchem wsadza kolejny plik kartek. Epson oczywiście już zdążył się rozgrzać chodzeniem na sucho, tak więc kolejne przegrzanie i automatyczne wyłączenie następuje znacznie szybciej. I oczywiście po kilkunastu minutach w zupełnie niespodziewanym momencie się włącza.
I tak cały dzień. Albo chodzi, albo się chłodzi i czeka na ponowne uruchomienie, najlepiej w momencie, kiedy podnoszę do ust kubek pełen gorącej kawy. Jeśli myślicie, że w tym momencie bierze mnie cholera, to jesteście w błędzie. Bierze mnie dopiero po kilku godzinach, gdy pojemnik się zapełnia. Nasza wspaniała maszyna tnie papier na pasy, dość szerokie pasy, nie drobne skrawki jak to nowsze robią. Jeśli ktoś chciałby te dokumenty złożyć w całość, sądzę że większego problemu by nie napotkał. Dodatkowo cały mechanizm od dołu jest otwarty. Chyba już się domyślacie. Gdy zbiornik robi się pełen, z trudem mielące papier ostrza zaczynają wciągać przemielone już kawałki papieru zapychając się jeszcze bardziej aż wreszcie blokując całkowicie. Oczywiście w obawie o integralność ciała pracowników, Szef zleca udrożnienie niszczarki jedynej jako-tako kompetentnej osobie, czyli mnie. Rzucić więc muszę cokolwiek mam do roboty (a zapierdol na fejsie mam straszny...) i wziąć się za czyszczenie. Mam więc dobre pół godziny festiwalu cięcia, darcia i wydzierania papieru z paszczy Epsona. Mimo używania sensownego noża, którym mógłbym niejednego wypatroszyć, idzie jak po grudzie. Część papieru jest zbita i twarda jak kamień. Na całym biurku mam jego małe skrawki i wszystko pokryte warstwą białego pyłu. Łącznie ze mną, moim nożem i kawą. Z rozrzewnieniem wspominam studenckie czasy, gdy stojąc po łydki w błocie musiałem się szarpać tylko z niepokojem, czy kierownik praktyk zauważy, że oprócz rowu osuszam też browara.
Ale w końcu Epson zostaje przywrócony do swojej poprzedniej prawie-sprawności. Dziad znów wpycha w niego papier i cykl powtarza się od nowa. Tym sposobem zniszczył w 8h 20 stron. Gdyby robił to jak cywilizowany człowiek wykazując się odrobiną cierpliwości trwałoby to 8 minut i nie zapchałoby niszczarki. No ale to Dziad i jego sposób epson-stylusowania.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dzień osiemdziesiąty- misz-masz.


Dziad ma taki denerwujący zwyczaj (jeden z wielu), że nie jest w stanie przyjść do pracy na czas. Musi się spóźnić od minuty do kwadransa, codziennie. To o tyle denerwujące, że zawsze się napina gdy ktoś włącza jego komputer, a bez włączenia jego komputera nie jesteśmy w stanie nic wydrukować, o czym już wiecie. Drugim głupim zwyczajem jest podlewanie kwiatów przegotowaną wodą z dnia wczorajszego, dlatego też zawsze on wstawia rano wodę na herbatę.
Pewnego razu jak zwykle się spóźniał i to wyjątkowo długo, więc postanowiłem, że nie będziemy na niego czekać i po prostu zrobimy sobie herbatę. Wstawiłem więc wodę i chwilę później wszyscy cieszyliśmy się gorącymi napojami. W połowie śniadania przyszedł Dziad i pierwsze co zrobił to chwycił gorący, parujący czajnik i podlał kwiatka...
Dziad nie jest jakoś zatrważająco stary, tzn zostało mu jakieś 4-5 lat do emerytury. Ale internetu zrozumieć w stanie nie jest. Dla niego wszystko co tam pisze to szczera i obowiązująca prawda, nie przyjmuje do wiadomości że coś tam mogło się zdezaktualizować “bo przecież by napisali”. Tja... Dlatego innego dnia od samego rana próbował dodzwonić się do nie żyjącego od kilku lat lekarza. Kombinował i kombinował, szukał po internecie, wreszcie odebrała wdowa gdy zadzwonił przed 8 rano (!!!!) na jej domowy i musiała wytłumaczyć dziadowi, że jej szanowny małżonek od lat nie żyje i nie wie czemu w internecie o tym nie piszą. Dobrze, że się choć nie przedstawił skąd dzwonił... W każdym bądź razie skwitował to złotą myślą “Nie wiedziałem, że jako żyjący człowiek on nie żyje”.
To nie przedstawianie się jest też u Dziada denerwujące. Zawsze jak podnosi słuchawkę mówi “Halo”. Niby ok, ale powinno się przedstawić od razu wydział, żeby nie było wątpliwości gdzie się ktoś dodzwonił. Bo w przeciwnym razie i tak pyta czy się dodzwonił tu i tu. To wynika z przeświadczenia Dziada, że to jego telefon. Nie dziwię się, że coś takiego sobie ubzdurał, bo ze średnio 10 telefonów dziennie, 10 jest prywatnie do niego. Tak, nie pomyliłem się, 100% telefonów dziennie jest do Dziada i tylko wyjątkowo zdaży się, że ktoś zadzwoni z intencją załatwienia czegoś, ale to byśmy musieli wziąć miesięczne zestawienie. Taki wydział, że do nas albo pisze się listy, albo przychodzi osobiście. Przez telefon ciężko coś załatwić, chyba głównie dlatego, że ciągle wisi na nim Dziad.
Jeden plus z tego, że potrafi go użyć poprawnie. Co do Szefa nie jestem przekonany. Dziś mnie zaskoczył pytaniem (uściślijmy- koleś ma ponad 40 lat, od 15 pracuje tutaj, tak się składa że co chwilę musimy współpracować ze Strażą Pożarną i niby ma wyższe wykształcenie), które brzmiało tak “numer do straży to 989?” Niestety znów nie pomyślałem i go poprawiłem, na szczęście na 998, a nie 112, bo już sekundę później dzwonił do nich na numer alarmowy (mamy też “normalny” do dyspozytorni) z mega ważnym pytaniem “co tam słychać i czy coś ciekawego się działo?”.
Jego nieporadność życiowa jest porażająca. Choć nie wiem czy to do końca nieporadność, bo w teorii umie wszystko załatwić. Tyle, że posługując się analogią, jak chce przejść przez drzwi nie użyje klamki tylko będzie tak długo w nie kopał, aż da rade przejść. I tak jest ze wszystkim, co robi. Jednak to się chyba domyślacie od kiedy poznaliście jego metodę negocjacji “krzycz głośniej od innych”.

czwartek, 11 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty dziewiąty- manewry.


Mógłbym pod tym pojęciem rozumieć doroczny cyrk, jakim jest ewakuacja Urzędu na wypadek pożaru. Osoby za to odpowiedzialne nie są w stanie utrzymać języka za zębami i zazwyczaj kończy się to tak, że wyznaczonego dnia, 5 minut przed wyznaczoną godziną, wszyscy siedzą spakowani i czekają na sygnał do wyjścia. Co trochę mniej śmieszne, te same osoby zajmują się Obroną Cywilną regionu. Jestem święcie przekonany, że ewentualni agresorzy już doskonale znają nasze plany. Mam tylko nadzieję, że tak jak urzędnicy mimo posiadanej wiedzy nie są w stanie poprawnie ewakuować się z Urzędu, tak oni nie będą potrafili nas najechać.
O czym więc myślę, gdy piszę manewry? O kombinacjach Szefa w wydymaniu Dziada. Ten ma na tyle zrąbaną osobowość, że nawet ktoś taki jak mój dyrektor nie jest w stanie go znieść. A jeśli mój Szef marudzi na jakość czyjejś pracy, to poza hipokryzją jest też coś jeszcze na rzeczy. Dziad faktycznie szkodzi społeczeństwu, co doskonale wpisuje się w jego egoistyczny światopogląd. Przez to cała reszta, gdy nagle w przypływie miłości do bliźniego lub postawiona pod ścianą, będzie chciała wywiązać się ze wszystkich zadań, nie ma możliwości tego dokonać. Poziom jego niezorganizowania sprawia, że nikt nie jest w stanie znaleźć niczego na jego HDD ani w jego szafie. Tak samo z wielką niechęcią dzieli się z innymi swoją wiedzą, czy jakimikolwiek efektami swojej pracy. To chyba taka taktyka, jedyna metoda aby być choć w minimalnym stopniu nam potrzebnym. Choć jak na mój gust mógłby wyluzować, bo i tak jest chroniony przed zwolnieniem z powodu bliskości emerytury.
Z tego samego powodu mój Szef zaczyna już manewrować, żeby znaleźć kogoś na jego miejsce. Co prawda zostały nam jeszcze 4 lata męczenia się z tą fujarą, ale następca (czy raczej następczyni) jest już poszukiwany (poszukiwana). Wymagania nie są duże, właściwie sprowadzają się do znajomości praktycznej KPA i kilku innych rzeczy, jak choćby instrukcja kancelaryjna. Wykształcenie wyższe niezbędne nie jest, znajomość języków też, obsługa komputera niekoniecznie. W związku z czym obawiam się, że będę uraczony (o ile wtedy jeszcze będę tu pracował) młodszą i może trochę mniej zrąbaną kopią Dziada, zamiast choć odrobinę samodzielnego pracownika.
No ale casting się rozpoczął i już pierwsze kandydatury są rozważane. Co prawda, nie wiedzą jeszcze, że są brane pod uwagę. Piszę w rodzaju żeńskim, bo to same dziewczyny, będące w tym momencie zatrudnione czasowo w Urzędzie. To nic, że im umowa się kończy za góra 8 miesięcy, a miejsce u nas znajdzie się najwcześniej za 3 lata. Gdy tak na nie patrzę, nie jestem zelektryzowany myślą, że mogłyby zastąpić mi Dziada. Nawet nie jestem przekonany, czy spełniają te minimalne wymagania. Nawet gdyby je obniżyć do “siedzieć i wyglądać”. Opcja jest słaba i liczę, że jeszcze się zmieni lub mnie tu już nie będzie.
Żeby było jeszcze śmieszniej Szef już jednej powiedział, żeby się orientowała i pytała, bo może będziemy mieli dla niej miejsce. To nic, że jej umowa kończy się za 5 miesięcy, a poczekać by musiała jeszcze 3-4 lata. To nie jest ważne. Ważne jest to, że wybrał jedyną osobę w całym urzędzie, z którą nie nawiązałem jakiegokolwiek kontaktu, która nie odpowiada mi cześć na korytarzu, a w związku z czym zrezygnowałem z witania się z nią w ogóle. Jeśli to by doszło do skutku, będzie wesoło.


PS. Pewnie wielu z Was zaczęło już marzyć o tym, żeby samemu się zgłosić do pracy tutaj. Może nawet z niektórymi byłbym w stanie spędzić 40h tygodniowo biurko w biurko. Ale zapomnijcie. Dlatego, że w urzędzie działa zasada, o której pisałem już nie raz i nie dwa- wybieramy wśród swoich. Odbędziecie “nowicjat”, kilka lat stażu, robót interwencyjnych, wolontariatu, umów czasowych i jeśli ktoś Was zauważy i dodatkowo gdzieś będzie wakat i nikogo z lepszymi znajomościami, to się dostaniecie. Sad but true.


piątek, 5 lipca 2013

Dzień siedemdziesiąty ósmy- he's a lumberjack and he's OK.


Dzisiaj przesiedziałem 15 minut przy biurku Dziada trzymając głowę wspartą na ręce i opanowując przenikające mnie uczucie wkurwu totalnego próbując zmusić się do podjęcia jakiejś akcji. Żeby zrozumieć moje odczucia należy wsiąść do wehikułu czasu i cofnąć się o jakieś półtora miesiąca wstecz.
Jest kolejny brzydki, mroczny dzień. Ciemne chmury zalegają nad miastem jak okiem sięgnąć. Siedząc w blasku energooszczędnych żarówek przykrytych mlecznym kloszem marzę o słońcu, by wreszcie zanurzyć się w jego promieniach i raz na zawsze spłonąć żywcem... Nie no, żartuję. Żeby zanurzyć się w jego promieniach i naładować wyczerpane akumulatory. Widać jestem rośliną.
Ten brzydki dzień robi się jeszcze brzydszy, gdy Szef podchodzi do mnie z nowym zadaniem. Kładzie mi na biurku dwie sprawy i mówi, że mam je wysłać. Oba pisma są do tej samej instytucji, oba w innej sprawie i oba mają pójść z potwierdzeniem odbioru. Bardziej pro forma i przez zaspanie spytałem, czy mają iść osobno, na co otrzymałem odpowiedź, żeby razem puścić. Gdyby to był ktoś inny, w innym miejscu, wiedziałbym że to żarcik i nawet bym się zaśmiał.
Niestety to był Szef w Urzędzie. Dla pewności spytałem jeszcze raz, czy wysłać razem i jako pytanie bonusowe, czy zdaje sobie sprawę, że razem się nie wysyła. Odpowiedział, że tak i dla pewności skonsultował to z Dziadem, który jego zdanie potwierdził. Jeden ma prawie 20 lat doświadczenia, drugi ponad 40. Mimo to doskonale zdaję sobie sprawę, że to konsultacja na takim samym poziomie, jakby ślepy pytał niewidomego czy dobry kolor kurtki wybrał. Staram się jeszcze jakoś to tłumaczyć i protestować, ale wygrywa koronny argument “nie można Urzędu narażać na zbędne straty”. Poszło w jednej kopercie.
Dni mijają, pojawiła się nawet nadzieja na to, że świat zginie w płomieniach. Tzn, chciałem napisać, że wiosna niedługo. Nadszedł dzień dzisiejszy, kiedy to instytucja do której tak puściłem sprawy doszła do wniosku, że coś się jej nie zgadza i odwiedzi Urząd celem sprawdzenia wszystkich pism, jakie do nich wysłaliśmy. Ja już wiedziałem, że będzie gnój. Urlopy, Dziad na chorobowym, jestem sam z Szefem. Właściwie sam, sam, bo ten po raz kolejny zniknął gdzieś wśród zaśnieżonych uliczek załatwiając swoje sprawy. Ja tymczasem idę do organizacyjnego z każdym ciężkim krokiem zdając sobie sprawę, co mnie za chwilę czeka. I właśnie to dostaję. Zjebka i świecenie oczami, choć tym razem mając wszystko w dupie w miare możliwości starałem się wszystko zrzucić na właściwych winnych. Prawie mi się udało, bo już złapali za telefon, żeby wezwać na opierdol Szefa, ale przypomniało mi się, że ten właśnie snuje się gdzieś po fast-foodach albo innych skarbówkach. Czuję, jak boleśnie spadają słupki mojego tak ciężko budowanego tam poparcia. Z każdą kolejną rzeczą, którą słyszę, a którą też od dawna wiem, jest mi wszystko coraz bardziej jedno.
Wreszcie zostaję odprawiony z zadaniem poprawienia tego. Zadaniem niemożliwym, z góry skazanym na porażkę, bo jedyne co mogę zrobić to przynieść im to raz jeszcze. Nie podrobię zwrotki, a właściwie podpisu odbiorcy na niej. Siedzę więc przy komputerze Dziada pisząc jakąś wyjaśniającą notkę służbową. Pojęcia zielonego nie mam jak to zrobić, więc musiałbym ruszyć do swojego stanowiska (Dziada komputer ciągle nie jest załatwiony, po ostaniej przerwie w dostawie prądu, więc nie jest podłączony do sieci, a co z tym się wiąże ja nie mogę drukować ze swojego kompa, ani przesłać nic do Dziada...) i sprawdzić w necie.
Ale nie chce mi się. Znów zbieram opierdol za innych, za coś, co sam zrobiłbym dobrze i znów muszę to jakoś odkręcać. To irytujące. Zresztą, nie tylko to. Nie mogę pracować przy swoim biurku, przy swoim komputerze, mając do dyspozycji wszystkie potrzebne mi narzędzia. Nie ma ludzi, którzy odpowiadają za daną sprawę, nie mogę liczyć na ich pomoc, nawet jeśli ograniczę ją tylko do zebrania zasłużonego opierdolu. Nikt mnie nie słucha i brnie w swoich pozbawionych wiedzy refleksjach do ich realizacji. Widać najwyższa pora podjąć jakieś drastyczne kroki by to zmienić.
Zawsze chciałem zostać drwalem w Norwegii...

czwartek, 27 czerwca 2013

Brejkin nius.


Notka trochę specjalna- nawet nie zauważyłem, jak w skrytości niczym Dziad przemykający pod gabinetem Szefa wszystkich Szefów w drodze po jajka minęło 10.000 wejść. Najs. W związku z tym, oraz faktem, że nie zwykliście komentować (i jak wnioskuję czytać komentarzy również), dziś trochę nietypowo.
Jako, że pod ostatnią notką (IMHO mega słabą, którą miałem wątpliwości czy w ogóle wrzucić, a dziwnym trafem zdobyła stosunkowo sporo lajków i nawet komcia) pojawił się, jak dla mnie ciekawy komentarz, który pokazuje to co zauważyłem już jakiś czas temu- że te wszystkie chore jazdy, to nie tylko mój Urząd, a Dziady są praktycznie wszędzie. I dlatego właśnie teraz go tu zamieszczę z [moimi 3 groszami]:

"Czytam Twojego bloga i czasami czuję się jakbym czytała o swojej pracy. Podobne sytuacje-podobne absurdy. Pierwsza praca i taki hardkor. Sądziłam że tyko tak u mnie a jednak tak chyba w większości wygląda praca w urzędzie..[nie w większości- wszędzie, potwierdzone w rozmowach z urzędnikami z różnych części Polski] To co Ciebie bawi, rozśmiesza (a przynajmniej odczytuję to w ten sposób)[niekoniecznie mnie to bawi, ale tak to opowiadam, bo wolę jak ludzie się śmieją, a nie płaczą- kto próbował powstrzymać śmiech gdy opowiadałem o facecie, który koło mnie umarł, ten wie o czym mówię...], mnie doprowadza do szewskiej pasji. Nie potrafię i nie chcę wyluzować, być taka jak cała reszta dookoła- mieć wszystko w d.., udawać uprzejmość, spychać obowiązki na innych. Być zimnym i chamskim. Wymagać, wymagać, wymagać, wrzucać na głęboką wodę bez żadnego przygotowania, pokazania co i jak, wytłumaczenia czy choćby dobrej rady (jedyna rada- 'radź sobie sama')[to jedna z najgorszych rzeczy, będę o niej jeszcze pisał, ale że jestem 15 notek do przodu względem tego co na blogu, to za jakiś czas dopiero]. Marzę o pracy w której będę znała zakres swoich obowiązków a nie była od wszystkiego i o ludziach, którzy są życzliwi dlatego że tego chcą tacy być. W której będzie Normalny i zdrowy przepływ informacji. Czuję się inna bo jakoś nie chcę i nie potrafię się z nimi zintegrować. Dobra kasa[ho ho ho ho ho ho, dobra kasa, ha ha ha ha, dobry żarcik :D] to nie wszystko. Poza 1000 innych absurdów wciąż nie mogę pojąć jak można cały dzień mieć wywalone na wszystko, kawkować się , telefonować lub pudelkować i budzić się 'za pięć dwunasta' z masą super-ekstra ważnych pisemek, którym najpierw trzeba nadać numer, zanieść do podpisu szefa, później skserować, a później przefaksować (poszukaj sobie numery w necie), zaadresować koperty, zwrotki i wypisać w książce nadawczej. No i dymać na pocztę i w kolejce odstać swoje.. Ach no i ciągle uśmieszki i pytania czy tak bardzo lubię pracę że z niej nie wychodzę ze wszystkimi. Albo czy robię nadgodziny. Każdy rzuca papierami na biurko i farewell, a ja ślęczę jak oślica. Od pół roku póki co bezskutecznie szukam innej pracy. Duszę się tu."
-Anonimowy



W celu oderwania się od tego chorego tworu, jakim jest administracja w Polsce, polecam przede wszystkim kierunek północ lub zachód. Jak to głosi stary kawał "tu nie ma co myśleć, tu trzeba spierdalać". Wielkość tej stajni Augiasza każe mi porzucić wszelkie nadzieje, że w perspektywie czasu pokolenia-dwóch będzie tu zupełnie normalnie...