"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 26 marca 2015

Dzień sto sześćdziesiąty pierwszy- kto bogatemu zabroni?

Pieniądze szczęścia nie dają, ale można je za nie kupić. A nawet jeśli nie można, to przyjemniej płacze się w Bentleyu niż maluchu. Urzędowi hajs się zgadzam. Urzędowi, nie mi. Wasze podatki spływają strumieniem, trochę rachitycznym, ale zawsze. I musimy je, używając słów jednego z byłych prezydentów RP, w czymś udupić. I niestety nie jest to moja wypłata, przynajmniej mielibyście pewność, że Wasze pieniądze są dobrze wydawane.
Na co więc wywalimy setki milionów złotych, którymi co roku obracamy? Jakieś 60-70% z tego idzie tylko na 2 rzeczy. Edukację i pomoc socjalną. Ogromne środki, które nie wiem gdzie się rozpływają. Resztą można szastać. I tak np. zatrudnienie Urzędu od kiedy w nim pracuję nieustannie wzrasta. Większość to tylko tymczasowi pracownicy na czas określony, ale zdarzają się prawdziwe kwiatki. Np. przed wyborami Szef wszystkich Szefów zatrudnił na swojego asystenta członka partii opozycyjnej. Teraz, kilka miesięcy później, asystent SwS doczekał się swojego asystenta…
O moich ołówkach już Wam pisałem, że w Urzędzie tylko Faber-Castell. Ja tam się cieszę, firmę cenię już od czasów używania ich rapitografów na studiach tyle, że mam świadomość ich ceny (ok 5x zwykły ołówek). Ale to akurat norma, my w przyborach biurowych używamy tylko sprawdzonych marek. Ostatnio brałem dla Dziada normalny kalkulator (bo w komputerze kalkulatora nie umie używać, a i ta maszyna do liczenia z drukowaniem też zaczęła przerastać jego zdolności pojmowania). Jego ciężkie obliczenia to jakieś 20 działań w ciągu roku, wystarczyłby więc mu jakiś gównolator za 5 zł z marketu, przecież liczy tak samo, a potrzeba mu jedynie dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia do 2 miejsc po przecinku. Więc dostał Citizena z funkcją liczenia podatków za ponad 6 dych.
Dobrze się dzieje też w kwestii inwentaryzacji. Urząd zainwestował w specjalną drukarkę do naklejek i czytniki kodów kreskowych. Teraz wszystko jest oklejone i tylko zczytywane przez zespoły inwentaryzacyjne. A przynajmniej byłoby, gdyby w ogóle to wszystko działało. Tymczasem na całe moje biuro udało im się wbić tylko jedno krzesło, całą resztę trzeba było spisywać dalej ręcznie.
Ale tak się dzieje, gdy nikt nie jest odpowiedzialny. Jeden dyrektor u nas ostatnio coś tam mocno spieprzył z remontem Urzędu, roboty bez jakichkolwiek pozwoleń i nadzór budowlany kazał rozbierać. Dyrektor, jak nam wtedy się wydawało, uniósł się honorem i postanowił z własnej kieszeni pokryć szkody. Inwestycja na kilkanaście tysięcy, więc nieźle. Potem okazało się, że w rzeczywistości wydał kilkaset zł za usunięcie tego, co już robili. Materiałów i robocizny mu nie policzyli “bo i tak trzeba by było wydać”.
A jak to się stało, że w trakcie inwentaryzacji wyszedł na jaw na ścianie gówniany zegar z plastiku i szkła za 500 zł? “A on jest z przetargu”.

piątek, 20 marca 2015

Dzień sto sześćdziesiąty- powrót do zamku Wolfenstein.

Pamiętacie Kółko Różańcowe? I Nowego Dziada, który stał na jego czele? Taka sytuacja bardzo nam odpowiadała. Nowy Dziad był, jaki był, ale kompletnie brakowało mu inicjatywy i poza paroma irytującymi zrywami nic nie robił. Kółko trwało sobie w marazmie i nie trzeba było się nim zajmować i taki stan rzeczy był przez nas porządany. Jednak nie wszystkim to się podobało i młodsi członkowie wykolegowali Nowego Dziada z funkcji prezesa. Ten oczywiście teraz wydeptuje ścieżki do nas ze swoim bólem dupy, że tak dużo dla Kółka zrobił, a Ci go wydymali. No faktycznie dużo zrobił, bo po tym jak przejęli organizację liczba członków spadła o połowę. Po prostu wykreślili nieżyjących już. Składek oczywiście nikt się nie jest w stanie już doliczyć. A skąd to wiem? Bo niestety po jego odejściu wzięli się do roboty, zaczęli porządkować papiery i przystąpili do działania. A to znaczy, że i po stronie Urzędu musi coś zacząć się dziać.
Musi, bo tak nakazuje nam ustawodawca. No i teraz trzeba znaleźć jakiegoś leszcza, który by się tym zajął. A domyślacie się już, kto nim zostanie. Tzn, w sumie jeszcze nic oficjalnie i nie muszę się zgodzić, ale takie przymiarki zaczęły być robione. Szef wszystkich Szefów wymyślił sobie, że nie będzie się tym zajmował wydział współpracy z organizacjami pozarządowymi, bo mimo tego, że to organizacja pozarządowa to jej profil lepiej pasuje do mojego wydziału. I ma ktoś z niego się nimi zająć. Więc gdy tylko to usłyszał mój Szef to przyleciał do mnie i zaczął mi kreślić mroczne wizje tego, co będę musiał robić. Jaka to nie odpowiedzialność i ile zadań. Będę musiał pracować po godzinach i weekendami, chodzić na ich zbiórki i w ogóle.
Nie powiem, nie spodobało mi się to za bardzo. Choć w mglistych obietnicach było coś o bonusach finansowych, choć w nieokreślonym wymiarze. Dlatego też chciałem się spotkać z Szefem wszystkich Szefów i porozmawiać w cztery oczy o tym wszystkim. Dreptać do niego musiałem długo, jakieś 4 dni po kilka razy dziennie zanim wreszcie znalazł łaskawie czas dla mnie. A i tak przed gabinetem musiałem przesiedzieć pół godziny, bo zanim zdążyłem dobiec do jego gabinetu z mojego biura, to już ktoś się wepchnął w kolejkę. Udało się jednak porozmawiać kilka sekund, między innymi o jeszcze jednej rzeczy, o której w którejś z kolejnych notek.
I okazało się, że sprawa wygląda inaczej, niż Szef to przedstawia. Nic o pracy po godzinach, jakiejś wielkiej odpowiedzialności i udziale w zbiórkach. Minus jest taki, że zamiast wyrównać mi pensję do poziomiu odpowiedniego dla moich obowiązków, to dołoży mi obowiązków i za nie trochę grosiwem sypnie. Może. W każdym bądź razie przekazałem mu, że tak to nie będzie wyglądało i o dodatkowych obowiązkach pogadamy jak przestanie mnie dymać na kasę.
Po tym spotkaniu zostałem w pewnym rozkroku. Z jednej strony Szef, z drugiej strony Szef wszystkich Szefów. Oboje mówią coś innego i sobie przeczą. Miałem pewne podejrzenia co do tego, jak to wytłumaczyć, ale pewności nabrałem po spotkaniu z nowym szefem Kółka Różańcowego. Przyszedł do nas pewnego dnia i chwilę porozmawialiśmy. Z tego co mówił okazuje się, że to faktycznie może nie być tak tragiczne, jak nakreślił to mój przełożony. Czyli po prostu znowu kłamał, ściemniał i starał się skłócić wszystkich (w tym momencie mnie przeciwko Kółku Różańcowemu), żeby tylko przypadkiem do wydziału nie doszły jakiekolwiek nowe zadania. Nawet najprostsze.
To było parę tygodni temu. Od tego czasu musiałem już załatwiać X rzeczy z kółkiem różańcowym związane, a decyzji (i kasy) jak nie było, tak nie ma. Daję im jeszcze czas do najbliższego spotkania Kółka Różańcowego. Jeśli po nim nadal nie będzie oficjalnych decyzji to zrobię im niespodziankę. Koniec zajmowania się przeze mnie tym tematem.

czwartek, 12 marca 2015

Dzień sto pięćdziesiąty dziewiąty- powtórka z rozrywki.

Zdawanie archiwum. O jak ja to lubię. Przez te ostatnie lata udało mi się wypracować odpowiednią pozycję w archiwum urzędowym i teraz gdy coś jest źle nie jestem już witany tradycyjnym skrzekiem “co to ma być?!”, a podszytym szacunkiem “wiem, że to nie twoja wina, ale trzeba trochę poprawić”. Teraz zdaje mi się milej, ale meritum problemu nie zniknęło, a jest nim jak się domyślacie Szef i Dziad.
Szef ostatnio zaczyna przeginać z zarzucaniem mnie robotą. Wszystko już ląduje na mojej głowie, a on siedzi jak wujek dobra rada przeglądając Allegro i rzucając pytania czy zrobiłem to i tamto.
-Zrobiłeś wykaz?
-Nie zrobiłem.
-Dlaczego?!
-Bo miałem go zostawić, żeby zrobić spis.
-Aha. A spis zrobiłeś?
-Nie.
-No czemu, przecież mówiłem, żebyś zrobił!
-I w jego połowie usłyszałem, że mam go zostawić, bo mam napisać pilnie pismo.
-No właśnie i jak to pismo?
-Nijak, bo ledwo jak zacząłem je pisać to miałem awaryjnie dzwonić do X i właśnie jestem z nim na linii…
I tak w kółko. Największym problemem nie jest to, że mam dużo roboty ale, że Szef całkowicie się opierdala. Nie robi nic. Kompletnie nic. Jest w 100% bezużyteczny. Mu się wydaje inaczej, bo “pisze pisma”. Gówno pisze. Na kartce ołówkiem, co ja później muszę przenieść do kompa i poprawić wszystkie błędy ortograficzne, stylistyczne i rzeczowe. Więc robotę, którą mógłby zrobić sam, gdyby nie był pozbawiony inteligencji i umiejętności, robimy we dwóch. I jeszcze wydaje mu się, że to super pomysł. Więc równie super pomysłem wydało mu się zdanie teczek:
-Zdasz moje teczko co, hehehe?
Spierdalaj utknęło mi na końcu języka, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że jeśli zostawię je mu do roboty, to i tak będę musiał po nim poprawić i tylko wkurzę archiwistę, że znów teczki z błędami od nas. Jakbym się nie obrócił, tak mam dupę z tyłu. Jedynym wyjściem z sytuacji byłoby zmuszenie Szefa do przyswojenia wiedzy niezbędnej w pracy albo zastąpienie go kimś bardziej kompetentnym. Jedno i drugie raczej się nie wydarzy.
Już Dziad jest bardziej reformowalny mimo, że minimum 10 lat starszy. Może nie nauczył się jak poprawnie prowadzić teczkę (nie wiem, czy Wasze rozumy w tym momencie ogarniają co napisałem, więc trochę rozpiszę ten wątek- urzędnik z ponad 30 letnim stażem pracy nie potrafi prowadzić teczki ze swoimi pismami co jest opisane krok po kroku w odpowiedniej instrukcji), to jednak nie miga się od poprawiania pod moje dyktando. A i tak musiałem poprawiać i to rzeczy, o których Dziadowi mówiłem.
Więc jestem trochę w kropce i zastanawiam się, jak to zrobić, żeby za rok sami się tym zajęli. A może nie będę musiał się tym za rok martwić? Dziś 7 mln, trzymajcie za mnie kciuki.

czwartek, 5 marca 2015

Dzień sto pięćdziesiąty ósmy- trzepanie.

Ostatnimi czasy siedzę w robocie i co chwile trzepię pod biurkiem. Domyślacie się już, że nie chodzi o to, co poniektórzy mogliby pomyśleć, ale po kolei.
Dawno, dawno temu pisałem Wam o urządzeniach, które mam rozsiane po całym rewirze, m.in. PKP. Do tych urządzeń mam jedną kontrolkę w biurze szefa, która została wymieniona ze starego kloca na laptopa. Cud, miód i w ogóle. Oczywiście Szefowi i Dziadowi się nie spodobało, bo zbyt skomplikowane. Nie potrafią się zalogować (login i hasło są takie same…), a do tego nie ogarniają idei gładzika, więc w obawie o wszystkich mieszkańców wyłączyłem klikanie nim, żeby więcej przypadkowo nic nim nie włączali.
A na początku zdarzało im się to dość często, bo pomimo niechęci do nowości, jednak się nią wszystkim chwalili, żeby było widać, że wydział pracuje. I faktycznie pokazali, gdyż zazwyczaj kończyło się to w ten sposób, że nie potrafili się nawet zalogować, więc po nieudanych próbach wołali mnie, żebym ja pokazał. Po pewnym czasie na szczęście nauczyli się choć logować, ale uruchomienie czegokolwiek nadal pozostaje czarną magią.
Pech chciał, że pewnego dnia system wysiadł. Nie wiem co się stało, bo akurat byłem na urlopie. Ale Szef się zajął i niby działa, tak mi zameldował jak przyszedłem i uwierzyłem mu na słowo. Godzinę później usłyszałem od strony zamkniętego laptopa z sąsiedniego biura stłumiony przez zamkniętą klapę i odległość, ale dość charakterystyczny dźwięk systemowy wyciąganego i wkładanego kabla USB. Zostawiłem to na jakiś czas zastanawiając się, czy i kiedy Szef zwróci na to uwagę. Po dwóch dniach doszedłem do wniosku, że dłużej moja przyzwoitość nie pozwala na to, więc zakomunikowałem mu, że sprzęt nie działa.
-Ale jak to, przecież było wszystko dobrze?
Otwieram kompa, patrzę, wszystkie znaczki przy każdym sprzęcie wyświetlają “brak łączności”, patrzę na niego wymownie.
-No, widzisz. Jest dobrze, to czemu nie działa.
Nie wierzę. Pokazuje mu palcem już na ikonki i legendę w rogu. Wreszcie do niego dotarło. Wpierw kazał mi wzywać naszego elektryka-złotą rączkę, co naprawia ten poradziecki sprzęt w terenie, następnie informatyków urzędowych, a na końcu po prostu to załatwić. Idę o zakład, że tak było cały czas i niczego sam nie zrobił przy tym, a nawet jak robił, to nie był w stanie sprawdzić, czy działa. No bo spojrzenie na legendę przekracza jego zdolności umysłowe.
Złotą rączkę od razu sobie odpuściłem, nie będzie mi nic grzebał przy laptopie na gwarancji. Zadzwoniłem do informatyków, czy coś majstrowali przy sieci, bo mój sprzęt musi mieć wszystko przypisane na stałe. Bez jakichkolwiek zmian IP, bramek, czegokolwiek. Mówią, że nie. To spróbowałem przełączyć na inny port USB. Też nic. W tym momencie już podejrzewałem jakie będzie rozwiązanie problemu, ale dla świętego spokoju postanowiłem potruć dupę ludziom z helpdesku montującej mi to firmy.
-Dzień dobry, nie działa.
-Yhm. A jakie diody świecą się przy sprzęcie XXX.
-Zasilanie.
-No tak ma być. Hm… A net chodzi?
-Chodzi.
-No tak, przecież sam to widzę. Hm...
-Wydaje mi się, że w tym momencie powinien mi pan doradzić tradycyjną mantrę, ale chciałbym to usłyszeć po raz pierwszy w życiu…
-Też tak sądzę. No cóż. Proszę wyłączyć i włączyć ponownie komputer, jak nie zadziała to zadzwonić znów.
Zadziałało. Wiem, że mogłem to od razu zrobić, ale chciałem to usłyszeć na żywo, a nie w IT Crowd. Poza tym sprzęt pod moim dotykiem ma dziwną tendencję do nie uruchamiania się ponownie gdy natrafi na jakiś problem, więc w domu sam zazwyczaj w takim momencie pierwsze co robię, to kopia zapasowa wszystkich ważnych danych, a potem restart.


Przy okazji jak odwiedził mnie nasz dział IT postanowiłem poruszyć dość irytującą kwestię. Wiatrak w moim kompie co jakiś czas zaczyna hałasować. Nie wiem czemu, ale jest to mega irytujące szczególnie, że żeby przestał muszę go restartować. Pożaliłem się im, że może by coś z tym zrobili. Wymienili, wyczyścili, może czymś przesmarowali. Koleś usiadł na moim miejscu, spojrzał na akurat wariującego PCta wydającego z siebie odgłos zbliżony do startującego CH-53. Zastanowił się chwilę, po czym pieprznął pięścią w górę obudowy.
-No i gotowe. Jak znowu zacznie, to po prostu trzep.