"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 30 kwietnia 2015

Dzień sto sześćdziesiąty szósty- ostatki.

Kto zjada ostatki, ten piękny i gładki. Ja na szczęście nie potrzebuje się do tego uciekać. Ostatnio jednak coraz ciężej przychodzi mi pisać ten blog. Nie dlatego, że wszystko wydaje mi się tutaj powtarzać, że cisnę ciągle te same kalki jadąc po tych samych schematach (choć to też), ale dlatego, że doszedłem do pewnej granicy. A właściwie to zostałem do niej dociśnięty i nawet to pisanie, które początkowo było sposobem na ujście frustracji, w tej chwili ją tylko powiększa. Dlatego pewnie w najbliższym czasie pojawi się tutaj trochę zmian, o których już pisałem i zobaczę, jak wyjdą.
Niestety urząd to miejsce, które wygląda inaczej niż się większości wydaje. Tzn. może akurat Wy już macie właściwe pojęcie o nim. Niby jest miło, niby jest fajnie, ale wcale tak nie jest. Niedawno jeden z większych portali z informacjami (tzn. same info przeleciało przez wszystkie, ale skupię się na jednym) pisał o planowanych podwyżkach dla urzędników. Bardzo fajnie dziennikarz to ujął w jednym zdaniu pisząc “średnie wynagordzenie w urzędzie jest wyższe niż w prywatnych firmach”, a w drugim dodał “dla budżetówki wynosi ok 3,5k”. Typowa, polska, rzetelność, bo do budżetówki wliczają się też np. górnicy. Więc jeśli górnik ma 7k, a urzędnik 2k to faktycznie średnio mają 4,5. Skandal, obciąć urzędnikom.
Ja sam mam odpowiedzialność finansową za magazyn o wartości prawie 1.000.000 plnów, zajmuję się dotacjami po kilkadziesiąt tysi, pracuję za 3, bo jak wiecie Dziad i Szef nawet jeśli by się zdarzyło, że by chcieli, to nie potrafią, do tego wszystkie te treningi w nadgodzinach i weekendami, a jak się tym wszystkim zajmę to mogę usiąść do obowiązków stanowiska, na którym jestem zatrudniony- sekretarki. A żebym się nie nudził to może transport papieru jeszcze rozładuję.
Nie narzekam, że pracy jest sporo. Po prostu trochę smutno mi na serduszku, że zarabiam mniej od sprzątaczek w szkole. Po sąsiedzku siedzę z wydziałem zajmującym się edukacją, więc niestety doskonale wiem, ile one zarabiają. Z tym smutkiem postanowiłem podzielić się z Szefem wszystkich Szefów. Już ileś razy obiecywał podwyżkę, m.in. gdy dzieliłem się z nim opłatkiem. Do rozmowy przygotowałem się wyjątkowo starannie, zgromadziłem wszystkie dokumenty jakie mam, wszystkie zakresy obowiązków (których jak wiecie nie mam jednego), przemyślałem jak w cenzuralnych słowach przekazać mu, że już zaczynam odczuwać dość duży dyskomfort w związku z nieustannym rypaniem mnie w dupę przez Urząd. Wpierw kilka dni musiałem zabiegać, żeby w ogóle móc się z nim zobaczyć, a gdy zadzwonił, że mam wpaść, to tak jakoś się mu zdarzyło, że w czasie jaki zajmuje mi przejście z mojego do jego biura zorganizował sobie spotkanie i musiałem prawie godzinę czekać na korytarzu. Tylko po to, żeby w jednym zdaniu powiedział mi, że do tematu wrócimy po radzie, bo musi wiedzieć, jakim budżetem dysponuje.
Minęła jedna rada. Minęła druga. Do tematu nie wróciliśmy. W końcu sam postanowiłem wrócić. Schemat taki sam jak powyżej, kilka dni zabiegania i dobre pół godziny na korytarzu, żeby tylko usłyszeć, że jak dziś wtorek to mam przyjść w piątek i wtedy pogadamy. “Wpadnij o którejkolwiek, będę cały dzień”. Spoko, a teraz żarcik. Tego samego dnia wziął urlop do końca tygodnia, więc oczywiście w piątek w robocie go nie było. Dzięki. W przypadku, gdyby co miesięczny przelew na konto dotychczas nie uświadomił mi, że jestem bezwartościowy, to teraz już nie muszę mieć żadnych wątpliwości.
Kiedyś wcześniej pisałem Wam, że robiłem podyplomówkę z administracji. LOL & ROTFL & LMAO. Na jaką ciężką cholerę mi to było? Nie wiem. Chyba dlatego, że nie miałem co zrobić z wolnymi weekendami i X.XXX plnów. Prawie nic się tam nie dowiedziałem, poza kilkoma oczywistymi oczywistościami. M.in., że ludzie pracują dla jakiegoś celu. Pieniędzy, szczacunku, przywilejów. Pieniędzy z tego mam jak kot napłakał. Szacunku jak widzicie nie okazuje nawet pracodawca. Ba! Jego prawa ręka to przez te lata, gdy tu pracuję jeszcze nigdy nie odpowiedział mi “dzień dobry”. Nic nie mówiąc o choćby pobierznym spojrzeniu w moim kierunku. Trzeba przyznać, buc jakich mało, ale czego oczekiwać po człowieczku witających pracownika od grzecznościowego “Ty kurwo”. Jestem pewien, że to musi być z wielkiej litery, bo tak drze mordę, że inaczej tego zinterpretować nie można.
To może chociaż przywileje? Tjaaa… Jakie ja mógłbym mieć przywileje. Może choć po znajomości coś w Urzędzie załatwić. Gdzie tam. Poszedłem załatwić jedno pozwolenie, przy którym oczywiście nie wymieniono wszystkich niezbędnych załączników, to kazali mi wypieprzać. Nie to, żebym złożył i doniósł jutro, przecież pracujemy razem. Nie, nie, bierz śmieci i uzupełnij.


Niedługo, mam przynajmniej taką nadzieję, to spotkanie, które miało się już odbyć. Jak dla mnie spotkanie ostatniej szansy, choć nawet jeśli nie wyjdzie pomyślnie, to i tak jestem tu udupiony na dłuższy czas. Tak jak wcześniej przygotowałem już się do niego merytorycznie i ułożyłem wypowiedź:
“Słuchaj, bambusie, siedziałem se na wakacjach w Chorwacji i jak piłem kawę podszedł do mnie Obama i mówi ‘Zią, padł mi Blackberry, a muszę sprawdzić maila, mogę od ciebie?’, a ja na to ‘sorry mah nigga, ale nie stać mnie na roaming’, a on mi sprzedał blachę w banię mówiąc ‘kurwa, ale żal’, a ja na to ‘bo mnie w Urzędzie nie płacą dobrze’, na co stwierdził, że tu nigdy nie przyjedzie. Teraz możesz se podziękować, Szefie wszystkich Szefów, że nie będzie prezydenta USA w Urzędzie.”

Myślicie, że jeśli tona dokumentów i racjonalnych argumentów do niego nie przemówiła, to to da radę? Mam taką nadzieję

czwartek, 23 kwietnia 2015

Dzień sto sześćdziesiąty piąty- Bob Budowniczy.

Wielokrotnie wspominałem Wam o budowie Szefa. Trwa ona w najlepsze, a on sam uważa się za najlepszego budowlańca w historii budowlańców mimo, że nie rozróżnia m2 od m3. Czasami, jak każdy specjalista w swojej dziedzinie, odczuwa nieodpartą potrzebę spełniania społecznego obowiązku edukacyjnego. W związku z tym okazjonalnie raczy mnie zbiorem dobrych rad i wiekopomnych pomysłów techniczno-budowlanych.
Najnowszym z nich jest kwestia solarów. Nie mam co ukrywać nawet, że jestem wielkim zwolennikiem odnawialnych źródeł energii. Osobiście uważam, że powinniśmy zrobić wszystko, żeby w ciągu góra 10 lat blisko 100% energii elektrycznej zużywanej przez gospodarstwa domowe było pozyskiwane z energii odnawialnej, a koszt jej pozyskania zamykał się w opłacie za konserwację urządzeń. Tania energia elektryczna to podstawa dla rozwoju społeczeństwa.
Szef jako wielki autorytet w kwestiach budowlanych pochyla się także nad tą kwestią. A ponieważ konsultuje z ministrem finansów Federacji Rosyjskiej pakiet oszczędności na 1,5-2 bln rubli w celu ratowania rosyjskiej gospodarki, to także kwestia zielonej energii jest przez niego racjonalizowana finansowo. Wziął się za wspomniane solary, żeby pozyskiwać ciepłą wodę. W związku z oszczędnościami nie myśli jednak, żeby dobrym pomysłem było instalowanie specjalistycznego sprzętu zapewniającego właściwe parametry przez cały rok. Zamiast tego zamontuje na dachu kaloryfery. Tak, tak. Dobrze czytacie, zamontuje kaloryfery i wodę w nich płynącą będzie nagrzewało słońce. Latem to pewnie będzie działało, gdy najwięcej energii słonecznej dociera do naszego nadwiślańskiego kraju. Ale zimą? Odpuściłem sobie jednak wprowadzanie wątpliwości do jego nieskażonego rozumem toku rozumowania.
Jego zdolności budowlane oraz wysokie własne mniemanie o nich, rozciąga się też na budowę sieci teleinformatycznych. Pisałem niedawno, że mi sprzęt wysiadł i czekałem, aż Szef się zorientuje, że wcale go nie naprawił. Po tamtym czasie jedna część naszego całego systemu dalej się nie chciała naprawić. Cyrki z tym są niesamowite, kombinuję od kilku tygodni z konserwatorem i administratorem systemu w centrali. Zrobiliśmy już prawie wszystko, łącznie z kompletnym zamienieniem maszyn w dwóch różnych lokalizacjach. To co działa w jednym miejscu po przeniesnieniu na miejsce niesprawnej nagle i magicznie traci swoje możliwości do bezawaryjności, a po powrocie na swoje miejsce działa jak złoto. Siedzę więc nad centralą, przy lewym uchu jeden telefon z konserwatorem na linii, przy prawym drugi z administratorem, oni oprócz tego mają swoje dodatkowe telefony, żeby mieć bezpośrednio ze sobą łączność, a ja dodatkowo CB radio. Całe szczęście, że w CB wystarczy jeden przycisk wcisnąć do rozmowy, więc jestem w stanie to robić używając do tego… no cóż, sami się domyślcie, powiem tylko, że dobrze, że nie jestem dziewczynką.
Minusem tego rozwiązania jest to, że muszę siedzieć w biurze Szefa. No niestety, sprzęt jest instalowany nie u tego, kto umie się nim posłużyć, ale u tego, komu ładniej będzie wyglądało, że “coś robi”. Więc siedzi teraz i przez ramie patrzy co administrator robi w systemie. Gdyby do tego się ograniczył, byłoby dobrze, ale niestety rzuca też swoje uwagi. “Na pewno zły numer zaprogramował, na pewno, bo ostatnim razem jak naprawialiśmy źle zaprogramował”. Ponieważ w przeciwieństwie do niego właśnie pracuję nad rozwiązaniem problemu nie mam czasu wyjaśniać mu, że ostatnia naprawa polegała na wyłączeniu i włączeniu komputera. A powtarza to jak mantrę, żebym przekazał dalej. Wreszcie nie wytrzymałem i puściłem to dalej w eter i oczywiście nic źle zaprogramowane w tym przypadku nie jest. “No to ja nie wiem”. Nie no, serio? Kto by pomyślał…
W końcu się rozłączyłem, nie potrzebowali już mojej obecności, więc poszedłem do siebie. A administrator dalej bawił się systemem, coś włączał, coś testował, puszczał jakieś programy diagnostyczne, a Szef oczywiście patrzy na to, żeby w razie co wesprzeć swoją fachową wiedzą. I już po chwili drze do mnie mordę, żebym dzwonił do administratora, bo źle robi. Testuje nie to urządzenie, co powinien. Po czym tak wnioskuje? Bo widzi, że zły numer leci i mam teraz szybko dzwonić bo jest źle. Z maksymalnym obrzydzeniem biorę telefon i wykręcam. Po krótkiej rozmowie informuję Szefa, że nic źle nie robią i żeby nie zwracał uwagi na każdy numerek wyskakujący w konsoli.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Dzień sto sześćdziesiąty czwarty- pytanie na śniadanie.

Idę sobie korytarzami mojego Urzędu. A właściwie to schodzę schodami w głównej klatce schodowej. Idąc do góry mija mnie jedna koleżanka z pracy, patrzy mi na rozporek. Hm… no spoko. Idę dalej, mam jeszcze parę pięter do zrobienia. Pół kondygnacji niżej mija mnie idąc do góry kolejna koleżanka, tym razem z mojego osobistego Urzędowego top 5. Też patrząc mi na spodnie w rejonie rozporka. Co to, wiosna czy jednak reklama AXE nie kłamie? Kontynuuję jednak podróż i mijam dyrektora wydziału edukacji. Patrzy mi się na spodnie. Dobra, efekt chyba przerósł moje oczekiwania do tego stopnia, że sam muszę się sobą zainteresować. Patrzę więc na rozporek i widzę poziome pasy ubrudzone od węgla…
Aby zrozumieć co się stało musimy cofnąć się kilka godzin wstecz (tak jakby można było się cofać nie wstecz). Siedziałem sobie spokojnie kontemplując istotę wszechświata nad kubkiem herbaty, gdy zadzwonił telefon. “Cho”. Musicie wiedzieć, że tak właśnie działa mój Urząd. Minimum słów, wszystkiego masz się domyślić sam. Nawet tego kto dzwonił. To akurat jest łatwiejsze, bo na słuchawce wyskakuje numer. Wystarczy więc spamiętać numery wszystkich biur (które nie pokrywają się z numerami na drzwiach) i już wiesz, do kogo masz podejść.
Wyświetlone było 69, ruszyłem więc do działu IT (tak, oni ustawiali numery w centrali). Już przez okno widzę, że rozładowują wóz z papierem. Czyli mam im pomóc. Nosimy więc to wspólnymi siłami, jakieś 3-4 tony tego papieru trzeba wyładować. Z drobnymi przerwami, bo wóz nie ma takiej ładowności. Tzn może i by miał, ale ciężko byłoby tak to ułożyć, żeby w czasie jazdy na otwartej pace nie spadło. Z drobnej przerwy zrobiły się 3h, co troszkę nas zirytowało i gdy wreszcie podjechali z kolejną partią spytaliśmy kulturalnie, czemu takie opóźnienie. “A bo musiałem szybko przewieźć węgiel do klienta”. Tak tym samym wozem. I zagadka węgla na moich spodniach została rozwiązana.
Nie wiem, dlaczego nie mógł wpierw przywieźć nam reszty papieru, a potem jechać z węglem. Niestety kartony z arkuszami formatu A3 wszyscy ściągaliśmy z paki i dopiero opierając sobie na udach mogliśmy spokojnie je chwycić. Zaraz po tym jak koleś przesunął je z jednego końca na drugi zbierając po drodze cały pył węglowy, który nie wysypał się u klienta. 
Od dłuższego czasu zastanawiam się nad zorganizowaniem w jakiś sposób ubrania roboczego. Choć w życiu nie podejrzewałbym, że pracując w Urzędzie jako sekretarka będę czegoś takiego potrzebował. Jak tak dalej pójdzie to do pracy zacznę chodzić przygotowany jak na wyprawę w dzicz. Jeden plus, że nie będę dodatkowo musiał brać żadnego krzesiwa i rozpałki. Wystarczy mi węgiel ze spodni.


__________
Na koniec to tytułowe pytanie. A może zagadka. A może prośba. A może cokolwiek. Napiszcie w komentarzu tu, czy na Fejsie, czy i jak Wam się ta notka podobała (wiem, że nie jest wybitna). Może nawet pisać nie musicie, choć jestem ciekawy. I podrzucę Wam pod rozwagę co mnie ciekawi. Właśnie przeczytaliście prawie stronę A4 notki (Arial 11 w Dokumentach Google). Teraz Wam pokażę, jak ta notka wygląda po odrzuceniu paru godzin dodawania ozdobników: “Rozładowując transport papieru pobrudziłem się węglem”.
Do czego zmierzam. Rozwlekanie jednego zdania tak, żeby zajmowało ok A4 zaczyna być niesłychanie męczące. W Urzędzie z kolei nie dzieje się tyle, żebym nie musiał co tydzień wyszukiwać choć jednego zdania, z którego zrobię notkę. W związku z tym wróciłem już do pisania innego mojego bloga, żeby móc i pisać i odpocząć. Czyli robić dokładnie to, po co założyłem tego bloga. Ale to też nie do końca rozwiązuje problem siłowania się z notkami. Dlatego myślę nad kilkoma alternatywnymi rozwiązaniami, wśród których są: rozszerzenie formuły bloga, żeby nie musieć za każdym razem desperacko szukać jakiś wydarzeń z życia Urzędu; ograniczenie częstotliwości pisania, żeby zdążył zebrać się materiał; w ogóle rzucić bloga w cholerę, choć to najmniej prawdopodobna opcja, gdyż niestety nie wygrałem 13 mln w ostatniej kumulacji i ciągle będę musiał męczyć się z Szefem i Dziadem. Nie podejmuję jeszcze żadnych decyzji i nie wprowadzam żadnych zmian, ale tak nakreślam, byście się kiedyś nie zdziwili, że coś jest inaczej.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Dzień sto sześćdziesiąty trzeci- dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Wszystko idzie do przodu, a mimo to nie jest tak dobrze, jak być powinno. W sumie nie wiem jak Wy, ale ja mam takie podskórne uczucie, że powinno być znacznie lepiej niż jest i byłoby, gdyby ten kraj był normalnie zorganizowany.
Zobaczcie po poprzedniej notce. Na jednym urzędzie mają już 3 urządzenia więcej do sprawdzenia, które dodatkowo oficjalnie nie istniały. Pewnie jakby sprawdzić to z jednego województwa by się zebrało tyle nieistniejących urządzeń wożonych do sprawdzenia, że spokojnie mogliby zmniejszyć zatrudnienie nie potrzebując aż tylu mocy przerobowych.
Albo dlaczego w Waszym mieście ciągle brakuje pieniędzy mimo, że podatki i opłaty ciągle rosną? Wiecie czemu? Bo państwo Was dyma bez wazeliny i w tym wypadku jedziecie na jednym wózku z urzędnikami z Waszych magistratów. Jest coś takiego jak “zadania zlecone” jednostkom samorządu terytorialnego. To rzeczy, które wykonują w imieniu i na polecenie państwa i państwo ze swojego budżetu ma obowiązek za to płacić. Ale nie płaci. Przynajmniej nie całość, rekordziści dostają zaledwie 20% kwot, które dostać powinni. Norma to 50%. Resztę trzeba dołożyć z własnej kieszeni. Problem jest taki, że te zadania to ogromna część budżetu np. miasta. Spokojnie więc miasto zamiast robić swoje rzeczy musi przeznaczyć ¼ budżetu na zasypywanie tego, co z Warszawy dać powinni, a nie dają. A żeby było śmieszniej, to zazwyczaj urzędy same nie wiedzą, które zadania są zlecone i ile pieniędzy powinny dostawać. Dopiero niedawno zaczęły się stawiać. Z tego co kojarzę, bliski mi z różnych powodów Poznań, poszedł z tym do sądu i wygrał. I zanim zaczną się rodzić w głowach myśli karzące nazwać pewnego ważnego polskiego, a dziś ważnego europejskiego polityka męskim organem rozrodczym, to dodam, że ta sytuacja trwa od lat .90.
Dlaczego więc wszyscy nie idą do sądu, choć mają ku temu podstawy i jest się o co bić, bo tak jak pisałem miasto, które teraz ma budżet 100 mln rocznie, mogłoby mieć 125 mln. Odpowiedź jest żałośnie prosta. Bo wszyscy się boją podskakiwać. Mało kto ma ochotę iść do sądu z urzędem nadrzędnym, bo zaraz, zupełnie przypadkiem i w ogóle bez związku ze sprawą, pojawią się kontrole. A Polskie prawo, mam wrażenie, tworzone jest w taki sposób, żeby w razie potrzeby zawsze znaleźć czyjeś niedociągnięcia. Jest więc źle, ale nikt z tym nic nie robi, żeby przez to, że jest źle samemu nie wpaść i kombinuje jak koń pod górkę, żeby tylko jakoś to wszystko tak zakręcić, żeby jakoś to było.
Mój Urząd właśnie podjął męską decyzję, że do sądu jednak pójdzie. Całe szczęście, oby więcej było odważnych. Tylko teraz narodził się problem. Ile my właściwie na te zadanie wydajemy? Wiemy, ile dostajemy, bo przychodzi przelew. Ale jakie są realne koszty poza tym, że duże? Oczywiście nie bylibyśmy Urzędem, gdyby sprawy finansowe załatwiał wydział finansowy czy skarbnik. W związku z czym policzyć to mają same wydziały i poinformować finanse. Więc wszyscy zaczęli się zastanawiać jakie są właściwie zadania zlecone i co liczyć. Jestem pewien, że Google tego dnia zarejestrowało dziwne zakłócenia wyszukiwania, gdy po raz pierwszy suma zapytań z Urzędu dotyczyła w większości terminów służbowych, a nie plotkarsko-zakupowych.
U mnie w biurze też wysiłek intelektualny polegający na zliczaniu wydatków. Różnice w metodologii ogromne, jako jedyny wbijam sobie wszystko w Excelu używając kilku prostych formuł zamiast liczyć na kartce.

Jeśli jesteście ciekawi, wyszło nam jakieś kilkaset tysięcy rocznie kosztów, z czego ¼ to pensje Dziada i Szefa (bez wliczenia socjalu, premii i trzynastek). A to około ⅔ tego co dostaje Urząd na zadania zlecone, a mój wydział ma najniższe wydatki z tych wszystkich, których to dotyczy...

czwartek, 2 kwietnia 2015

Dzień sto sześćdziesiąty drugi- skup broni.

To, że pracuję w burdelu to wiem od dłuższego czasu. Biorąc pod uwagę, że boli mnie dupa to mam pewne wątpliwości czy jest to burdel w przenośni, czy dosłownie. Jednak jego poziom co chwilę budzi moje szczere zdumienie. Po kilku latach pracy ciągle poziom wyjebania na wszystko mnie szokuje.
Nie mówię już nawet o moim komputerze i informatykach. Wczoraj musiałem go restartować 7 razy w ciągu trzech godzin. Mógłbym napierdzielać w niego i trząść nim tak jak mi kazali aż wentylator wskoczy na normalny tryb. Tyle, że w tym gracie nie mam SSD, a gwałtowne szarpanie kręcącego się twardziela nie jest jakoś specjalnie zdrowe. A powiedzmy sobie wprost, może prowadzić do jego fizycznego uszkodzenia. Jak chcą mi uszkodzić kompa to niech przyjdą z młotkiem, ja nie będę stawiał oporu. Ale nie mam zamiaru wyręczać ich swoimi rękoma.
Gdy jesteśmy jednak przy sprzęcie to wróćmy do meritum tej notki. Wiecie, że mam magazyn. Wiecie, że mam w nim sprzęt. Część tego sprzętu muszę w regularnych odstępach czasu wozić do urzędu nadrzędnego względem mojego. Głównie po to, żeby sobie przez kilka miesięcy na niego popatrzyli i przystawili pieczątki, że dalej mogę go użytkować. Związana z tym wszystkim jest śmieszna sprawa, że sprzęt jest w skrzyniach wyglądających jak wojskowe, a zakład do którego go wożę w miejscu, gdzie często kręcą się jacyś ludkowie z okolicznych wiosek. Więc gdy wchodzę na rampę w czarnym płaszczu i nowej fryzurze odsłaniającej jedną z kilku moich blizn, to zawsze bez słowa rozstępują się jak grzeczne baranki. A za sobą słyszę teatralne szepty “kurwa, ile broni”.
W każdym bądź razie ostatnio jak byłem i już odbierałem sprzęt gdy kierownik odciągnął mnie na stronę i stwierdził, że 3 sztuki jednego sprzętu może mi wymienić na ten sam model, ale nowy, prosto z fabryki. W sensie z fabryki wyjechał w latach .70, ale od tego czasu leżał nie ruszany, więc lepszy od moich zużytych gratów. Więc zostawię 3, zabiorę pozostałe 4 i następnym razem odbiorę nowe. Spoko, podpisaliśmy papierki.
To załatwianie trochę mu zajęło, jednak w końcu dzwoni, że w teorii mogę odebrać, ale ma jeszcze lepszy deal. Ja mu odwiozę pozostałe 4 i na miejscu wymieni mi wszystkie na nowszy typ, tylko musiałbym wniosek napisać. Ok, załatwiliśmy wszystko, zawnioskowałem o wymianę 1:1 sprzętu motywując to 7 linijkami tekstu, który z boku wygląda profesjonalnie, ale i ja i oni wiemy, że to o kant można sobie potłuc. Oni odpowiedzieli pozytywnie na wniosek, umówiliśmy się i pojechałem.
Oczywiście znów grzecznie przepuszczono poza kolejką “pana od broni”, choć wiedzą, że ja znikam w ciemnych biurach, a nie ich skupie, więc też z tym przepuszczaniem w kolejce to trochę wirtualne. Podpisuję papierologię, wymieniamy się autografami i już mi coś nie odpowiada. Wg papierów przekazuję 4 sztuki, no ale może te 3 pozostałe mamy zdjęte na podstawie wcześniejszych papierów. No nic, graba, skrzynie z “pukawkami” na pakę i wracam.
W biurze już ciśnie mnie Szef, żeby zdjąć wybrakowany sprzęt ze stanu. Biorę więc księgę ewidencji i otwieram. Patrzę. Kurde, mam w niej zapisane 4 sztuki. Niemożliwe. Biorę wniosek- no wnioskowałem o wymianę tego sprzętu, ale miało być 7 sztuk zdjęte razem, szczególnie, że 7 przywiozłem. Może popieprzyły mi się nazwy sprzętu we wniosku, o kurde, ale byłby przypał. Biorę stare dokumenty na podstawie których daję do sprawdzenia, a na których zrobiliśmy adnotację, że 3 sztuki zostawiłem do wymiany, 4 odebrałem. No nie, zgadza się. Ta sama nazwa i 7 pozycji łącznie z numerami ewidencyjnymi. Coś tu się mocno nie zgadza. Ja mam już wczesny zawał, wyciągam coraz więcej papierów i je analizuję, żeby sprawdzić, co się dzieje. Po 15 minutach już wiem.
Mój Szef, kretyn, dawno temu wybrakowywał sprzęt. Wybrakował też 3 z tych 7 urządzeń. Ale ma głupawy zwyczaj, że w miarę możliwości nie wyrzuca go, tylko zostawia nadstan. “Bo lepiej mieć więcej niż mniej” co jest błędem. I to dużym. Ale żeby było śmieszniej, sam zapomniał, że ma te 3 urządzenia za dużo i ciągle wysyłał je do sprawdzenia. Ale i to nie wszystko. Bo urząd nade mną też przez lata w ogóle się nie zorientował i przyklepywał nieistniejący sprząt, który od dawna miał być na śmietniku równocześnie wysyłając nam inwentarze z 4, a nie 7 sztukami.