"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 4 sierpnia 2016

N8- tak było.

Chyba w tym kraju nie mógłbym być prominentnym politykiem. Pamiętacie aferę z dziadkiem z Wehrmachtu naszego byłego premiera Tuska? Sprawa, która wskazuje na ogromną głupotę lub starannie skalkulowane kłamstwo. Kurski chyba głupi nie jest (chyba, bo część jego zachowań nie pozwala mi tego stwierdzić z pełnym przekonaniem), więc po prostu jak to politycy mają w zwyczaju przedstawił fakty tak, żeby było w nich trochę prawdy, trochę kłamstwa, ale tak, żeby wyszło na jego. Kurski robiąc to po prostu wykonuje swój zawód zawodowego kła… tzn. polityka. Gorzej jednak świadczy to o wyborcach, którzy to wzięli z połykiem. Bo o ile Jacek grał kłamstwem świadomie na swoją korzyść, o tyle ludzie mu na to pozwolili i uwierzyli.

Cóż. Moi pradziadkowie i ich rodzeństwo służyli w Wehrmachcie. Część z nich została wcielona siłą (czyli tak jak dziadek Tuska), część poszła z własnej woli. Jeden z nich brał udział w okupacji wyspy Jersey (pewnie teraz szukacie w Googlach gdzie ona leży). Inny był 6 czerwca ‘44 na plażach Normandii i żebyście nie mieli wątpliwości- nie musiał na imprezę dopływać. Ale i to jeszcze nic, bo moi pra-pradziadkowie wraz z rodzeństwem walczyli (i ginęli) w okopach frontu zachodniego Wielkiej Wojny (m.in. krew mojej rodziny użyźniła ziemię pod Verdun). Oczywiście, jak już się pewnie domyślacie po stronie Cesarstwa Niemieckiego.
I nie wstydzę się tego, wręcz przeciwnie- jestem dość dumny z historii własnej rodziny, która miała też bardziej polskie momenty- bo krew przelewała nie tylko przeciwko Entancie ale też Bolszewikom w ‘20. Historia jest trudna, jeśli ktoś uważa inaczej to prawdopodobnie jej nie zna i uważa, że “dziadek w Wehrmachcie” świadczy o kimś źle. Pomijając już nawet jaką niby odpowiedzialność za życie dziadków mają ponosić ich wnuki… W tej kwestii szczególnie skomplikowana jest historia pomorza czy śląska. Moi przodkowie mieszkający na północy naszego kraju walczyli w Wehrmachcie bo… byli Niemcami. Moja prababcia do końca życia nie umiała pisać ani czytać po polsku. Mój dziadek będąc dzieckiem nie znał polskiego (potem nawet spolszczył nazwisko). Pod koniec I wojny światowej moje rodzinne miasto w jakichś ponad 90% składało się z ludności, dla której językiem ojczystym był niemiecki. Największy rozwój miasta przypada na środek zaboru. Gdy czyta się o lokalnych przedsiębiorcach, politykach, mieszkańcach, a nawet przestępcach przede wszystkim przewijają się niemieckie nazwiska i to już od średniowiecza. Warto zastanowić się, czy po Wielkiej Wojnie Polska tereny te “odzyskała” czy “podbiła”. Patrząc na statystyki ludności i nagły oraz gwałtowny zwroty w stosunku ludności niemieckojęzycznej do polskojęzycznej przypomina to sytuację z Bliskiego Wschodu, gdzie Palestyńczycy mówią, że to ich ziemie, a Żydzi, że oni byli tu wcześniej.
Przez 150 lat te ziemie należały do Prus. To okres, kiedy te tereny rozwijały się najszybciej, był największy przyrost ludności, rodziło się pojęcie “naród”. Ale właśnie, to zabór bo wcześniej te ziemie były Polskie i zostały siłą odebrane. Ok, ale zanim nastąpił zabór to Polska wyrwała tereny Zakonowi Krzyżackiemu (nota bene- istniejącemu do dziś), czyli de facto niemieckiemu kręgowi kulturowemu. No dobra, ale rycerzy-zakonników sprowadził Konrad Mazowiecki na tereny Polskie. Ale chwila, chwila, przecież przez dużą część średniowiecza Polska z różnym skutkiem próbowała sobie je podporządkować, a wcześniej należały do plemion pomorskich… Nie powinno więc chyba nikogo dziwić, że w 1939 r. było tu ciągle sporo osób, które Wehrmacht witały serdecznym “Willkomen”.
Daleki jestem od nawoływania do jakiegokolwiek rewizjonizmu w kwestii granic. Nie usłyszycie ode mnie, żeby Litwini oddali nam Wilno, a Ukraińcy Lwów. Nie tylko dlatego, że na tej samej zasadzie musielibyśmy Niemcom oddać Stettin czy Breslau, ale głównie dlatego, że po niemal 100 latach to już nie ma podstaw i sensu. Nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności, a “stary porządek” pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy. Przez sto lat minęło 4-5 pokoleń wykształconych i wychowanych w zupełnie innej rzeczywistości.
I właśnie dlatego warto pomyśleć, jak to wyglądało na ziemiach, które po 150 latach zmieniają przynależność państwową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz