"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 31 stycznia 2014

Dzień sto trzeci- nie mam pomysłu na skojarzenie z tą cyfrą.

Już pomału wszystko mam w dupie. Byleby jakoś dociągnąć do tego urlopu, przeżyć te 2,5 tygodnia, w miarę możliwości bez stresów. Ale nie, nie da się. To by było zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Mieliśmy ostatnio próbną ewakuację Urzędu. Dla większości śmiechu co nie miara. Ale nie dla mnie. Zostałem wyznaczony przez organizującego to urzędnika jako ten, który pożar zauważy i włączy alarm. Od dwóch tygodni co drugi dzień pytam go, czy osoba odpowiedzialna za system alarmowy w Urzędzie wie, że go uruchomimy. Za każdym razem słyszałem odpowiedź- tak, wie. Pech chciał, że idąc do włącznika musiałem obrać inną drogę niż zazwyczaj, przez co nie przechodziłem obok biura osoby odpowiedzialnej i nie mogłem spytać. Bo oczywiście okazało się, że nie wiedziała, bo i po co niby? Alarm wyje jak popieprzony, wszyscy wyszliśmy, wchodzimy- dalej wyje. I wył jeszcze dobre pół godziny bo nikt nie był przygotowany na jego włączenie i wyłączenie. A we mnie z każdą minutą rośnie ciśnienie, bo to gówno wyje tak głośno, że słychać je dwie ulice dalej. Szczęśliwie wreszcie po godzinie udało się wyłączyć bez wzywania serwisu z drugiego końca Polski...
I mogłem spokojnie wrócić do pracy. “Spokojnie”. Muszę zrobić pewną głupotę, czyli jak zwykle, i wysłać ją do kilku zakładów pracy. “Głupota” liczy 11 dwustronnych kartek A4. Zakładów pracy jest 90. Szybka matematyka i już wiemy, że czeka mnie zużycie 990 kartek na kserze, prawie dwie ryzy. Mój mózg przerażony tą opcją i ciągle chodzący na oparach adrenaliny wyzwolonej przez godzinny seans wycia alarmu zaczyna w trybie pilnym szukać lepszych rozwiązań. I oto jest, tak bardzo doskonałe.
-Szefie, pójdę, ale to zeskanuję i wyślemy im po prostu mailem.
Taki wspaniały pomysł, 10/10, co mogłoby pójść źle? Oszczędność czasu- jest. Oszczędność pieniędzy- jest. Oszczędność moich nóg- jest.
-Nieeee… Mailem nie, my musimy mieć coś na papierze, wiesz jak jest, a ja też bym się cieszył jakbym dostał na kartce.
Miałem na końcu języka “ty tak, ale ci ludzie ogółem nie są głupi i mają wywalone na dokładnie to samo wysyłane im co roku przez nas z uporem maniaka”. I nie przesadzam, tą “głupotę” wysyłamy co roku do tych samych ludzi, nawet nic w niej nie zmieniamy, nawet daty. No może jedynie w piśmie przewodnim. Reszta leci dokładnie tak samo, a to dlatego, że obie strony potrzebują tego, żeby udowodnić jakby co, że się nie opierdalamy za bardzo.
I dlatego następne 4h spędziłem przy kserze zużywając dwie ryzy papieru. A ksero jak może pamiętacie mam dwa piętra dalej w innym skrzydle. Ale nie martwcie się o mnie, nie nudziłem się. Co chwile musiałem przerywać kserowanie, bo ktoś nagle wpadał “omatkozdzieckiemmamtylkojednostrona!” To musiałem przerywać, przeliczyć ile kopii poszło, ustawić ponownie. Od czasu do czasu dokładać papieru. A no i wypić kawę, którą wspaniałomyślnie poczęstowali mnie ludzie z biur koło ksera po 2h kserowania.
A przy okazji dziękuję- zasponsorowaliście mi 4h ploteczek, 1000 kartek i kawę. Kochani podatnicy :*

PS- Dziad i Szef w tym czasie też strasznie zapieprzali. Jeden poszedł kupić sobie nowe buty, drugi przeglądał Allegro.

czwartek, 23 stycznia 2014

Dzień sto drugi- technology.

Wiem, jakiś czas temu już pisałem o tej całej technofobii, ale ponieważ temat wraca jak bumerang, to i prędzej czy później jakieś kwiatek intelektualno-pomysłowy musiał się trafić. I tak oto dziś jestem jego świadkiem.
Jak wszyscy wiedzą, zapierdol mam głównie na fejsie. Toteż ostatnio siedząc w robocie oglądałem zdjęcia z linku rzuconego przez kumpla, a przedstawiającego jedną z wielu kapsuł czasu. To musiała być nieźle popularna zabawa jakieś 100 lat temu, bo co chwilę coś nowego wychodzi. Tym razem był to dom, chyba gdzieś w Anglii, zachowany przez niecały wiek w niezmienionej postaci. Mamy tam więc wiszące ciuchy, obrazy, meble, nawet korespondencję i to właśnie ona najbardziej przykuła mój bystry, sokoli wzrok.
Otóż koperty były opisane za pomocą maszyny do pisania. Adresat, nadawca, wszystko ładnie, takimi klasycznymi, drukowanymi literami. A przede wszystkim- czytelnie. Nie wiem czy pamiętacie, ale miesiące temu gdy dopiero przyszedłem do Urzędu zmusiłem ludzi pracujących ze mną, do drukowania kopert. Przygotowałem im gotowce do kopert małych i średnich, gdzie tylko podstawiają dane i viola!
Oczywiście, te wzory skopiowałem sobie wiedząc, że przydadzą mi się w kolejnym biurze. Gdy pierwszy raz je otworzyłem zrozumiałem, co musieli czuć ludzie po raz pierwszy prezentujący publicznie ogień. Strach, szok, przerażenie, krzyki i omdlenia, jakby to sam rogaty objawił się w oparach siarki. Nie muszę mówić, że od razu wszyscy w biurze byli na nie, że to złe, niedobre i mam ręcznie pisać. Potem wyszli, a ja zaadresowałem 200 kopert zanim wrócili i je wydrukowałem. Płaczów i omdleń nastąpił ciąg dalszy.
Teraz pisaliśmy plan. “Pisaliśmy”, jako że jedyną osobą, która umie ustawić interlinię, marginesy, czy zmienić wielkość liter lub skopiować fragment tekstu z innego dokumentu, jestem ja. Tak więc robiłem to w przerwach na pauzowanie Dziadowi filmików na YT. Założeniem nadrzędnym było to, żeby nie numerować stron. A to dlatego, że w każdej chwili mogłyby najść poprawki i wtedy wszystko by trzeba było drukować kilka razy w kolorze. Założenie sensowne, szczególnie że to razem ponad 100 stron, więc 4 poprawki i ryza papieru poszła w piz... Dopóki nie nauczymy się w administracji wykorzystywać dobrodziejstw chmury, czy choćby maila, to faktycznie ma to sens.
Do pewnego momentu, w którym jak zwykle zwyciężyła głupota i bylejakość. Poprawki oczywiście były, razem doszły z 4 strony, więc spokojnie je wkleiłem z innego pliku we właściwy i super. Ale nie dla Szefa, to nie może być aż 4 więcej. Dlaczego, skoro nie numerujemy i tak? Nie wiadomo, ale ma być mniej. W związku z tym musiałem między innymi przerzucić wzór ankiety, przygotowany tak, że bierze się go w razie potrzeby i kseruje, na wcześniejszą stronę razem z jakąś resztką tekstu, rozwalając jego formatowanie i sprawiając, że już nie da się go po prostu wziąć i skserować, a trzeba tworzyć od nowa. Bo tak. Bo po co robić dobrze, skoro można źle?
A najlepsze jest to, że na koniec i tak Szef ubzdurał sobie, że ponumerujemy strony. Ręcznie. Długopisem. Bazgra więc teraz na każdej kartce swoimi kulfonami, których sam zazwyczaj nie może rozczytać, “str. X”. Mogłem mu to “str. …....” wstawić w stopce, gdyby był w stanie pomyśleć na więcej niż 30 sekund w przód.

piątek, 17 stycznia 2014

Dzień sto pierwszy- powietrznodesantowy.

Taki żarcik “branżowy” z tym tytułem. Poza tym marzy mi się reko tej jednostki z czasów wojny wietnamskiej. Może za jakiś czas. Teraz jednak miałem okazję skosztować profesjonalnego wosjkowego ostrzału na jednej naradzie, na którą Szef pociągnął mnie ze sobą. Posiłkując się porównaniem do Wietnamu, to tak jakbym poszedł w dżunglę do vietcongu bez broni. Za to z pralką.
Siedzimy tam, patrzę wokół stołu, połowa w mundurach, okna w środku dnia szczelnie pozasłaniane, na stołach sterty papierków. Podpisujemy się i zaczynamy naradę. Tłumaczymy już sobie i omawiamy różne rzeczy, raczej niekoniecznie dla postronnych, choć i potworne tajemnice to nie były. Mimo to w pewnym momencie jeden z poruczników patrzy na mnie i pyta mojego Szefa:
-A pan młody urzędnik to dopuszczenia do tych materiałów posiada?
Zapada grobowa cisza. Wzrok wszystkich uczestników pada na mnie. Zaczynam się powoli denerwować, robi mi się coraz cieplej. A Szef na to:
-Heh.
I uśmiecha się głupkowato pod nosem patrząc na trzymany przez siebie długopis. Porucznik wyraźnie zdenerwowany podnosi głos:
-No ma czy nie ma?!
Nie czekając na odpowiedź włącza się kolejny wojskowy:
-Szefie, kurwa, za to jest 5 lat.
Teraz ja nie wytrzymuję i również już zdenerwowany sam odpowiadam:
-Tak, mam wszystkie potrzebne dopuszczenia, po naradzie mogę je wam przefaksować.
Atmosfera się trochę rozluźniła, ale porucznik pyta jeszcze:
-To czemu nie usłyszałem tej odpowiedzi od Szefa?
I co on na to?
-No.
I dalej głupawy uśmieszek... Czy ten facet jest idiotą? Mi tu właśnie grożą odsiadką, a jego jedyna reakcja to śmieszki pod nosem. No cóż, takie życie. Kontynuujmy więc naradę. A na niej dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy, które troszeczkę mogą popsuć nam plany. Ale to jeszcze nie jest pewne, więc mamy zostać po spotkaniu i nam sprawdzą, czy jest ok, czy do poprawki.
Narada trwa w najlepsze, aż nagle Szefowi dzwoni telefon, a wiedzieć musicie, że dzwonek ma ustawiony taki, że “Ona tańczy dla mnie” przy nim brzmi niczym najlepsze dzieła Mozarta, Straussa, Bacha i wielu innych naraz. Wyszedł z sali, niestety niewystarczająco szybko, żeby nie narobić innym śmiechu, a mi wstydu. Po chwili wraca i z przerażeniem malującym się na twarzy mówi, że będziemy zaraz musieli wracać do pracy.
Czas mija, on się wierci i co chwilę zerka na telefon. Ja przez to zaczynam się stresować, co się stało w Urzędzie, że tak pilnie musimy wracać. Nigdy wcześniej coś takiego nie miało miejsca, więc o co chodzi? Wreszcie przed końcem spotkania się podnosi i mówi, że idziemy. Wybiega z sali, ja idę za nim i pędzimy do drzwi. Wreszcie nie wytrzymuję i pytam:
-Co się stało w Urzędzie, że tak nas ściągają?
-W Urzędzie? A nie, nic. Muszę jechać, bo będą mi montować kanalizę na budowie. Także idź z powrotem do Urzędu, a jakby co powiedz, że pojechałem załatwiać cośtam.
I biegnie świńskim truchtem w siną dal. Trudno, wracam do swojego biura, takie życie. Idę więc z powrotem do swojego biura myśląc, jakie grzechy popełniłem, że tak jestem karany.
Minął dzień. Minęła również noc. Kolejnego ranka przychodzę do roboty, pełen sił i chęci, z nowymi zapasami energii do znoszenia wszelkich głupot, jakie z pewnością napotkam na swojej drodze. A pierwszą z nich jest Szef, który już od rana w ekscytacji drze ryja do równie zbulwersowanego Dziada:
-I wyobraź sobie, że się coś zmienia, kurwa, a oni nawet sami nie wiedzą co i nikt nic nie wie, nikt nic nie powiedział co i jak zmienić, czy dobrze, czy źle. No nic, co za głupki jedne.
-Ale Szefie, przecież mieli nam wytłumaczyć wszystko i sprawdzić, ale wcześniej wyszliśmy.
Cisza.

czwartek, 9 stycznia 2014

Dzień setny- fanfary.

No proszę, proszę. Nastąpiło to, o czym nawet nie myślałem- dociągnąłem do stu dni na blogu (choć notek jest już ponad 100). Rozglądam się wokół i cóż mogę powiedzieć? Może pieniądze, sława i szacunek pojawią się razem z laskami, drogimi samochodami i wieczorkami w Monte Carlo Casino przy dniu dwusetnym?
Tymczasem widzę te same twarze i tą samą woń kiszonych ogórków i taniego mięsa. Nie jest to życie, jakie chciałbym wieść. I pewnie za jakiś czas się ono zmieni. Mam multum planów, od A do Ż. W końcu zawsze mogę być drwalem w Norwegii, albo gdy moi znajomi wybierający znacznie bardziej przyszłościowe kierunki studiów już się dorobią, to zostanę ich dziwką. Ciągle będą to lepsze pieniądze, warunki pracy, no i większy szacunek w społeczeństwie, niż teraz mam.*
Praca w Urzędzie ma na mnie zły wpływ. Na każdego tak naprawdę ma. To taka czarna dziura, w której centrum znajduje się urzędowy beton, który wykształcił się jeszcze w PRLu i ściąga wszystko w swoją otchłań. Zabijana jest innowacyjność, pomysłowość, nie mówiąc już o chęci do pracy czy wierze w ludzkość. Na tych co tu nie pracują również pozytywnie urząd nie wpływa.
Praca w nim mogłaby być naprawdę przyjemna. I to dla mnie jako urzędnika i dla Was jako klientów. Mógłbym Wam załatwiać sprawy niemal na miejscu, przez internet, z uśmiechem, a pięknym paniom też pocałowaniem ręki. Ale dopóki są Dziady i Szefowie w prawie każdym wydziale, każdego urzędu w Polsce nie macie na to szans. A ja nie mam szans na zarobki na poziomie usług, które chciałbym w Urzędzie świadczyć.
Dlatego zanim skończymy ten przydługi wstęp pozwolę sobie na jeszcze drobny apel od siebie. Wszędzie i zawsze gdy będziecie mogli- czy to w “terenie”, czy na szczeblu rządowym- żądajcie natychmiastowej i gruntownej reformy administracji. Czy to w Waszym urzędzie gminy, czy w sejmie. Żądajcie tego i z całą stanowczością rozliczajcie odpowiedzialnych za brak działania. Rzucajcie w nich starymi jajami i zgniłymi pomidorami. Bo na aktualnej sytuacji nie traci Dziad zgarniający co miesiąc średnią krajową za 8h nudzenia się na Onecie.


Dobra, wracamy do właściwych nam treści. Po co się smucić i denerwować, jak można pić i się radować? A potem po pijaku spuścić należny wpierdol, jak to mamy w tradycji ( http://www.focus.pl/historia/artykuly/zobacz/publikacje/szarza-na-gazie/ ). Dziad nie ma tego w tradycji, co w połączeniu z jego skąpstwem i brakiem gościnności każe podejrzewać, że jest elementem napływowym, obcym. Choć lubi o sobie mówić, jako o eks-alkoholiku. Zaintrygowała mnie ta historia, przecież alkohol kosztuje, dlaczego więc go pił. Częstowali? Nie. Był alkoholikiem bo pił kilka piwek... miesięcznie 15 lat temu. I ja wiem, że alkoholizm to też codzienne picie jednego piwka, ale on tych piwek pił bez przekonania może z 3-4? Przynajmniej tak twierdzi.
I spoko, ja też lubię podkolorowywać niektóre historie z mojego życia, choć laski zazwyczaj nie dają się nabrać, że bliznę zarobiłem w ‘68 w Wietnamie. No i właściwie do tego sprowadza się moje fantazjowanie- nie pojechałem specjalnie w rejon Indochin, żeby ją uprawdopodobnić. Dziad wręcz przeciwnie- do dziś chodzi na msze dla alkoholików i inne takie...
Teraz alkoholu jednak nie pije nigdy (czyli prawie nigdy). Po części pewnie dlatego, że kosztuje, po części dlatego, że się boi. Czego się boi? Że go oszukają, otrują i zabiją. Od kiedy wybuchła długie miesiące temu afera z czeskim alkoholem, boi się wziąć choć odrobinkę do ust. Bo wszyscy oszukują, on nie może czuć się bezpieczny, gdzie jest państwo, powinno wszystko i wszystkich kontrolować, przecież człowiek jest zagrożony z każdej strony, tak się nie da żyć, on już boi się cokolwiek robić, na każdym kroku i rogu oszuści. Oszukują go na jedzeniu (w obskurnych budach z kurczakami), oszukują go na remontach (domorośli specjaliści kręcący się po klatkach i namawiających, że za drobną opłatą wyremontują klatkę), itp., itd.
Dlatego też nie poszedł na imprezę z okazji dnia samorządowca. Raz, że trzeba było się 10 zł dołożyć do kasy Urzędu (no jak to tak, przecież mu się to należy jak psu buda!), a dwa że miał być alkohol (i trzy- za alkohol trzeba było samemu sobie płacić). Nie płakałem z tego powodu, było przynajmniej sporo “normalniejszych” urzędników, a nawet niektórzy całkiem normalni. I na szczęście większość się zmyła dość wcześnie i tylko parszywa 12 wliczając w to mnie pozostała na stanowiskach. Jak głoszą wielcy wieszcze polskiej muzyki rozrywkowej “dobra wóda w bombach stoi, sama się nie wypierdoli”. Choć we mnie odezwała się moja germańska domieszka krwi i zostałem przy piwie. Na szczęście, nie ulegając namowom męskiej części pozostałych niedobitków, którzy po piwku przerzucili się na wspomniany podmiot liryczny.
Do momentu, w którym pomyślałem, że impreza umarła na tyle, że jedyne co pozostało do roboty to iść do domu i samemu zacząć umieranie, zdążyłem zarejestrować cały obraz upadku administracji. Zaczęło się od tradycyjnych pijackich zwierzeń i szczerości, dzięki której wiem kto z kim uderzał w ślinę i czyja żona o tym nie wie. A trochę tych historyjek było, na szczęście towarzystwo szybko zaczęło opadać z sił. Marniało wręcz w oczach. Pewnie dlatego jeden z moich dalszych współpracowników (doskonale wiem kto) zarzygał całą męską toaletę i okolice.
A to wszystko było na ponad 2 godziny przed końcem imprezy. A jak musi się skończyć solidna biba? Stratami materialnymi, a jakże by inaczej! Więc tradycji musiało stać się zadość i kwiat administracji w brawurowym wypadku uwzględniającym krzesło i kontuar, zniszczył kilkanaście pokali wraz ze stołem na którym stały.


__________
*- a przynajmniej tak wnioskuję, po miłych słowach jakimi uraczyli nas obywatele, gdy w czasie ostatniej próbnej ewakuacji staliśmy przed Urzędem na deszczu, “dobrze tak bydłu”.

piątek, 3 stycznia 2014

Dzień dziewięćdziesiąty dziewiąty- shopping.

Lubię robić zakupy, a pod tym pojęciem rozumiem przepierdalanie ciężko zarobionych pieniędzy. Co prawda wiele osób robi mi z tego powodu wyrzuty. “Kupiłbyś sobie lepiej koszulę do roboty, a nie kolejny hełm!” Przepraszam, ale to mechanizm ten sam, co przy zakupie 10-tej pary butów. Po prostu nie mogę przejść obojętnie obok tego pięknego M1.
Zakupy robię też w Urzędzie, za Waszą, tzn. Urzędową kasę. I tym razem staram się jej raczej nie przepierdalać. Na co więc ją wydajemy? Przez cały rok zatrudniamy na jakąś 1/10 etatu dodatkowych specjalistów. Co prawda ja jestem człowiekiem od wszystkiego, ale dopóki nie wymyślę jak sprawić, aby być w dwóch miejscach równocześnie, to będę potrzebował kogoś z zewnątrz do pomocy. Dodatkowo co jakiś czas kupujemy różne pierdoły w celu ogólnego podniesienia poziomu bezpieczeństwa całej okolicy.
To co wydajemy, to nie są ogromne pieniądze, a przynajmniej w zestawieniu z budżetem całego Urzędu- dużo poniżej 0,1%. Dlatego też nikt nawet nie myśli o zrobieniu nam osobnego budżetu, z którego moglibyśmy bez skrępowania czerpać kasę. To powoduje pierwszy problem z wydawaniem- musimy wpierw znaleźć wydział, który zechciałby zapłacić za nasze zabawki. Niestety, jak łatwo się domyślić, niezbyt są chętni do współpracy, notorycznie więc musimy biegać do Szefa wszystkich Szefów, żeby wyznaczył jakiegoś szczęśliwca, który podzieli się z nami swoimi pieniędzmi.
Ale to dopiero początek problemów. Zazwyczaj w tym momencie mamy już rachunek do opłacenia. W normalnym miejscu- domu, czy prywatnej firmie, taki rachunek po prostu bierze się i idzie zapłacić, problem z głowy. U nas nie może być normalnie. Co roku budżet mojego Urzędu oscyluje w granicach kilkuset milionów. A ja mam rachunek za kilka pędzli na 20 zł. Żeby go opłacić, po znalezieniu oczywiście wydziału, który zechce to sfinansować, muszę odstawić całą szopkę z papierkami. Napisać zapotrzebowanie (w 2 egzemplarzach oczywiście), opisać rachunek, zgromadzić pieczątki i podpisy. Podpisów do rachunku za 20 zł potrzebuję zaledwie 3, w tym Szefa wszystkich Szefów, czy specjalisty do spraw zamówień publicznych. Wcześniej muszę oczywiście opieczętować to wszystko. Razem przykładam 8 różnych pieczątek (a ponieważ zapotrzebowanie x2, to przystawiam je łącznie 12 razy). Przed przystawieniem jestem zobowiązany przygotować zapotrzebowanie, które zajmuje 1 stronę A4 i zawiera opisy, uzasadnienia, czy klasyfikację wydatku. Zebranie tego zajmuje mi średnio 2h. Żeby zapłacić rachunek 20 zł.
Z wypłatami dla ludzi pracujących dla nas nie jest wcale łatwiej. Najczęściej świadczą nam oni usługi na umowach na rok z comiesięczną wypłatą. Żeby ją otrzymali, ja wpierw muszę przygotować dla nich rachunek i inne takie. Co jak już domyślacie się łączy się z potrzebą zebrania pieczątek i podpisów. Pieczątek na szczęście tym razem jest mniej- zaledwie 7 różnych i przystawianych pojedynczo. Za to podpisów zdecydowanie więcej, bo... też 7. W tym niestety zleceniobiorcy, więc co miesiąc muszę ściągać do nas kolesia, żeby mi podpisał swoją wypłatę. Ogółem niby nie ma z tym problemu, bo każdy chce dostać pieniądze. Gorzej, że on akurat może być na wczasach, a ja muszę przygotować ten rachunek, bo pozostałe 6 osób (od których zebranie podpisów zajmuje mi 2 dni) będą chciały urwać mi jaja za każdą obsuwę. Bo im z kolei jaja będą chciały urwać ZUS i skarbówka...
I tak jak uwielbiam wydawać swoją kasę, tak nienawidzę wydawać kasy Urzędowej. Gdy muszę kupić jakąś pierdołę za 10 zł, to wolę wydać ze swoich. Szczególnie, że to nic, co kiedykolwiek znajdzie się na oficjalnym wyposażeniu Urzędu, czyli np. pędzle. Za to mój Szef uwielbia kupować wszystko na kasę Urzędu, nawet jeśli to miałoby być 5 zł. Pewnie dlatego, że z tymi fakturami potem ja się boksuję, a nie on.


PS. Może kojarzycie, że wywalam sprzęt z magazynu. I że robię to co roku. W związku z tym może zrodziła się w Was refleksja, czemu gdy co roku wywalam sprzęt za conajmniej 5 zerową kwotę, to czemu nie mam swojego budżetu na uzupełnienie jego stanu. No cóż, to dlatego, że po wywaleniu tych ton różnych, całkiem istotnych, zabawek, uzupełniam magazyn na kwotę równą jednemu zeru. Czyli w ogóle.