I znowu nowe biuro, nowe piętro,
nowe skrzydło, nowi współpracownicy, nowe sprawy. Wpierw szok, którego liczyłem
że już nie doznam- znów nie mam swojego miejsca i swojego narzędzia pracy,
komputera. Przynajmniej na czas jakiś, ale mimo wszystko… Ponieważ
podejrzewałem taki obrót sprawy zabrałem swoją małą, czarną bestię, ale tu szok
kolejny- „po co Ci, te kilka tygodni wytrzymasz bez”. Że co proszę? No cóż, jak
mus to mus, siedzę więc bez kompa vis-a-vis nowego szefa i patrzę mu w oczy.
Nie mogę sprawdzić fejsa, nie mogę maila, nawet kutasów na kartce nie porysuje.
Mogę tylko czytać ustawy. Nie zaczyna się najlepiej, ale od czego jest Internet
w komórce? No właśnie.
Ustawy są nudne, nie czytam ich
tylko przeglądam aby mniej więcej się orientować o co kaman. Popijając
oczywiście owocowego Liptonka. Zwyczaj mam taki, że nie chce mi się wywalać
torebki zaraz po zaparzeniu. Wywalam przed kolejnym lub przed myciem naczynia,
ot takie lenistwo, poza tym wydaje mi się, że dzięki temu ma intensywniejszy
smak/aromat. Dochodzi 14 (na zegarze, w końcu pracuję w burdelu urzędowym, a
nie burdelu burdelowym), godzina i do domu, herbaty powinno wystarczyć na
kolejne 50 minut, gdy nagle wbiega sprzątaczka i niczym błyskawica opróżnia wszystkie
śmietniki i znika z pola widzenia.
Eeeee… A moja torebka? Jest piątek,
mam ją wywalić do śmietnika, żeby czekała tam do 15 w poniedziałek?
Paaaaaaniiiiiii… już sobie poszła. Nie leżała do 15 w poniedziałek. Czekała do
14 bo o 14 znów wpadła sprzątaczka i jak szatan wypadła. Pomyślałem sobie,
następnego dnia ją dorwę i powiem, że trochę za wcześnie wywala śmietniki. Mój
plan jednak się nie powiódł, zanim zdążyłem przejść do meritum zaczęła ze mną
dyskutować o boksie. Od dziś wyrzucam
torebki punk 13.58 i później nie robię sobie już herbaty…
Sprzątaczka ta ma też denerwujący
zwyczaj sprzątania za wszelką cenę. Jak dodam do tego jeszcze zamiłowanie do
boksu to trochę się zastanawiam, czy ona czasem kursu rangersów nie skończyła?
W każdym bądź razie sprząta jakby to było zadanie wojenne. Wjazd na biuro robi
na pełnej prędkości wywalając niemal drzwi z kopa. Rzuca się z wielkim, czarnym
worem na śmietniki opróżniając je (cały czas boję się czegoś powiedzieć, żeby
pewnego dnia ten czarny wór nie wylądował na mojej głowie, a ja sam wpierw w
bagażniku, a potem w lesie), a gdy z tym się już upora, czyli jakieś 0.00023
sekundy po wejściu bierze się za wycieranie kurzu. Możesz mówić, że nie chcesz,
że nie potrzeba, że czysto, nawet skłamać że ciężko pracujesz. Nic to, ten
Rambo w spódnicy i laczkach zetrze każdy kurz z powierzchni biurka nie
pierdoląc się przy okazji z takimi pierdołami jak dokumenty, segregatory,
klucze, telefony komórkowe, myszki, komputery. Wszystko przestawi, a jeśli masz
nieszczęście akurat tego używać to przestawi też Ciebie.
Praca w
nowym miejscu ma też jeszcze jeden minus, nowe zwyczaje. A ten, o którym chcę
teraz napisać wydaje mi się szczególnie głupi. Jestem młody (w końcu to
pamiętnik młodego urzędnika, nie tylko stażem pracy) i nie lubię ubierać się
jak mój ojciec czy dziadek. Sweterków zazwyczaj nie noszę, marynarki mi się
zdarza założyć ale nie w urzędzie bo za ciepło, więc najlepiej pomyka mi się w
koszuli. Jej poły ładnie powiewają jak biegam, jak mi za ciepło odpinam się do
pępka prężąc wątłą muskulaturę i inne takie. Ale to już przeszłość. Od dziś
mam, według mojego szefa, koszule nosić w gaciach. Niby, że tak schludniej, że
mi się nie wkręci w niszczarkę i w ogóle bezsensu. Jak ja wyglądam z koszulą w
gaciach? Minimum +10 lat i -10 do aparycji. Pomijając już zupełnie fakt, że
muszę pożegnać się z klamrami w stylu „żelazny krzyż” czy „pornking”… To nie
jest dobra wiadomość…
muszę Cię kiedyś dorwać w tej koszuli w gaciach :D
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń