"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dzień dwieście dwudziesty- ahoj przygodo.

Minął rok, więc najwyższa pora o napisaniu kolejnej notki o tym samym. Powrót z urlopu. Tym razem był dla mnie wyjątkowo bolesny. To, że w tym czasie nic nie zrobili, to chyba nawet pisać nie muszę. Tak jak tego, że nie dość, że nie zrobili, to nawet nie uznali za zasadne odkładania różnych spraw na różne kupki. Byłem na to gotowy, stąd już kilka dni wcześniej humor zaczął mi się psuć. Byłem także przygotowany na to, że zaraz jak przyjdę to będę musiał pilnie pomóc z jakimś pismem Dziadowi.
To na co nie byłem gotowy, że muszę “tylko” poprawić mu formatowanie pisma. W cudzysłowie, bo jak te ileś stron A4 spłodzi człowiek nie rozumiejący czym jest tabulatury, to ma się ochotę przepisać wszystko od nowa zamiast poprawiać gotowe. No ale cóż, niech mu będzie. Usiadłem przy jego biurku żeby się już nie bawić w przerzucanie dokumentu, co oczywiście w obie strony i na obu komputerach musiałbym zrobić sam i była to kolejna rzecz, na jaką nie byłem przygotowany. Dziad siłą rzeczy nie używa klawiszy takich jak strzałki, tab, caps lock… A to znaczy, że nie zna ich stanu i się nim nie przejmuje, a od żarcia tego całego gówna, które je nad klawiaturą pierwsze co zrobiłem, to przykleiłem sobie palec do lewej strzałki.
Po krótkiej przerwie technicznej mogłem wrzucić do poprawiania wszystkiego. Marginesy, interlinie, akapity, numeracja, wymieniajcie do woli- wszystko było do poprawy. A do tego wszystkiego Dziad, którego jakiś czas chwaliłem, że powoli zaczyna kumać nagle jakby wszystkiego zapomniał. Dosłownie jak ręką uciął, przed urlopem kumał foldery, pliki, pocztę, teraz nie. Dosłownie 10 minut próbowałem się z nim dogadać o co mu chodzi.
-To od tego pan przeniesie na pulpit.
-To co teraz mamy otwarte tak?
-Tak.
-To gdzie to jest, w którym folderze?
-Nie. To od tego na pulpit, nie to.
-To co mamy otwarte? Na pulpit? Tak?
-No nie, to co jest tutaj (pokazuje na kartkę), bo ma inny tytuł, to na pulpit.
-Czyli to samo co mamy otwarte, tylko przenieść na pulpit i zmienić tytuł?
-No tak.
Poszedł do kibla ja zrobiłem. Wrócił.
-Tu pan ma, na pulpicie, podświetlone. Ok, to zobaczmy czy udało się przenieść wszystko… No nie, nie ma o drugiej strony. Jest inna.
-No ale przeniosłem tamto i zmieniłem tytuł.
-Ale przenieść to na pulpit (stuka palcem w kartki).
-Przepisać?
-Nie! Przenieść, bo ja nie umiem.
-Ale jak przenieść?
-No z poczty.
Jedyny plus, który ostatecznie był i tak z minusem, jest taki, że Szef stwierdził, że w lasach dużo grzybów. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że stwierdził, że urwie się 2h szybciej, żeby na grzyby pojechać, więc ja będę jego alibii i wysłał mnie z pismem na drugi koniec miasta. Oczywiście oficjalnie poszliśmy razem. Nawet się cieszyłem, wolę łazić niż jeszcze choć minutę z Dziadem siedzieć. Pół drogi niestety jest tożsame z drogą Szefa do domu. A ja przez to nie mogłem nadrobić trochę drogi, żeby wziąć z chaty słuchawki, których zapomniałem rano. “Bo nie mogą nas widzieć osobno”.
Witaj praco.


czwartek, 18 sierpnia 2016

N9- moje A2/AD.

Anti-Access/Area Denial to w nomenklaturze wojskowej strategia polegająca na wyłączeniu z użycia przez ewentualnego przeciwnika pewnego obszaru z użyciem kombinacji różnych systemów. To w przenośni taki “bąbel”, w który nie można spokojnie się dostać, bo w jego obszarze strona stosująca A2/AD ma duże możliwości walki elektronicznej, jest nasycona systemami obrony p-lot. itp. Na dużą skalę szczególnie specjalizuje się w tym Rosja i Chiny. Ta pierwsza szczególnie niepokojąco dla nas m.in. w Kaliningradzie i okolicach (a przez okolice rozumiemy pół Polski i krajów bałtyckich), a drudzy szczególnie niepokojąco dla USA w okolicach Morza Wschodniochińskiego i Morza Południowochińskiego.
Z kolei na skalę mikro w A2/AD specjalizuję się ja. Tylko zamiast światowego supermocarstwa, względnie najpotężniejszego sojuszu militarnego jaki kiedykolwiek istniał, moim głównym przeciwnikiem są ludzie. Nie wiem, czy ja jestem tak atrakcyjny jak chińska gospodarka, że wszyscy po prostu marzą o tym, żeby się o mnie ocierać, czy to po prostu taki standard, ale jakoś muszę sobie z tym radzić. Także w pracy, bo i Szef i Dziad również praktykują ocieractwo połączone z wonią czosnku z mordy. Desperate times call for desperate measures.
Najczęściej to przejawia się we wszelkich możliwych kolejkach. Ludzie pchają się do przodu, jakby te 20 cm miało zadecydować o tym, że pani kasjerka ich przyjmie lub nie. Jakby wymóg 20 cm utrzymały wszystkie dziewczyny, to nigdy żadna by ich nie przyjęła… I w kolejce też to nie ma znaczenia, a tak się składa, że strefa komfortu, ta najbliższa dla nas to jakieś 50-70 cm wolnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Minimum. Więc stojąc w kolejce do kasy stosuję prosty trik. Stoję bokiem do kierunku, w którym się ona porusza. Od osoby przede mną zachowuję dystans dzięki własnej kulturze osobistej. Całym ciężarem ciała stoję na nodze od strony właśnie tej osoby, a drugą wysuwam maksymalnie w kierunku drugiej. Dzięki temu gdy jest pozbawiona kultury osobistej to i tak nie stanie bliżej mnie niż moja wyciągnięta noga. NOTORYCZNIE deptają mi po stopie, ale to nic. Przeproszą i się odsuwają, a wraz z nimi zapach niemytego ciała i dotyk lepiej skóry.
Czasem jednak nie da się w sposób prosty uzasadnić stania bokiem do kolejki, bo po żadnej jej stronie nie ma półek ze słodyczami do oglądania. Np. przy wsiadaniu do pociągów czy autobusów. Oczywiście widoczki takie, jak te na Japońskich czy Koreańskich stacjach, gdzie ludzie stają w karnej kolejce zostawiając dodatkowo miejsce dla wysiadających (!!!!!!) możemy w naszych realiach walki o byt na poziomie zwierząt włożyć między bajki 1001 nocy. Ale nie martwcie się, Wasz mentor w kwestiach A2/AD in everyday life ma i na to rozwiązanie. Potrzebujecie tylko plecaka i niestety, dość niekulturalnie założonego na plecach. Im większy/cięższy tym lepszy. Gdy poczujecie na plecach nacisk współkolejkowicza stojącego za Wami, po prostu markujecie, że odwracacie się w jedną stronę gdzie coś was zainteresowało i za chwilę odwracacie się z powrotem. Jedno pieprznięcie plecakiem powinno wymusić na nim cofnięcie się krok wstecz. W razie potrzeby operację można powtarzać.
Jednak zdarzają się i sytuacje, gdzie nie możecie stać bokiem i nie macie plecaka. Np. siedząc w pracy przy biurku gdy Szef czyta coś na Waszym monitorze stojąc tuż za Wami i niebezpiecznie zbliżając się do granicy molestowania. Tutaj można zastosować pochodne poprzednich sposobów z wykorzystaniem krzesła. Wpierw przesuwamy tyłek pod samo oparcie i pochylamy się łokciami na blat odpychając krzesło najdalej jak się da- to wymusi na nim również zwiększenie dystansu. Druga metoda to gwałtowne przesunięcie się fotelem w celu sięgnięcia po coś, tak jak plecak powinno się krzesłem odgonić natręta.

Jak więc widzicie, jest metoda pasywna polegająca na zajęciu przestrzeni życiowej przedmiotem fizycznym uniemożliwiającym obcym wtargnięcie na jej teren oraz metoda aktywna zakładająca, że w dynamicznej akcji stworzy się przynajmniej złudzenie zagrożenia uderzeniem, które ma zmusić naruszającego naszą strefę komfortu do jej opuszczenia. Istnieją również pewne alternatywne metody, jednak wymagają większego poziomu desperacji i mogą pociągać za sobą więcej negatywnych konsekwencji. Możecie np. się spierdzieć albo zesrać (to drugi działa lepiej), czy przestać myć. Udawać pijanego, chorego i planującego w najbliższej perspektywie czasowej zwymiotować. Pamiętajcie- jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Dzień dwieście dziewiętnasty- paradoks internetów.

Internet to takie wspaniałe miejsce, gdzie każdy może się wypowiedzieć i każdy ma dostęp do prawie całej wiedzy ludzkości. Z drugiej strony większość jednak powinna siedzieć cicho bo z tego dostępu w najmniejszym nawet stopniu nie korzysta.
Na pewno macie tak samo. Po jakimkolwiek ważniejszym wydarzeniu, a może nie tyle ważniejszym co bardziej medialnym, na moim njus fidzie w pierwszej kolejności lądują górnolotne komentarze od osób, które z normalnej dyskusji szybko zostałyby wyproszone, bo jednak chcemy zachować jakiś poziom. To też zawsze dokładnie te same osoby, w każdej możliwej sytuacji. Zazwyczaj starzy znajomi ze szkoły, którym z litości dawałem ściągać, żeby zdali do następnej klasy. Sprawa jest dosyć prosta- im mniej wiesz, tym szybciej coś skomentujesz, bo i nad czym tu myśleć? Nie ma też dyskusji, bo przecież przekazali już prawdę objawioną.
Dokładnie takim typem człowieka jest Dziad. Gdy usłyszy news w radiu przy śniadaniu, to po przyjściu do biura już jest gotowy do wyłożenia mi wszystkiego. W momencie, kiedy informacje dopiero zaczynają spływać i być prostowane (znamienne- dziś ważniejsze jest kto pierwszy poda informację, a nie kto poda prawdziwą) to on już prawdopodobnie o sprawie zapomniał. Bo w rzeczywistości on wyrok wydał na długo zanim cokolwiek się wydarzyło. Od dziesięcioleci ma w głowie ułożony obraz, do którego tylko przypasowuje wszystkie informacje.
Od zawsze wie, że lekarze są źli, więc trzeba leczyć się samemu. Najlepiej witaminą C. Więc leków osłonowych nie bierze, przed operacją nie szczepi się przeciwko żółtaczce, a wszystkie zapisane leki sam sprawdza czy są dobre i jak mu się nie podoba to wymienia. Dodajmy, że koleś nie tylko nie ma wykształcenia medycznego, ale choćby wyższego.
Jego ciągłe sprawdzanie giełdy to jest kabaret sam w sobie, bliski jestem kupowania popcornu za każdym razem, gdy się zaczyna. Wielki makler widzi na Onecie nagłówek, że coś tam na świecie się wydarzyło. I już słyszę jego “oho, to rynki w dół”. Sprawdza więc giełdę, a tu zielono. “Dziwne”. I koniec. Empirycznie sprawdził, że nie ma racji więc po prostu zamyka sprawę i przy następnej okazji będzie zgadywał znów. Bo dla niego wszystko działa zero-jedynkowo. Jeśli wydarzyło się coś złego, to rynki będą tracić, jeśli dobrego, to zyskiwać.
Szef pod tym względem jest jeszcze gorszy. Dziadowi można próbować coś tłumaczyć i jeśli wyłoży mu się to w sposób tak dokładny, że nie wymagający żadnego dopowiedzenia lub wysiłku intelektualnego, to on to przyjmie jako obowiązujące. Szef z kolei przeprowadza własną dedukcję, zazwyczaj błędną, ale opierając się na zasadzie “moje jest mojsze” będzie jej bronił do upadłego. Przy czym nie liczcie na merytoryczne argumenty, będzie to raczej w tej kolejności- dyskredytacja/obrażanie adwersarza, podniesienie głosu, krzyki i wyzwiska, próba zmiany tematu.
A z tej całej tragedii jest jedno, co dobre. Gdy Szef zaczyna dyskutować z Dziadem. I się nie zgadzają. Np. wtedy, gdy Dziad wygrzebał gdzieś w internetach informację, że nowy Amerykański myśliwiec wielozadaniowy jest do dupy.
-I tu piszą, że jest gorszy od starych.
-Ale co pan mówi, jest lepszy.
-A skąd pan może wiedzieć?
-Bo ja 30 lat temu w wojsku byłem na obsłudze radarów, a pan to co, jakieś technikum.
-Ale co to ma do rzeczy, 30 lat temu, to 30 lat temu, a teraz to są nowe rzeczy i informacje.
-A MA DO RZECZY I TO DUŻO!
-A co pan teraz na mnie naskakuje?!
-JA NIE NASKAKUJĘ TYLKO TŁUMACZĘ!
-I drze się na mnie od samego rana, to mobbing, no w tym biurze nie da się normalnie pracować!
-BO MNIE PAN DENERWUJE, PIERDOLI JAKIEŚ GŁUPOTY!

Niestety, nie zdążyli dowieźć mi popcornu.

czwartek, 4 sierpnia 2016

N8- tak było.

Chyba w tym kraju nie mógłbym być prominentnym politykiem. Pamiętacie aferę z dziadkiem z Wehrmachtu naszego byłego premiera Tuska? Sprawa, która wskazuje na ogromną głupotę lub starannie skalkulowane kłamstwo. Kurski chyba głupi nie jest (chyba, bo część jego zachowań nie pozwala mi tego stwierdzić z pełnym przekonaniem), więc po prostu jak to politycy mają w zwyczaju przedstawił fakty tak, żeby było w nich trochę prawdy, trochę kłamstwa, ale tak, żeby wyszło na jego. Kurski robiąc to po prostu wykonuje swój zawód zawodowego kła… tzn. polityka. Gorzej jednak świadczy to o wyborcach, którzy to wzięli z połykiem. Bo o ile Jacek grał kłamstwem świadomie na swoją korzyść, o tyle ludzie mu na to pozwolili i uwierzyli.

Cóż. Moi pradziadkowie i ich rodzeństwo służyli w Wehrmachcie. Część z nich została wcielona siłą (czyli tak jak dziadek Tuska), część poszła z własnej woli. Jeden z nich brał udział w okupacji wyspy Jersey (pewnie teraz szukacie w Googlach gdzie ona leży). Inny był 6 czerwca ‘44 na plażach Normandii i żebyście nie mieli wątpliwości- nie musiał na imprezę dopływać. Ale i to jeszcze nic, bo moi pra-pradziadkowie wraz z rodzeństwem walczyli (i ginęli) w okopach frontu zachodniego Wielkiej Wojny (m.in. krew mojej rodziny użyźniła ziemię pod Verdun). Oczywiście, jak już się pewnie domyślacie po stronie Cesarstwa Niemieckiego.
I nie wstydzę się tego, wręcz przeciwnie- jestem dość dumny z historii własnej rodziny, która miała też bardziej polskie momenty- bo krew przelewała nie tylko przeciwko Entancie ale też Bolszewikom w ‘20. Historia jest trudna, jeśli ktoś uważa inaczej to prawdopodobnie jej nie zna i uważa, że “dziadek w Wehrmachcie” świadczy o kimś źle. Pomijając już nawet jaką niby odpowiedzialność za życie dziadków mają ponosić ich wnuki… W tej kwestii szczególnie skomplikowana jest historia pomorza czy śląska. Moi przodkowie mieszkający na północy naszego kraju walczyli w Wehrmachcie bo… byli Niemcami. Moja prababcia do końca życia nie umiała pisać ani czytać po polsku. Mój dziadek będąc dzieckiem nie znał polskiego (potem nawet spolszczył nazwisko). Pod koniec I wojny światowej moje rodzinne miasto w jakichś ponad 90% składało się z ludności, dla której językiem ojczystym był niemiecki. Największy rozwój miasta przypada na środek zaboru. Gdy czyta się o lokalnych przedsiębiorcach, politykach, mieszkańcach, a nawet przestępcach przede wszystkim przewijają się niemieckie nazwiska i to już od średniowiecza. Warto zastanowić się, czy po Wielkiej Wojnie Polska tereny te “odzyskała” czy “podbiła”. Patrząc na statystyki ludności i nagły oraz gwałtowny zwroty w stosunku ludności niemieckojęzycznej do polskojęzycznej przypomina to sytuację z Bliskiego Wschodu, gdzie Palestyńczycy mówią, że to ich ziemie, a Żydzi, że oni byli tu wcześniej.
Przez 150 lat te ziemie należały do Prus. To okres, kiedy te tereny rozwijały się najszybciej, był największy przyrost ludności, rodziło się pojęcie “naród”. Ale właśnie, to zabór bo wcześniej te ziemie były Polskie i zostały siłą odebrane. Ok, ale zanim nastąpił zabór to Polska wyrwała tereny Zakonowi Krzyżackiemu (nota bene- istniejącemu do dziś), czyli de facto niemieckiemu kręgowi kulturowemu. No dobra, ale rycerzy-zakonników sprowadził Konrad Mazowiecki na tereny Polskie. Ale chwila, chwila, przecież przez dużą część średniowiecza Polska z różnym skutkiem próbowała sobie je podporządkować, a wcześniej należały do plemion pomorskich… Nie powinno więc chyba nikogo dziwić, że w 1939 r. było tu ciągle sporo osób, które Wehrmacht witały serdecznym “Willkomen”.
Daleki jestem od nawoływania do jakiegokolwiek rewizjonizmu w kwestii granic. Nie usłyszycie ode mnie, żeby Litwini oddali nam Wilno, a Ukraińcy Lwów. Nie tylko dlatego, że na tej samej zasadzie musielibyśmy Niemcom oddać Stettin czy Breslau, ale głównie dlatego, że po niemal 100 latach to już nie ma podstaw i sensu. Nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności, a “stary porządek” pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy. Przez sto lat minęło 4-5 pokoleń wykształconych i wychowanych w zupełnie innej rzeczywistości.
I właśnie dlatego warto pomyśleć, jak to wyglądało na ziemiach, które po 150 latach zmieniają przynależność państwową.