"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 23 stycznia 2014

Dzień sto drugi- technology.

Wiem, jakiś czas temu już pisałem o tej całej technofobii, ale ponieważ temat wraca jak bumerang, to i prędzej czy później jakieś kwiatek intelektualno-pomysłowy musiał się trafić. I tak oto dziś jestem jego świadkiem.
Jak wszyscy wiedzą, zapierdol mam głównie na fejsie. Toteż ostatnio siedząc w robocie oglądałem zdjęcia z linku rzuconego przez kumpla, a przedstawiającego jedną z wielu kapsuł czasu. To musiała być nieźle popularna zabawa jakieś 100 lat temu, bo co chwilę coś nowego wychodzi. Tym razem był to dom, chyba gdzieś w Anglii, zachowany przez niecały wiek w niezmienionej postaci. Mamy tam więc wiszące ciuchy, obrazy, meble, nawet korespondencję i to właśnie ona najbardziej przykuła mój bystry, sokoli wzrok.
Otóż koperty były opisane za pomocą maszyny do pisania. Adresat, nadawca, wszystko ładnie, takimi klasycznymi, drukowanymi literami. A przede wszystkim- czytelnie. Nie wiem czy pamiętacie, ale miesiące temu gdy dopiero przyszedłem do Urzędu zmusiłem ludzi pracujących ze mną, do drukowania kopert. Przygotowałem im gotowce do kopert małych i średnich, gdzie tylko podstawiają dane i viola!
Oczywiście, te wzory skopiowałem sobie wiedząc, że przydadzą mi się w kolejnym biurze. Gdy pierwszy raz je otworzyłem zrozumiałem, co musieli czuć ludzie po raz pierwszy prezentujący publicznie ogień. Strach, szok, przerażenie, krzyki i omdlenia, jakby to sam rogaty objawił się w oparach siarki. Nie muszę mówić, że od razu wszyscy w biurze byli na nie, że to złe, niedobre i mam ręcznie pisać. Potem wyszli, a ja zaadresowałem 200 kopert zanim wrócili i je wydrukowałem. Płaczów i omdleń nastąpił ciąg dalszy.
Teraz pisaliśmy plan. “Pisaliśmy”, jako że jedyną osobą, która umie ustawić interlinię, marginesy, czy zmienić wielkość liter lub skopiować fragment tekstu z innego dokumentu, jestem ja. Tak więc robiłem to w przerwach na pauzowanie Dziadowi filmików na YT. Założeniem nadrzędnym było to, żeby nie numerować stron. A to dlatego, że w każdej chwili mogłyby najść poprawki i wtedy wszystko by trzeba było drukować kilka razy w kolorze. Założenie sensowne, szczególnie że to razem ponad 100 stron, więc 4 poprawki i ryza papieru poszła w piz... Dopóki nie nauczymy się w administracji wykorzystywać dobrodziejstw chmury, czy choćby maila, to faktycznie ma to sens.
Do pewnego momentu, w którym jak zwykle zwyciężyła głupota i bylejakość. Poprawki oczywiście były, razem doszły z 4 strony, więc spokojnie je wkleiłem z innego pliku we właściwy i super. Ale nie dla Szefa, to nie może być aż 4 więcej. Dlaczego, skoro nie numerujemy i tak? Nie wiadomo, ale ma być mniej. W związku z tym musiałem między innymi przerzucić wzór ankiety, przygotowany tak, że bierze się go w razie potrzeby i kseruje, na wcześniejszą stronę razem z jakąś resztką tekstu, rozwalając jego formatowanie i sprawiając, że już nie da się go po prostu wziąć i skserować, a trzeba tworzyć od nowa. Bo tak. Bo po co robić dobrze, skoro można źle?
A najlepsze jest to, że na koniec i tak Szef ubzdurał sobie, że ponumerujemy strony. Ręcznie. Długopisem. Bazgra więc teraz na każdej kartce swoimi kulfonami, których sam zazwyczaj nie może rozczytać, “str. X”. Mogłem mu to “str. …....” wstawić w stopce, gdyby był w stanie pomyśleć na więcej niż 30 sekund w przód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz