"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 19 czerwca 2014

Dzień sto dwudziesty trzeci- jak to jest zrobione.

W dzisiejszym programie: dokumenty.

Zastanawialiście się kiedyś, jak tworzy się dokumenty? Możliwe, że tak. Może nawet już wiecie jak to się robi u Was. Sam też uchyliłem już rąbka tajemnicy raz lub dwa razy. Dziś zajmiemy się tylko tą sprawą i metodologią Szefa w tym zakresie.
Na początku było słowo, pisane lub mówione, nie ma to znaczenia. Co istotne to fakt, że zmusza nas do jakiejś reakcji. Reakcja w Urzędzie jest tylko jedna- tworzymy papierek. Czasem on ma moc sprawczą, czasem wartość mniejszą niż papier toaletowy (spróbujcie się podetrzeć decyzją administracyjną to zrozumiecie [pro-tip: przed tą czynnością mocno ją wygniećcie- zmiękczycie papier i zwiększycie przyczepność i zbieralność materiałów organicznych]). Nasze papiery zazwyczaj są w kategorii tych drugich. Jednak za każdym razem Szef dostaje białej gorączki, że cokolwiek trzeba napisać. Siada więc w swoim biurze i głowi się patrząc na słowa sprawcze.
W międzyczasie tego patrzenia wykrzykuje do mnie różne polecenia. Przynieś tamtą sprawę, poszukaj inną. I to jest lepsze opcja. Gorsza jest taka, że szuka sobie sam. Po przejściu do tego wydziału gruntownie zreformowałem zarządzanie dokumentami. Przed moim przyjściem wszystkie były w jednym segregatorze (!) w różnych teczkach zawieszkowych. Burdel, jaki tam panowałe jest ciężki do opisania. Dlatego wprowadziłem jeden segregator na każdą kategorię spraw, poukładane od dołu do góry, od prawej do lewej, od najmniejszego numeru do najwyższego. A ponieważ Szef nie jest w stanie rozróżnić liczb wyższych i niższych to za każdym razem gdy coś wyciąga wszystko miesza i muszę układać od nowa.
Gdy już otoczy się papierami zacznie coś tworzyć. Bierze kartkę A4 i bazgra po niej ołówkiem. Zresztą, bazgra to za dużo powiedziane. Tworzy jakieś nieidentyfikowalne szlaczki. Jego pismo jest tak okropne, że prawdopodobnie nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić. Różnic między literkami nie ma żadnych. Wszystko jest jednym wężykiem i to tak rozwalonym, że jedna zapisana przez niego strona to około 3-4 linijek maszynopisu. W związku z tym odpowiedź zajmująca pół strony przed przepisaniem na komputerze zajmuje 2-3 kartki. Żeby było ciekawiej to są one pełne przekreśleń, strzałek, jakichś niezidentyfikowanych znaków.
Gdy takie coś powstanie, ląduje to na moim biurku. Oczywiście muszę przepisać to na komputerze. I to jest problem, bo minimum połowy nie rozumiem lub nie mogę się rozczytać. Ale to jeszcze nic. Sam Szef nie umie się rozczytać i nie ma zielonego pojęcia co znaczą te wszystkie robione przez niego znaczki. Mówię poważnie- on nie wie co przed chwilą własnoręcznie napisał. Zaczyna się więc etap zgadywania co autor miał na myśli. Staram się to jakoś wywnioskować z kontekstu. W tym momencie wychodzi, że nie tylko nie potrafi pisać, ale też nie zna j. polskiego. Bo niektóre rzeczy łatwiej byłoby mi z tych szlaczków odczytać, gdyby to był szlaczek mający przypominać “Paulina” zamiast “Pałlina”, albo “zgodnie z 'Planem' uzgodnionym z”, a nie “zgodnie z 'Planem' uzgodnieniem z “ (oba to prawdziwe cytaty z Szefa). W jego wypocinach jest błąd na błędzie- gramatyczne, ortograficzne, interpunkcja…
Ale dobra, jakoś przepisałem. Teraz muszę wydrukować raz i dać do poprawek Szefowi. Tak, dobrze czytacie. Jego własne wypociny na czysto musi po raz kolejny poprawiać. I to zazwyczaj są dość głębokie poprawki. Okazuje się bowiem, że Szef tworzy wpierw pismo, które merytorycznie jest tylko ogólnie zarysowane, ale ponieważ sam nie może rozczytać się ze swoich bazgrołów to potrzebuje, żebym je przepisał i mógł dalej na nim pracować na czysto. Nanosi więc swoje poprawki, które często więcej psują niż pomagają, bo okazuje się, że w międzyczasie gdy przepisywałem to też poprawiałem gramatykę i ortografię i te poprawki nie są akceptowane przez Szefa, więc zmienia je z powrotem na błędy, głównie gramatyczne.
I pogryzdany wydruk ląduje na moim biurku. Ja wprowadzam poprawki myśląc, czy istnieje jakiekolwiek orzeczenie lekarskie, które pozwoli mi pić alkohol w trakcie pracy na skołatane nerwy i drukuję to “dzieło”. Ono z kolei znów ląduje u Szefa na poprawki (1:1 przepisane to, co pisał…). I na szczęście tym razem ich nie nanosi, jednak pismo leci do… Dziada. Teraz Dziad czyta je i poprawia. Można o nim dużo złego powiedzieć, ale na gramatyce i ortografii się dobrze zna. Więc wyłapuje te wszystkie błędy, które w pierwotnej wersji nie były błędami po moich poprawkach i zaznacza je do poprawienia. A pobazgrana kartka ląduje gdzie? Zgadliście, na moim biurku. Więc kolejne poprawki i druk, tym razem już na czysto i w dwóch egzemplarzach.
I wcale nie wysyłam tego. Ląduje u Szefa na dalesze czytanie i analizowanie… A on znajduje błędy. Np. odległość między adresatem, a tekstem właściwym jest za mała. I nie, nie da się przekonać, żeby dać sobie spokój. To musi być zmienione, więc poprawiam i znów drukuję.
I na tym się kończy. Podliczmy więc. Pismo liczy pół strony tekstu. Żeby je wysłać potrzebuję 2 kartek- jedna do adresata, druga do akt. Wcześniej, żeby ten tekst stworzyć marnuję 7 kartek. Razem więc idzie 9 kartek. Do tego trwa to kilka razy dłużej niż powinno. Gdyby np. Szef zamiast bazgrać na kartce nauczył się obsługiwać komputer.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz