"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

piątek, 8 czerwca 2012

Dzień czterdziesty dziewąty- szkolenie.


Nawet papier toaletowy wie, że żeby żyć trzeba się rozwijać. Urzędnicy też to wiedzą, choć ich rozwój jest akurat pozorny. Co jakiś czas organizowane są różne szkolenia, na miejscu i na wyjazdach, jedno i wielodniowe. Dotychczas większość z nich mnie szczęśliwie omijała, jednak wreszcie przyszedł czas i na mnie, żebym wybrał się w delegacje.
Początkowo szkolenie miało trwać dwa dni, potem cztery godziny, a ostatecznie stanęło na oficjalnie dwóch godzinach. Dla tych dwóch godzin musiałem się tłuc jakieś 100 km w jedną stronę, no ale kij z tym. Szkolenie w teorii miało być ciekawe, bo dotyczyć urządzeń pomiarowych, którymi się co jakiś czas powinienem posługiwać. Żeby nie pojechać jak kompletny ignorant dzień wcześniej wziąłem instrukcje obsługi i zdziwiłem się, że ma to trwać dwie godziny.
Pierwsza radość jaka mnie spotkała to dojazd. Tomtom mówi, że dla podanej ulicy nie posiada numeracji. Trudno, jakoś trafię. Na miejscu, wszędzie remonty, doszedłem do wniosku że jednak przeceniłem swoje zdolności orientacji w miejskiej dżungli i odpaliłem na pomoc Google. To miało numery i prosto mnie poprowadziło. Prosto w pole. Tzn, widzę numery, są nawet blisko, ale tego jednego nie ma. Spytałem stojącego w pobliżu taksówkarza, a ten... odpala nawigację. Podała dokładnie to samo co moja, cóż za niespodzianka...
W międzyczasie podjechał do mnie koleś z innego urzędu też szukający właściwego miejsca też jadący po nawigacji. Ruszyliśmy w dwa wozy dalej i patrzę, z boku jest nasz numer. Tyle, że to jakiś domek jednorodzinny z ogródkiem w którym stała trampolina i dmuchany basen. No jak dla mnie na szkolenie spoko, ale coś mi mówi, że to nie to. Zadzwoniłem więc do organizatora i pytam.
Moje przypuszczenia okazały się właściwe, musiałem się cofnąć 3 km. Całość jest gdzieś pod lasem, na jakimś wygwizdowie, na w ogóle innej ulicy niż podają w dokumentach i na pieczątkach. No niech im będzie, zaczynajmy to szkolenie, może dowiem się czegoś istotnego. Miały być dwie godziny wyszło 40 minut. Tak jak podejrzewałem zresztą, po przeczytaniu instrukcji stało się dla mnie jasne, że te urządzenia są po prostu idiotoodporne. Najbardziej skomplikowane mają dwa przełączniki- jeden włącznik/wyłącznik, drugi świecić/piszczeć. Pozostałe mają tylko włącznik. Ile więc można opowiadać bandzie urzędników, tu włączyć, tu spojrzeć, tu włożyć baterie? I dlaczego musi być z tego szkolenie? Oczywiście, żeby w razie W wykazać, że coś się robi. My bierzemy udział w szkoleniach, oni szkolenia organizują. A, że tylko 40 minut? No cóż.
Po prawdzie miałem jeszcze drugą misję, przywieźć te nasze przyrządy do pomiaru różnego środowiska i jego skażeń, które były w serwisie. Mamy duży urząd, duży obszar, dużo dusz do nadzoru, to i urządzeń jest sporo. Gdy kręcący się jeszcze w okolicy i popijający kawę inni członkowie tego szkolenia z mniejszych urzędzików zobaczyli co i ile pakuję do wozu oniemieli. Dwie rundy wózkiem widłowym, sprzęt który oni mają w dwóch sztukach z czego jedna to dawca części do utrzymania drugiej przy życiu ja wrzucałem na pakę dziesiątkami. Do tego po parę sztuk urządzeń, których ulotki na koniec szkolenia nam rozdawali z tekstem “jeśli jakiś urząd jest na tyle bogaty, że mógłby sobie pozwolić, to dobrze by było gdyby zaopatrzył się w jedno”. Bitch, please. Ja używam ich jako przycisków do papieru. To chyba pierwszy raz, gdy na tym blogu pochwalę mój urząd- gdy gdzieś jadę, nie ma wstydu, biedy i chowania się po krzakach. Jest pełen wypas i wszystko co najlepsze, zero kompleksów. Zazdrość w oczach kolegów z innych urzędów- gwarantowana. Z drugiej strony podatnik może powiedzieć- to za moją kasę! Jasne. Za podatki, które płaci każdy, ale tylko podatnicy mojego urzędu (w moim województwie, w całej Polsce około 10 urzędów samorządowych) mają to za co płacą, inni muszą obejść się smakiem i na serio zastanowić się na co ich kasa w innych urzędach idzie.

1 komentarz: