Ja wiem, jestem młody i wspaniały.
Człowiek sukcesu, jeśli nie liczyć pracy w urzędzie. Ostatnie wspaniałe
pokolenie ludzkości i jej ostatnia nadzieja. W porównaniu do moich
współpracowników jestem niemal półbogiem. Wystarczająco młody, aby mieć obsługę
komputera czy popularne (po upadku muru berlińskiego) języki obce w jednym
palcu ale też wystarczająco stary, żeby zakończyć pozytywnie edukację wyższą i
cieszyć się pełnią praw obywatelskich przysługujących jednemu z milionów
magistrów w naszym pięknym kraju nad Wisłą.
Szczególnie tego obycia z
technologią część z moich współpracowników mi zazdrości. To, że piszę na
komputerze szybko i bez patrzenia na klawiaturę. To, że programy pakietów
biurowych nie mają przede mną tajemnic. To, że umiem sprawnie posługiwać się
Internetem, mailem, wyszukiwać potrzebne informacje, automatyzować swoją pracę
z komputerem by nie musieć powielać niepotrzebnych czynności, używać urządzeń
nie mając do nich instrukcji. Na to wszystko patrzą z zazdrością, choć gdyby
chcieli, mogliby się sami tego nauczyć. Albo ja mógłbym ich tego nauczyć, ale
wiadomo „ja nic nie umiem” i duma im nie pozwala przyznać, że jednak pod pojęciem
„nic nie umiem” kryje się tylko obycie z przepisami, które można przyswoić
rzetelną pracą w góra 2-3 miesiące.
Łaskawie (bo taki ze mnie dobry
człek) nie robię im wyrzutów, nie wyśmiewam i staram się w ogóle nie zwracać
uwagi na głupoty których codziennie dokonują. Po co ma być im przykro? I po co
mam tracić pozycję uber-niewolnika? O ile rozumiem, że 64 letnią kobietę może
przerastać arkusz kalkulacyjny, czy sprawdzenie pociągów przez stronę
internetową PKP, o tyle niektórych innych rzeczy chyba nigdy nie zrozumiem.
Dokumenty urzędowe wpina się w
teczki i aby tego dokonać, co zrozumiałe, musimy wsadzić je w „bolce”
(wybaczcie moje profesjonalne nazewnictwo części składowych przyborów
biurowych). Każde dziecko, a człowiek dorosły tym bardziej wie, że aby wsadzić
bolec potrzebna jest dziura. Te z kolei, robi się dziurkaczem, jeśli nie ma ich
ab ovo. Problem z robieniem dziur jest taki, że muszą one być zrobione
symetrycznie względem środka kartki. Jeśli się pomylimy może się okazać, że
część dokumentów będzie wystawała górą, a część dołem segregatora i
najzwyczajniej w świecie będą się niszczyły.
W zakres moich rozlicznych
obowiązków wchodzi także dziurkowanie, którego nowy szef postanowił mnie
nauczyć. Dzięki ci łaskawco, po 5 latach studiów i niemal roku w urzędzie z
pewnością trzeba mnie oświecić w tej materii. Więc pokazuje i instruuje
„bierzesz po 3 kartki, pierwszą zginasz w pół, delikatnie zaprasowujesz jedną
stronę, składasz z resztą i przykładasz pod celownik dziurkacza, trach i możesz
wpinać równo”. Yhm. Od razu zacząłem brać po 5 kartek, bo to przecież prawie o
połowę skrócenie czasu jaki temu poświęcę i zginałem wszystkie kartki zamiast
bawić z jedną i dopasowywaniem do reszty. Szybko jednak i to porzuciłem, bo jak
się okazało dziurkacz, który towarzyszy im bez mała przez kilka już dobrych
lat, ma taki specjalny „dyngs” z boku, który można sobie wysunąć według potrzeb
i opisu na nim, który automatycznie po przyłożeniu jednego boku kartki wyznacza
nam jej środek. Nikt, oprócz mnie, tego do dziś nie używa nadal zginając
dziurkowane kartki w pół…
Ponieważ 80% pracy urzędu to kawa,
a pozostała część papierki to pozostańmy przy nich jeszcze trochę. Dokumenty
zbędne trzeba niszczyć. Ogółem powinno nam wszystkim, w sensie nam nie
urzędnikom, na tym zależeć. Mogą się znaleźć na nich informacje, jakich nie
chcemy ujawniać- wysokość naszych dochodów, dane konta bankowego, adres
zamieszkania, etc. W niektórych biurach brak niestety niszczarki, więc się je
po prostu drze- kartkę A4 na 4-8 części. Słabo nie? Pracując w takim biurze
starałem się drzeć mocniej tylko te części, na których były m.in. wymienione
wyżej informacje. W nowym biurze jednak już dysponuję niszczarką. Ma chyba z 15
lat, zamiast pojemnika pod częścią pracującą jest zwykły kosz na śmieci, ale
działa.
Nie do końca działa za to komunikacja
urzędnicza związana z nią. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w biurze w urzędzie (ja
wyobrażać sobie nie muszę, ale Was zachęcam). Popijamy leniwie kawę/herbatę,
prowadzimy niemy monolog z leżącą i kuszącą nas czekoladą pomału poddając się
jej urokowi, gdy nagle od szefa słyszymy
-Weź zepsonuj te dokumenty.
-Że proszę co? Gdzie mam je
zdeponować?
-Zepsonuj, nie zdeponuj. No już,
bierz i idź.
Wziąłem więc i poszedłem. W
cholerę. Co znaczy „zepsonuj”? Myślę idąc przez biuro i rozglądając się po nim.
Są już niepotrzebne, więc pewnie muszę je gdzieś wywalić? Zdeponować?
Zniszczyć? I w tym momencie mój wzrok padł na niszczarkę, na której dumnie
widniał napis EPSON.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPamietaj ze niszczarke nalezy oliwic co pietnascie stron. Rzadko kto tak robi, co mnie cholernie wkurzalo w moim biurze rekrutacyjnym. Usmialem sie od Zepsonowania :) Dzieki za autoreklame, najwyzszy czas.
OdpowiedzUsuńJeśli ja bym im powiedział o oliwieniu... Na taczce by mnie stąd wywieźli, nawet jeśli zadeklarowałbym się, że ja to będę robił ;) Wydaje mi się, że podobne poglądy mamy na utrzymanie sprzętu więc to jak tutaj się go nie szanuje "bo on za darmo przecież" to mnie krew zalewa...
OdpowiedzUsuńA serdecznie zapraszam, jak tylko będziesz miał czas i chęci ;)
Bardzo fajnie zostało to napisane.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń