"Ludzie mówią, że powinienem być urzędnikiem. Piję dużo kawy i mam wszystko w dupie."
Zanim poszedłem do urzędu myślałem, i to całkiem poważnie, że to normalne miejsce pracy jak każde inne. Że rano pójdę do pracy i po 8 godzinach wrócę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zmęczony, ale zadowolony- ze swojego dzieła, z wkładu w rozwój lokalnej społeczności no i z pensji. Moje wyobrażenie nie mogło być chyba bardziej mylne...
Oto zapiski z mojej pracy, spojrzenie “od wewnątrz” na pracę w jednym z polskich urzędów. Przy okazji zastrzegam sobie prawo do podkolorowania moich historii, ale o nie więcej niż 10%. ;)

środa, 16 marca 2011

Dzień jedenasty- urzędnicza wpadka.

Tak się składa, drogie dzieci, że urzędnik na szczęście nie zawsze ma racje. Czasem zdarza się popełnić błąd, co gorsza nawet w dobrej wierze. Co prawda nie jest on aż tak tragiczny w skutkach co błąd chirurga w czasie operacji serca, jednak może być średnio przyjemny. Jednego z nich byłem świadkiem, na szczęście nie uczestnikiem.
Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Do kolegi z urzędu przyszedł klient po pozwolenie, otrzymał oczywiście wniosek do wypełnienia co uczynił na miejscu nie podając jednak dokładnej lokalizacji (odręczna mapa bez skali) oraz wymiarów (“będzie tak jak ten obok”). Zgodę otrzymał (jak się później okazało był to błąd). Kilka dni później w czasie wyprawy na moje urzędnicze łowy dostrzegłem konstrukcję, która wydała mi się nie mniej podejrzana niż ksiądz koło przedszkola (czujecie ten prostacki kawał w stylu wojującego ateizmu?). Zrobiłem więc szybkie foto i wróciłem do urzędu kierując swoje kroki do opowiedniego pokoju.
-Ty wydałeś pozwolenie na to-tamto?
-Ta.
-A widziałeś to dzieło?
-Nie?
-To patrz.
-O kurwa...
Facet czym prędzej się ubrał i ruszył w miasto. Po niemal godzinie wrócił i zdał relację z burzliwej wymiany zdań. Urzędnik prosił obywatela, aby ten zmienił ten koszmar i zrobił tak jak było mówione, obywatel nie zamierza. Popełnione więc zostało urzędowe pismo anulujące pozwolenie. Poszło oczywiście pocztą, więc kilka dni było spokoju. Do jednego z pięknych, wiosennych dni, kiedy to już prawie wybieraliśmy się do domu zadzwonił telefon. Z kilku metrów było słychać kto dzwoni i to bardzo poddenerwowany. Groził nawet ministerstwem. Gdyby mógł usłyszeć jaki ryk śmiechu nastąpił jak odłożył słuchawkę to by mu się chyba głupio zrobiło. No ale nic, umówił się na odwiedziny w urzędzie i załatwienie tej sprawy.
Nie przyszedł, za to wysłał oficjalne odwołanie i poszedł na skargę do Szefa wszystkich Szefów. Tu zaczął się kolejny urzędniczy ból. Według KPA (Kodeks Postępowania Administracyjnego) urzędnik ma obowiązek pozytywnie rozpatrzyć to odwołanie, chyba że wykarze jakiś mega zgrzyt prawny zakrawający wręcz o popełnienie przez obywatelstwa ludobójstwa. Nic takiego tutaj nie ma miejsca, facet tryumfuje. Urzędnik musi wysłać mu informacje, że jednak pozwala na to co pozwolił wcześniej, a potem cofnął zezwolenie. W skrócie wychodzi na głupka.
Ale nic z tego. W czasie pisania dokumentu pozytywnie rozpatrującego odwołanie urzędnik korzystając z wniosku i załączników zauważa, że projekt jest skserowany, a więc czarno-biały, gdy w rzeczywistości jest kolorowy. To więc oczywiste, że pozwolenie zostało wydane na coś zupełnie innego i daje asumpt do nieprzychylnego rozpatrzenia odwołania.
Sprawa trwa, o wyniku może Was poinformuję. O ile do kolejnej korespondencji nie zostanie dodany załącznik w postaci białego proszku.

2 komentarze:

  1. a co miał postawić gość i co stanęło zamiast tego?

    OdpowiedzUsuń
  2. To samo, tylko kilka metrów dalej i o połowę mniejsze ;)

    OdpowiedzUsuń