"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 3 stycznia 2014

Dzień dziewięćdziesiąty dziewiąty- shopping.

Lubię robić zakupy, a pod tym pojęciem rozumiem przepierdalanie ciężko zarobionych pieniędzy. Co prawda wiele osób robi mi z tego powodu wyrzuty. “Kupiłbyś sobie lepiej koszulę do roboty, a nie kolejny hełm!” Przepraszam, ale to mechanizm ten sam, co przy zakupie 10-tej pary butów. Po prostu nie mogę przejść obojętnie obok tego pięknego M1.
Zakupy robię też w Urzędzie, za Waszą, tzn. Urzędową kasę. I tym razem staram się jej raczej nie przepierdalać. Na co więc ją wydajemy? Przez cały rok zatrudniamy na jakąś 1/10 etatu dodatkowych specjalistów. Co prawda ja jestem człowiekiem od wszystkiego, ale dopóki nie wymyślę jak sprawić, aby być w dwóch miejscach równocześnie, to będę potrzebował kogoś z zewnątrz do pomocy. Dodatkowo co jakiś czas kupujemy różne pierdoły w celu ogólnego podniesienia poziomu bezpieczeństwa całej okolicy.
To co wydajemy, to nie są ogromne pieniądze, a przynajmniej w zestawieniu z budżetem całego Urzędu- dużo poniżej 0,1%. Dlatego też nikt nawet nie myśli o zrobieniu nam osobnego budżetu, z którego moglibyśmy bez skrępowania czerpać kasę. To powoduje pierwszy problem z wydawaniem- musimy wpierw znaleźć wydział, który zechciałby zapłacić za nasze zabawki. Niestety, jak łatwo się domyślić, niezbyt są chętni do współpracy, notorycznie więc musimy biegać do Szefa wszystkich Szefów, żeby wyznaczył jakiegoś szczęśliwca, który podzieli się z nami swoimi pieniędzmi.
Ale to dopiero początek problemów. Zazwyczaj w tym momencie mamy już rachunek do opłacenia. W normalnym miejscu- domu, czy prywatnej firmie, taki rachunek po prostu bierze się i idzie zapłacić, problem z głowy. U nas nie może być normalnie. Co roku budżet mojego Urzędu oscyluje w granicach kilkuset milionów. A ja mam rachunek za kilka pędzli na 20 zł. Żeby go opłacić, po znalezieniu oczywiście wydziału, który zechce to sfinansować, muszę odstawić całą szopkę z papierkami. Napisać zapotrzebowanie (w 2 egzemplarzach oczywiście), opisać rachunek, zgromadzić pieczątki i podpisy. Podpisów do rachunku za 20 zł potrzebuję zaledwie 3, w tym Szefa wszystkich Szefów, czy specjalisty do spraw zamówień publicznych. Wcześniej muszę oczywiście opieczętować to wszystko. Razem przykładam 8 różnych pieczątek (a ponieważ zapotrzebowanie x2, to przystawiam je łącznie 12 razy). Przed przystawieniem jestem zobowiązany przygotować zapotrzebowanie, które zajmuje 1 stronę A4 i zawiera opisy, uzasadnienia, czy klasyfikację wydatku. Zebranie tego zajmuje mi średnio 2h. Żeby zapłacić rachunek 20 zł.
Z wypłatami dla ludzi pracujących dla nas nie jest wcale łatwiej. Najczęściej świadczą nam oni usługi na umowach na rok z comiesięczną wypłatą. Żeby ją otrzymali, ja wpierw muszę przygotować dla nich rachunek i inne takie. Co jak już domyślacie się łączy się z potrzebą zebrania pieczątek i podpisów. Pieczątek na szczęście tym razem jest mniej- zaledwie 7 różnych i przystawianych pojedynczo. Za to podpisów zdecydowanie więcej, bo... też 7. W tym niestety zleceniobiorcy, więc co miesiąc muszę ściągać do nas kolesia, żeby mi podpisał swoją wypłatę. Ogółem niby nie ma z tym problemu, bo każdy chce dostać pieniądze. Gorzej, że on akurat może być na wczasach, a ja muszę przygotować ten rachunek, bo pozostałe 6 osób (od których zebranie podpisów zajmuje mi 2 dni) będą chciały urwać mi jaja za każdą obsuwę. Bo im z kolei jaja będą chciały urwać ZUS i skarbówka...
I tak jak uwielbiam wydawać swoją kasę, tak nienawidzę wydawać kasy Urzędowej. Gdy muszę kupić jakąś pierdołę za 10 zł, to wolę wydać ze swoich. Szczególnie, że to nic, co kiedykolwiek znajdzie się na oficjalnym wyposażeniu Urzędu, czyli np. pędzle. Za to mój Szef uwielbia kupować wszystko na kasę Urzędu, nawet jeśli to miałoby być 5 zł. Pewnie dlatego, że z tymi fakturami potem ja się boksuję, a nie on.


PS. Może kojarzycie, że wywalam sprzęt z magazynu. I że robię to co roku. W związku z tym może zrodziła się w Was refleksja, czemu gdy co roku wywalam sprzęt za conajmniej 5 zerową kwotę, to czemu nie mam swojego budżetu na uzupełnienie jego stanu. No cóż, to dlatego, że po wywaleniu tych ton różnych, całkiem istotnych, zabawek, uzupełniam magazyn na kwotę równą jednemu zeru. Czyli w ogóle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz