"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 9 lipca 2015

Dzień sto siedemdziesiąty czwarty - hackowanie.

Czuję się jak jedyna dziewczyna w orgii- wszystko na mnie. Ale od początku.
Poziom nieumiejętności obsługiwania się komputerem wśród moich współpracowników jest przerażający i właściwie nie istnieje. Wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę, że urzędnik nie umiejący obsługiwać komputera to jak operator koparki nie umiejący obsługiwać koparki. Nikt by go nie zatrudnił albo od razu wylał. W urzędach jednak jest inaczej i taki Dziad czy Szef mogą się uchować. Ten drugi jednak ostatnio dał popis i rozwalił swojego kompa do końca. Co zrobił? Nie wnikam. Ale jeśli ktoś używa IE i ma na pulpicie 2 giga dokumentów bez ładu i składu, to jednoznacznie wskazuje, że prędzej czy później coś musiał spieprzyć.
Przyszedł informatyk i problem okazał się dość poważny. Jako-tako doprowadził go do stanu używania i powiedział, żeby zgrać wszystko na pendrive, a potem do niego zadzwonić to wróci porobić. I to był mój podstawowy błąd, że nie zdemaskowałem zerowych umiejętności Szefa. Bo oczywiście zgrać miał Szef, ale on niezbyt umie, więc miałem zgrać ja wszystko. I na dwa różne pendrivey. Ponieważ komp działał jako-tako, to zrobienie jednej kopii trwało 5h. W międzyczasie oczywiście musiałem zrobić milion innych rzeczy- iść do magazynu, zebrać podpisy od wszystkich dyrektorów w Urzędzie i poza nim, pomóc Dziadowi wyszukiwać jakichś rzeczy bo kombinacji Ctrl+F nie zna i nie jest w stanie zapamiętać, gdy już go z nią zaznajomiłem. Tak więc pierwsza kopia skończyła się robić 10 min przed końcem roboty, drugiej nawet nie rozpoczynałem. Niechcący jednak wcisnąłem, z przyzwyczajenia, żeby się wyłączył i widząc jak się męczy z tym zadaniem, miałem poważne wątpliwości czy uda mi sie go później włączyć.
Na szczęście rano okazało się, że nie dał rady wykonać polecenia i ciągle wesoło chodził. Włączyłem kolejną kopię i z powrotem w wir pracy, która w teorii powinna być pracą innych ludzi, ale jest moją. Po południu skończyło się, wezwałem informatyka i zaczął robić porządek przez format c. Zajęło mu to kolejne 2 godziny, a po wszystkim jeszcze musiałem z powrotem kopiować śmieci Szefa. Jedyny plus, że tego dnia go nie było. Dzień wcześniej tylko rzucił “dopilnuj tego komputera, żebym jak przyjdę mógł już pracować”. Tjaaaa… pracować. W każdym bądź razie musiałem nad tym przesiedzieć, jakbym swojej roboty nie miał.
I następnego dnia wrócił on. Wytłumaczyłem mu, że wszystko ma wrzucone na dysk, a nie rozwalone w nieładzie po pulpicie. Minęło parę godzin i woła mnie do siebie. Czegoś mu brakuje. Jakieś stare pisma, których niby potrzebuje, a nie ma. I że nie chciało mi się przenosić. Nie tyle nie chciało, co nie byłem w stanie przewidzieć, że ktoś upychający wszystko na pulpicie ma jakieś dokumenty zakitrane gdzie indziej. O których oczywiście słowem się nie zająknie gdy każe mi wszystko przenieść. Mówię, że nie ma co się spinać, nie ma to się zrobi. Część znalazła się w dodatkowej kopii na moim kompie, a i tak ja wszystko pisze, więc co go boli, że będę miał więcej roboty. Ale nie, muszę słuchać.
Koniec. Ostatni raz coś takiego robię. Następnym razem, niech wszystko robi informatyk albo sam Szef. Ja mam wywalone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz